Opowiastki

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: piątek, 22 wrzesień 2017

Grzegorz Pełczyński

NAJMŁODSZY OGRODNIK

Dyrektor Ogrodu Botanicznego, jak zwykle na początku roku, rozdawał pracownikom zadania.
- Ty, Wojtku – zwrócił się do najmłodszego ogrodnika – zajmiesz się perykozami.
Pozostali z cicha zachichotali. Perykozy to niskopienne drzewa z różnobarwnymi kwiatami, rosnące w Amazonii. W Polsce wymagają wielu żmudnych zabiegów, aby wydać nieliczne listki.
Wojtek postanowił, że z perykozami pod jego opieką będzie inaczej. Że pokryją się bujnym listowiem i zakwitną. Zaczął więc chodzić do biblioteki Instytutu Botaniki. W jakiejś książce przeczytał przepis na doskonały nawóz, dzięki któremu perykozy dobrze rosną nawet w chłodniejszych klimatach.
By sporządzić ów nawóz, zdobyć musiał kilka dość rzadkich składników. Następnie pomieszać je w odpowiedni sposób. I skrupulatnie nadzorować ich fermentację. Sporo zatem się natrudził, zanim obłożył nawozem egzotyczne drzewka.
Wreszcie pozostało tylko czekać na kwiaty i zdziwioną minę dyrektora, a także innych ogrodników.
Minął marzec, kwiecień, maj. Pod koniec czerwca pojawiło się kilka listków. A potem już nic więcej.
Gdy dyrektor w środku lata lustrował ogród, Wojtek stał przy perykozach ze spuszczoną głową.
- Powinienem powiedzieć ci coś mądrego – uśmiechnął się dyrektor – ale nic nie przychodzi mi do głowy.

 


ZJAZD ABSOLWENTÓW

Poseł Roman Słomski jechał na zjazd absolwentów liceum w M., do którego uczęszczał ponad trzydzieści lat temu. Wiele spodziewał się po tym spotkaniu. Ostatnio nie wiodło mu się najlepiej. Nie wybrano go przewodniczącym jednej z komisji sejmowych, przestano zapraszać do telewizji, a w dodatku opuściła go kobieta, z którą żył od dwóch lat. Ale jego szkolni koledzy i koleżanki o tym nie wiedzieli. Był przekonany, że dla nich jest człowiekiem wybitnym i szczęśliwym. I chciał to od nich usłyszeć.
Usłyszał to od obecnego dyrektora liceum, który przemawiając w auli do absolwentów, powiedział, iż uczyło się w nim wiele słynnych dziś osób i jego wymienił w pierwszej kolejności.
Po oficjalnych przemówieniach odbyło się przyjęcie. Poseł z kieliszkiem wina w dłoni przemieszczał się wśród tłumu, poszukując swych dawnych kolegów. Ten i ów zerkał na niego z zaciekawieniem – znano go z telewizji. Sprawiało mu to oczywiście spodziewaną satysfakcję.
- Roman! – pojawiła się przed nim korpulentna dama w okularach. – Poznajesz mnie? Jestem Zosia.
- Poznaję, poznaję. Niewiele się zmieniłaś – ucałował ją w oba policzki.
Potem na chwilę zamilkli. On oczekiwał jakiegoś pytania, dzięki któremu by mógł dyskretnie wyrazić, jak znakomitym jest człowiekiem.
- Dwa tygodnie temu zostałam babcią – powiedziała niespodziewanie Zosia. Ale nie poprzestała na tej informacji. O swojej wnuczce rozgadała się tak bardzo, że on nie był w stanie zadać nawet krótkiego pytania.
- Roman, Zosia – przerwała im, a właściwie jej, inna koleżanka, jak się później okazało, Marylka – Muszę wam coś pokazać. - Trzymaną w ręku komórkę podniosła na wysokość ich oczu. Na ekraniku była czwórka jakichś dzieci. – To moje wnuki.
- A ja na swoje będę musiał poczekać – właśnie podszedł do nich Marian. – Mój syn dopiero na Wielkanoc będzie się żenił.
- Doczekasz się prędzej niż myślisz – powiedziała Marylka.
- Różnie z tym bywa – odezwała się inna pani. – Myśmy mieli dzieci sześć lat po ślubie.
- A macie już wnuki?
- Dwoje. Julka skończyła dwa lata, a Marcinek dopiero miesiąc…
Kilka dni potem poseł Słomski spotkał się ze swoim psychoanalitykiem.
- Nie mogłem tego wytrzymać – mówił. – Wszyscy opowiadali o swoich dzieciach i wnukach, siostrzeńcach i bratankach. A ja nie mogłem nic powiedzieć o mojej córce. Ostatnio widziałem ją wiele lat temu i zupełnie nie wiem, co się z nią dzieje.

 

KŁÓDKI

Za zakrętem rzeki był most z metalowymi balustradami. Pary zakochanych z całego miasta zawieszały na nich kłódki. W ten sposób wyrażały to, co je łączy.
Pewnej wiosny, która nastała po mroźnej i śnieżnej zimie, wody w rzece nagle przybrały. Zalały przybrzeżne łąki, a niebawem pojawiły się na pobliskich ulicach. Wtedy władze zarządziły ewakuację wszystkich mieszkańców.
Zakochani zgromadzili się w miejscu, skąd można było jeszcze dojrzeć balustrady mostu. Lecz zbyt długo nie mogli na nie patrzeć, musieli opuścić miasto.
- My zostajemy – powiedział Gabriel.
- Oczywiście – potwierdziła Michalina.
Byli oni młodym małżeństwem. I choć oboje niewysocy i chuderlawi, jednak bardzo odważni. Byle powódź nie mogła ich przestraszyć.
Ale żywioł rozpanoszył się w całym mieście. Niższe domy zostały całkowicie zalane, wyższe do pierwszego, drugiego pietra. Nie ucierpiała tylko najwyżej położona dzielnica. Gabriel i Michalina znaleźli tam schronienie.
- Trzeba uzbroić się w cierpliwość – powiedziała ona – to może długo potrwać.
- Masz rację – zgodził się z nią mąż.
Wreszcie doczekali się dnia, w którym wody zaczęły ustępować. Ale dopiero po dwóch tygodniach mogli zejść do centrum miasta.
Gdy w końcu został uwolniony most za zakrętem rzeki, niezwłocznie skierowali się w jego stronę. Niepokoili się o swoją kłódkę.
Kłódka była na swoim miejscu, choć powódź naniosła na nią wodorosty i muł. Przystąpili od razu do jej oczyszczania.
Przy tej czynności zastała ich inna para, która właśnie wróciła do miasta, i przyszła zobaczyć, czy ocalała jej kłódka. Wkrótce przyszły też inne. Cały most zapełnił się zakochanymi.

 


ŻYCIE SŁAWNYCH LUDZI

Uwielbiała czytać tygodniki, donoszące o życiu sławnych ludzi. Pragnęła również być sławna i takie życie prowadzić.
Na razie jednak była zwykłą kasjerką w barze szybkiej obsługi. Ludzie podchodzili do niej z jedzeniem na tacy, a ona pobierała za nie pieniądze. Doprawdy, nic ekscytującego.
Spodziewała się jednak, że kiedyś do baru przyjdzie wielki reżyser filmowy.
- Tylko pani może zagrać w mym najnowszym filmie! – zawoła ujrzawszy ją.
Albo jakiś arystokrata.
- Pragnę pojąć panią za żonę i zamieszkać z nią w moim zamku.
W końcu ktoś taki się pojawił. Miał czarne, faliste włosy i hipnotyzujące spojrzenie. Siedział przy stoliku przez kilka godzin i wpatrywał się tylko w nią. Gdy skończyła pracę, śmiało do niej podszedł.
- Chciałbym panią zaprosić na kolację.
Zawiózł ją ekskluzywnym autem do najdroższej restauracji w mieście, gdzie serwowano wymyślne potrawy o francuskich nazwach. Spełniały się marzenia.
Potem pojechali nad morze. Jakiś czas spacerowali wzdłuż brzegu, a następnie usiedli na plaży.
- Wiem, o czym marzysz – powiedział nagle.
Była przekonana, że tak właśnie jest.
- Mogę ci dać wszystko, co zechcesz – westchnął głęboko. – Mogę ci dać wszystko, ale pod warunkiem, że za kilkadziesiąt lat będziesz całkowicie do mojej dyspozycji. Musielibyśmy w tej sprawie zawrzeć umowę. Przepisy wymagają, abyś podpisała ją własną krwią.
- Czytałam taką bajkę…
- Teraz jesteś jej główną bohaterką.
Zapadło milczenie. Wyraźnie słyszała bicie swego serca.
- Czy wszyscy sławni ludzie podpisali taką umowę? – zapytała drżącym głosem.
- W większości.
- A James Lombardi?
- Tak.
- A Beatrice Blanche?
- Też.
- A Robert Ort?
- Ten akurat nie.
- Ja też nie podpiszę – powiedziała zdecydowanie.
Skierował na nią wzrok pełen nienawiści. Miała wrażenie, że zupełnie z kimś innym była na kolacji. Bezwiednie wzięła nieco piasku i sypnęła mu prosto w oczy. Zaryczał z bólu, ona zaś uciekła.
Kilka dni później, nie wiadomo z jakiego powodu, zwolniono ją z pracy. A potem ciężko zachorowała. Do dziś jest zresztą w szpitalu, lecz może wyjdzie w przyszłym tygodniu. Jednego jest pewna: nie chce być już sławna.

 


MORDESTWO W PARKU

Konstanty każdego ranka obiegał cały park. Czynił to, by zachować fizyczną sprawność i młodzieńczy wygląd. Ale biegi też pobudzały jego wyobraźnię.
Wyobrażał sobie zatem, że pośród krzaków jałowca ujrzał leżącą kobietę. Zatrzymał się, podszedł do niej i ze zgrozą stwierdził, że nie żyje. Świadczyła o tym krwawa rana na piersi.
Niezwłocznie sięgnął po telefon komórkowy i wezwał policję. Po kilku minutach przyjechało kilku funkcjonariuszy.
- Czy znał pan denatkę? – zapytał komisarz.
- Nie – odpowiedział zgodnie z prawdą.
- A czy zauważył pan coś podejrzanego?
- Raczej nie.
- Gdyby cokolwiek pan sobie przypomniał, proszę do mnie zatelefonować. Oto moja wizytówka.
Cały dzień myślał o tej sprawie. Udało mu się odtworzyć w pamięci każdą chyba minutę poranka. Także mężczyznę w szarym prochowcu i kapeluszu nasuniętym na czoło, którego minął w jednej z parkowych alei. Musiał o tym powiadomić komisarza.
- Drogi panie Kostku – powiedział policjant – to znowu ta bujna wyobraźnia. Nic złego się dziś nie stało.
- Rzeczywiście! – poczuł ogromny wstyd. – Znów się wygłupiłem.
- Tylko proszę się nie przejmować. Nikogo przecież nie zamordowano.

 


MIŁOŚNIK OPERY

Od czasu gdy oglądnął w telewizji fragment wywiadu z Luciano Pavarottim, stał się miłośnikiem opery. Czytał na jej temat książki. Prenumerował „Przegląd Operowy”. Swoim krewnym i znajomym wciąż dawał płyty z nagraniami najsłynniejszych arii. Lecz, choć w jego mieście był jeden z największych teatrów operowych na świecie, ani razu nie miał ochoty zobaczyć jakiegokolwiek przedstawienia.
Kiedyś wezwał go dyrektor przedsiębiorstwa, w którym pracował.
- Przyjeżdżają nasi partnerzy z Francji. Musimy im zorganizować pobyt. Czy poszedłby pan z nimi do opery? Z panem spędzą tam z pewnością niezapomniany wieczór.
- Oczywiście, pójdę – odpowiedział tak, jak się odpowiada szefowi.
W sali teatru męczył się okropnie. Panowała tam wyjątkowa duchota. Muzyka była za głośna. Ale najgorsze były śpiewy: niezrozumiałe i denerwujące. Dziwił się, jak inni mogą to wytrzymać.
Od połowy spektaklu czekał na Francuzów w bufecie.
Wbrew temu, co by mogło się wydawać, po tym doświadczeniu nie zmienił on stosunku do opery. Nadal pozostał jej admiratorem. Tylko teraz zapewne nie nakłoniłby go już nikt, aby poszedł na przedstawienie.

 

SKRZYPEK

Pewien księgowy idąc ulicą Centralną, nagle zatrzymał się. Wydawało mu się, że ktoś lub coś tu powinno być, a nie było. Zamiast tego nieokreślonego, naprzeciwko przystanął jakiś listonosz i patrzył niepewnie przed siebie.
Następnie między nimi zjawiła się ruda kobieta, nerwowo rozglądająca się na boki. A potem zakonnica. Kilku studentów. I jeszcze ktoś. I jeszcze ktoś. Aż w końcu utworzył się spory tłum.
- Zawsze stał w tym miejscu i grał na skrzypcach – powiedział jeden z zebranych.
- Dlaczego dzisiaj go nie ma? – zapytał inny.
- Może zachorował?
- A tak pięknie grał!
Zgromadzeni ludzie rozprawiali o ulicznym skrzypku, który w tym miejscu umilał czas przechodniom. Ale dzisiaj niestety go zabrakło.
- Panie i panowie – zawołała gromkim głosem barmanka z pobliskiego baru – niepotrzebnie się martwicie. Skrzypek gra na placu Bankowym.
Powstał ogromny rwetes, bo tłum spontanicznie skierował się w stronę placu Bankowego.
Tam rzeczywiście był grajek. Stał i grał, zaś wokół gromadziło się coraz więcej ludzi idących z ulicy Centralnej. Co chwilę któryś doń podchodził i do jego futerału wrzucał pieniążek.
Dobrze, że przestałem występować na tamtej ulicy – pomyślał – tutaj mam o wiele większą publiczność.

 


KSIĄŻKI I UŚMIECHY

Elżbieta miała bardzo dużo książek. Zajmowały prawie całą półką wiszącą nad jej tapczanem.
- O czym są te książki? – zapytał Andrzej, który od dłuższej chwili im się przyglądał.
- O miłości – odpowiedziała po chwili zastanowienia.
Zapadło milczenie. Wtem weszła do pokoju matka Elżbiety, niosąc tacę z kawą i kruchymi ciasteczkami. Zaraz potem wyszła. I znów nic nie mówili.
- Może ktoś napisze książkę o naszej miłości – odezwał się wreszcie Andrzej.
Elżbieta przygryzła wargi, aby się nie roześmiać tym denerwującym śmiechem, który odstraszył od niej już dwóch kawalerów. Ale brak jej odpowiedzi sprawił, że on się roześmiał. A śmiał się równie rechotliwie, jak ona, gdy bywała zażenowana, onieśmielona, zagubiona.
- Może ktoś napisze – powiedziała.
Potem roześmiali się oboje, lecz już zupełnie inaczej. Nie do opisania.

Grzegorz Pełczyński

 

Przeczytaj też w dziale „proza” naszego portalu inne opowiastki G. Pełczyńskiego, a także recenzję jego zbioru Cukierki i fajerwerki (2015) autorstwa Irminy Kosmali (dział „port literacki”)