Wirus
Wojciech Czaplewski
Dawniej grypa była normalna. Człowieka bolała głowa i mięśnie, dostawał temperatury, umieszczało się go w łóżku na parę dni i tyle. Czasem grypa dostawała szału i wykańczała parę milionów ludzi. Dziś nastały czasy nienormalnej grypy. Dzisiejsza grypa udaje ból zębów, rozwolnienie, zaburzenia równowagi, słabość mięśni i słabość myślenia. Nie atakuje jednym ciosem, po którym przez tydzień dochodzi się do siebie, lecz całymi miesiącami podszczypuje ciało i duszę.
Pomalutku i metodycznie wykańcza wszystkich naraz.
Staje się nowym rodzajem powszechnego cierpienia, nierozpoznanym przez nikogo prócz wielodzietnych matek i niektórych lekarzy. Sądzimy, że jesteśmy zdrowi, a ona nas zżera od środka, powodując, że od ciężkiego wstawania rano do walnięcia się wieczorem w pościel chodzimy zmęczeni, stękający, nerwowi i obrażeni na cały świat.
Zdają się o niej wiedzieć także kasy chorych, gwoli oszczędności promując szczepionki przeciw grypie, które co prawda ludziom pomagają nie zawsze, ale za to skłaniają wirusa do coraz bardziej urozmaiconych i odpornych na szczepionki mutacji.
Zdarza się, że człowiek cierpiący, zwłaszcza cierpiący z godnością, poczuwa się do wyższości nad tymi, co nie cierpią. Mógłby to być jeden z powodów, dla których dzisiejsze czasy można by uważać za moralnie wyższe od ubiegłych. Jednak powszechne cierpienie, nie dość, że niewiele w nim godności, to jeszcze wcale nie jest zjawiskiem nowym. Na przykład w dziewiętnastym wieku, zanim wynaleziono pasty do zębów, szczoteczki i wiertła dentystyczne, powszechnym zjawiskiem był ból zębów. Trzydziestoletnie damy nie uśmiechały się nigdy, nie tylko dlatego, że były obolałe, lecz także dlatego, by nie pokazywać światu swoich żółto-czarnych pieńków.
W ogóle ludzie byli na ogół brzydsi niż teraz. Każdy miłośnik Trylogii wie, że w czasach Kmicica w stosunku do pięknych panienek używano raczej przymiotnika „gładka” niż „ładna”. Dlaczego? Ano dlatego, że powszechny podziw budziła każda osoba, która miała buzię bez ubytków (z całym nosem, wszystkimi włosami, dwiema wargami, oczami na jednakowej wysokości), z cerą nie noszącą śladów po ospie, bezlitośnie wyciśniętych pryszczach czy innej zarazie. Przeciętny siedemnastowieczny szlachcic oszalałby z zachwytu, robiąc przegląd białogłów poruszających się po dzisiejszych ulicach, nieco tylko przerażony faktem, że przeciętna dwudziestowieczna kobieta jest o głowę wyższa od niego.
Czy to oznacza, że nasze czasy są ładniejsze od tamtych? Ależ nie, tylko brzydota, tak jak choroba, się utajniła i uwewnętrzniła. Mężczyźni i kobiety całego cywilizowanego świata wklepują w skórę miliony ton coraz bardziej wyrafinowanych kosmetyków, do których produkcji używa się najdziwniejszych substancji, takich jak jądra szczurów, tłuszcz wielorybów, gruczoły świstaków czy przysadki niedonoszonych noworodków. Domy obkłada się pomalowanym styropianem, a obdarte ze skóry i wypatroszone zwłoki zwierząt pakuje w ozdobioną kolorowymi obrazkami folię.
Estetycznie opakowani, coraz bardziej podobni do probówkowców reklamujących podpaski i margarynę, wewnętrzną brzydotę ukrywamy tak głęboko, że sami o niej zapominamy. Ale nie to czyni nas czystymi albo brudnymi, co w siebie czy na siebie wkładamy, lecz to, co z nas na zewnątrz wychodzi, czasem małe jak kłótnia w sklepie, czasem większe, jak rzeź w Kosowie.
Wojciech Czaplewski
Felieton z przygotowywanej do druku książki W. Czaplewskiego Pochwała niezrozumiałości, która ukaże się nakładem Bałtyckiego Stowarzyszenia "Sieciarnia" (w ramach biblioteki "Latarni Morskiej") w listopadzie 2013 r.