Przejęcie

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: niedziela, 24 maj 2020

Krzysztof T. Dąbrowski

Marek rzucił mnie dwa miesiące temu marnując tym samym święta i sylwestra.
Rozstanie tłumaczył tym, że niby do siebie nie pasujemy, że inaczej sobie to wszystko wyobrażał.
Ale najbardziej dołujące było to, że później ktoś życzliwy uświadomił mi, że już na dwa tygodnie przed naszym się rozejściem, widywano go z niejaką Majką, cycatą blondyneczką, za którą się wcześniej uganiał, a która to raz po raz dawała mu kosza.
Gdy zrezygnował z bezowocnych prób poderwania tej zdziry, wystartował do mnie.
Ja, typowa szara myszka, byłam oczywiście wniebowzięta faktem, że taki przystojniak zwrócił na mnie uwagę, tym bardziej, że nic nie wiedziałam o jego perypetiach z Majką, ani o prawdziwych zamiarach względem mej osoby.

Tak zwaną 'parą' byliśmy przez dwa miesiące.
Tak naprawdę chodziło mu tylko o jedno - bo i o co innego mogłoby mu chodzić?
Tak mnie przyczarował, że już na trzeciej randce wylądowaliśmy w łóżku. A potem?
Potem lądowaliśmy w nim już za każdym razem, kiedy się spotkaliśmy - a widywaliśmy się codziennie.
Nie chciał poznać moich znajomych, ani przedstawić mnie swoim - już wtedy powinno mi się to wydać podejrzane, ale tłumaczyłam sobie, że być może dla niego jest jeszcze zbyt wcześnie, że to nie ten etap.
Raz nawet odważyłam się zapytać go o to i powiedział dokładnie to samo, co mi się pomyślało.
Ech, ależ byłam ślepa...

W rzeczywistości, jedna z jego znajomych miała mnie okazję poznać, choć ja nie byłam tego świadoma...
Kilka razy zabrał mnie na zakupy do sklepu, w którym na kasie robiła Majka.
Ciągnął mnie tam, niby po to bym mu doradziła w czym dobrze wygląda, a w rzeczywistości chciał osiągnąć tylko jedno - sprawić by ta zdzira zaczęła za nim latać.
I dobrze ją wyczuł - zaczęła.
Suka należała do tego gatunku wrednych pind, które nie zainteresują się wolnym facetem, ale jak tylko zauważą, że takowy został usidlony, to nagle zyskuje on w ich oczach na wartości i wtedy jego ewentualne odbicie traktują jak wyzwanie. Oczywiście gdy cel zostanie osiągnięty, to szybko się nim nudzą i szukają kolejnego 'wyzwania', o czym już naiwny Mareczek nie wiedział.
Po dwóch tygodniach od naszego rozstania, Majka kopnęła go w dupę i przyczarowała sobie nowego kolesia. Wtedy to skruszony 'eksio' zawitał w me skromne progi wciskając mi kruchy kit o tym, jak to za mną stęsknił i że się pomylił i pitu pitu i srata tata.
 - Wracaj do Majeczki - skwitowałam.
Zrobił zdumioną minę.
 - Ty chyba nie...
 - Właśnie, że tak! - i zatrzasnęłam mu drzwi przed nosem, nie martwiąc się zbytnio tym, czy uszkodziłam przy tym jego szlachetny organ powonienia czy nie.

No tak, ale ja znowu o tym palancie, a wcale nie o nim miało być... ale to chyba normalne, że jak się człowiek tak solidnie zadurzy, to ciężko mu potem wyrzucić drugiego z serca - nawet jeśli to skończony skurwysyn. Tak niestety jest i ze mną.
W każdym razie, święta spieprzone, sylwester też do bani - bo nie chcąc ludzi dołem zarażać, ani wymuszać niechcianej litości, zamknęłam się w czterech ścianach pod pozorem nagłej choroby i tyle mnie widziano.
A potem styczeń i znowu się zaczęło normalne życie. Brnięcie przez hałdy burego śniegu rozciapanego tu i ówdzie deszczem. Ślizganie się na śniegowej breji w codziennej ganiatyce do autobusu zamykającego drzwi tuż przed nosem (w akcie tradycyjnie pojętej ludzkiej życzliwości) i znoszenie fochów rozkapryszonego szefa. A ja na śmieciówce niedojadająca z braku kasy i niedosypiająca z frustracji, musiałam zaciskać zęby, by go w końcu nie uświadomić, że jego 'problemy', w porównaniu z moimi, to nie są problemy, tylko kaszka z mleczkiem.

Chyba jestem głupia... jakbym była mądra, to olałabym studia, nauczyła się solidnie języka i wypruła na zachód, by tam założyć swój mały biznes.
No nic, miałam nie narzekać, ale ciężko tak jakoś, gdy człowieka oszukają, porzucą i jeszcze nie jest w stanie godnie wyżyć do pierwszego. A jeśli dodać do tego jakże uroczą zimową szarzyznę, to nic dziwnego, że się co i rusz doliny łapie.  Ale najgorszy z tego wszystkiego jest brak jakichkolwiek perspektyw...
Nic dziwnego, że w tym stanie, to człowiek jest aż nazbyt poirytowany i czasami przesadnie reaguje.
A potem się tego wstydzi...
I tak też zdarzyło mi się dziś w markecie.

Biorąc pod uwagę makabryczny ziąb, postanowiłam, że póki jeszcze jasno, pójdę na skróty, przez ten 'straszny' lasek. Jakby było ciemno, to darowałabym sobie tę opcję, bo mógłby być straszny z innych powodów, niż gadają. Na pewno rezydowaliby tam panowie pijaczkowie, w pijanym widzie miotający się od krzaka do krzaka charcząc przy tym nieartykułowane dźwięki (przez co dzieciarnia brać ich musiała za grasujące po nocy demoniczne byty). A jak nie oni, to pewnikiem osiedlowe drechy. Przyspidowane dopalaczami bełkoczące osiłki, które w napadzie niekontrolowanego agresora mogłyby gonić za człowiekiem z nożem w garści - brr, to nie dla mnie!
No nic, do tej pory jakoś omijałam to miejsce, ale 'do tej pory' to była wiosna, lato, a potem łagodna jesień i wyjątkowo ciepła zima, która dopiero teraz przypomniała sobie, że miała ludzi trochę podręczyć.
I podręczyła, zmuszając mnie do aktu odwagi, jakim z wyżej wymienionych powodów, było przebrnięcie przez ów lasek.

Szczęśliwie owo straszne miejsce, okazało się zupełnie niestraszne. I nawet nie natknęłam się na jakiekolwiek ślady bytności aspołecznych osobników. Normalnie cud!
O wiele straszniejszym miejscem okazał się supermarket, do którego dzielnie zmierzałam - już w okolicach wejścia trzeba było uważać na hordy grasujących po okolicy menelików, którzy przy każdej sposobności prosili o drobniaki 'na bułkę'.
Od kiedy to 'bułka' ma tyle voltów?
Wkraczając do upstrzonego oczojebnymi reklamami wnętrza owej świątyni konsumpcji, włos mi się zawsze jeży na karku, gdy już na dzień dobry rosły młodzian z tak zwanej ochrony badawczo mnie lustruje. Na jego twarzy, wypisz wymaluj widać przekonanie, że choć jeszcze nic nie przekroczyłam barierki, to już jestem złodziejką (i to tylko dlatego, że ubieram się w lumpeksie, przez co wyglądam, jak wyglądam...).
Potem trzeba opanować trudną sztukę lawirowania między przekładającymi towar sklepowymi, rozwydrzonymi dzieciakami robiącymi wyścigi pod twoimi nogami i stadami zamyślonych staruszek, które mają w zwyczaju stawać na środku i dumać 'co by na obiad podjeść i jak to zrobić, by kamera nie wychwyciła?'.
Przy kasach niczym zombie, tkwią udręczone kasjerki - ich jedynie zawsze mi żal...
Od rana do wieczora. I w pampersie. I się uśmiechać, gdy jakiś frustrat próbuje niepowodzenia życiowe odreagować. Na dodatek, te wszystkie atrakcje, za grosze kalające ludzką godność (zwłaszcza, gdy ma się wyższe wykształcenie i się taki syf z musu bierze, byleby tylko jakoś przeżyć).

Krążyłam po wnętrzu oświetlonym mdłym światłem świetlówek i porównywałam ceny usiłując zmieścić się w żałosnych resztkach wypłaty, jakie jeszcze ocalały w kieszeni. Za mną szła staruszka.  Taka zwykła, najzwyklejsza babulinka. Taka, że gdyby ją postawić na tle szarego muru, to stopiłaby się z nim, tak przeciętna była - ot, jedna z tych, których oblicza już po sekundzie człowiek zapomina.
I byłbym jej nie zauważyła - chyba, że zatarasowałaby mi drogę - gdyby nie fakt, że bez przerwy za mną łaziła.
Ja się zatrzymuję. To ona też. Ruszam do przodu, to już człapie za mną tym niezgrabnym kaczym truchtem.
Spojrzałam w jej stronę, obróciła się udając, że coś tam ogląda.
Znowu ruszyłam, a ona za mną...
Na dodatek cały czas czułam jej lepki wzrok na sobie - wiedziałam, że gapi się na mnie jak sroka w gnat.
W końcu mnie cholera wzięła - że też człowiek nawet durnych zakupów w spokoju zrobić nie może!
Odwróciłam się tak szybko, że nie zdążyła się obrócić i szybkim krokiem podeszłam do niej.
 - Dlaczego pani za mną łazi?! - byłam już mocno poirytowana, co dało się już usłyszeć. - Proszę się ode mnie odczepić!
Staruszka spojrzenie miała tak umęczone i zbolałe, że zrobiło mi się jeszcze depresyjniej niż zwykle.
 - Pani wybaczy - odparła drżącym głosem i dostrzegłam, że w jej oczach zaszkliły się łzy. - Pani mi tak bardzo Basię przypomina.
 - Basię?
 - Moją wnusię, którą się opiekowałam po śmierci córki. Wnusia też umarła, na moich rękach... - głos jej drżał, a łzy jak grochy spłynęły po pomarszczonych policzkach. Uniosła wyżej dłonie: - Na tych rękach umarła, bo te zbóje ze szpitala przez pół godziny dojechać nie mogły, choć ja tylko dwa skrzyżowania dalej... - opuściła głowę i zaszlochała.
Jeszcze nigdy nie czułam się tak zażenowana swymi uczynkami, jak wtedy - niemal nakrzyczałam na tę biedną starowinkę... i  to tylko dlatego, że się na mnie popatrzyła bo przypominałam jej ukochaną wnuczkę, którą utraciła.
Nieśmiało położyłam dłoń na jej ramieniu i przez cienkie palto poczułam, jaka jest krucha.
Potem ujrzałam torbę z zakupami u jej stop.
Jak taka krucha drobinka może taszczyć takie ciężary?
I w takim cienkim odzieniu, gdy jest tak zimno...
 - Przepraszam, przepraszam bardzo, nie powinnam... - język mi się plątał ze wstydu. - Ja... pani i ja, mogę pomóc pani w zakupach.
 - Naprawdę? - spojrzała na mnie załzawionymi oczyma i na jej twarzy pojawił się serdeczny uśmiech. Już nie była szara i przeciętna, nagle jakby lat jej ubyło i przez zniszczoną twarz, jak przez starą maskę, prześwitywać zaczęły resztki dawnej urody.
 - Naprawdę - odparłam i też się uśmiechnęłam.
Tak już jakoś mam, że gdy ktoś się do mnie uśmiecha, to i mi nagle lżej na duchu i z głębin unurzanej smutkiem duszy uśmiech wypływa na twarz.

Dokończyłam zakupy razem z panią Krysią, bo tak się babulinka nazywała.
Była z tego powodu przeszczęśliwa, uwielbiała chodzić z wnuczką na zakupy.
Trochę dziwnie się poczułam, wiedząc, że być może ta radość spowodowana jest moim podobieństwem do jej wnuczki. Martwej wnuczki...
Zimno mi się zrobiło na karku, gdy pomyślałam, że jeszcze do niedawna żyła dziewczyna bardzo podobna do mnie, a teraz leży martwa, dwa metry pod ziemią, że gnije i jest pożerana przez robactwo.
Czym prędzej odgoniłam nieprzyjemne myśli.

Gdy wychodziliśmy z supermarketu postanowiłam, że mróz czy nie mróz, ale pomogę staruszce i zaniosę jej zakupy do domu.
 - Nie, dziecinko, już dość mi pomogłaś - widziałam, że trochę jej wstyd, ale uparłam się:
 - Ależ to żaden problem, a tak miło się z panią rozmawia.
I istotnie, nie była to jedna z tych 'moherowych' wymądrzających się babć, tylko taka zwyczajna, po dawnemu ciepła osoba.
Mimo że mieszkała może z pięć minut od sklepu, zakupy zaczęły mi dawać w kość i tym bardziej podziwiałam ją, że chciała taszczyć te torby.

W końcu dotarliśmy do jej mieszkania - był to stary, zaniedbany domek, częściowo jeszcze drewniany.
 - Dziękuje ci dziecinko. A może herbatki się napijesz?
Dziwnie tak - nazywała mnie 'dziecinką'... na pewno cały czas widziała we mnie ducha przeszłości.
Czy gdybym wyglądała inaczej byłaby tak samo życzliwa, czy to, co teraz zdawało się tak autentyczne i z serca płynące, gdzieś by się ulotniło?
A z drugiej strony, jak pogawędzę z nią jeszcze chwilę pijąc gorącą herbatę, która rozgrzeje mnie na dalszą drogę, to przecież korona mi z głowy nie spadnie.
 - A chętnie, dziękuję, ale tylko na kwadrans zostanę.
Oczy staruszki posmutniały na moment.
 - Ach, wy młode takie zabiegane - pokiwała głową ze zrozumieniem. - Takie biedne jesteście, że tyle wam życia zabierają.
Sami sobie dajemy zabierać - już miałam złożyć pokoleniową samokrytykę, ale jakoś dziwnym trafem ugryzłam się w język.
Fakt faktem, robimy z siebie niewolników za 'co łaska', ale być może ona za młodu miała jeszcze gorzej i może to, co my teraz przeżywamy, w porównaniu z tym, co ona przeżywała, jest tylko dziecinną igraszką?
Zdjęłam buty i dałam się zaprosić do zagraconego, ale przytulnego pokoju.
Staruszka poszła do kuchni zaparzyć herbatę.

Stara wysłużona kanapa. Naprzeciwko niej wiekowy, jeszcze kineskopowy telewizor. Obok stół, a na nim wazon i jakieś robótki ręczne.  Za nim zaś kredens zastawiony zdjęciami.
Chciałam podejść, zobaczyć jej córkę i wnuczkę - zwłaszcza tą drugą.
Coś mnie ciągnęło do tego, by zobaczyć u obcej osoby zdjęcie kogoś zupełnie mi obcego, a jednak mającego w sobie coś ze mnie. Przedziwne to musi być uczucie, ujrzeć kogoś tak podobnego.
A jeszcze dziwniejsze, gdy masz świadomość, że ta osoba nie żyje...
Nie dane mi jednak było rzekomego podobieństwa zweryfikować, bo zakręciło mi się w głowie. Poczułam, że robi mi się słabo.
Czym prędzej podeszłam do kanapy i przysiadłam na jej brzegu.
Zdążyłam w ostatniej chwili - potem otoczyła mnie ciemność omdlenia.

Gdy się ocknęłam, ogarnęło mnie przerażenie.
Zapadał już zmrok, ale jeszcze w miarę wyraźnie widziałam wnętrze mieszkania - a raczej opuszczonej rudery z powybijanymi szybami.
Zziębnięta, telepiąc się z zimna, z trudem się podźwignęłam.
Leżałam na starej zużytej kanapie, a wkoło leżały porozrzucane flaszki, ustniki po wypalonych petach i gdzieniegdzie zużyte prezerwatywy. Typowa lumpiarnia, jak to często bywa w pustostanach.
Co się stało? Przecież tu było normalne mieszkanie!
Było... ale nie jest, było... dawno temu.
Czy ja wariuję? Czy to jakaś halucynacja?
Jak to możliwe, że tu przyszłam i rozmawiałam z uroczą staruszką?
Te pytania mroziły mi krew w żyłach.
Ale jeszcze bardziej zaprzątało mą uwagę przenikliwe zimno. Szczękałam zębami jak paralityk.
Znaleźć się w cieple - tylko to się teraz liczyło - i dopiero wtedy myśleć o tym, co tu zaszło i dlaczego.

Wstałam z mocnym postanowieniem, że muszę jak najszybciej udać się do supermarketu.  Raz, że jest tam ciepło, a dwa, że może ktoś coś skojarzy. Przecież jakaś sklepowa czy kasjerka musiała nas widzieć, albo... albo mnie, jak zachowuję się jak wariatka i gadam sama do siebie.
Wiedziałam tylko jedno, że zakupy przepadły.
Może rodzice poratują jakimś groszem, albo trochę jedzenia dadzą, chyba że i u nich teraz pustki.
No nic, o tym to się później pomyśli - wyszłam z rudery.

Na zewnątrz było już sino, jeszcze parę chwil i zrobi się ciemno.
Mroziły mnie powiewy lodowatego wiatru, nieprzyjemnie zacinającego na wpół roztopionym śniegiem.
Przebierałam nogami ile wlezie kurcząc się w sobie i otulając lichą kurteczką, ale niewiele to dawało.

Gdy w końcu dotarłam na miejsce, okazało się, że i supermarket jest opuszczoną ruiną.
Co dziwniejsze, przez całą drogę nie uświadczyłam ani jednej żywej duszy - zupełnie jakby się wszyscy pod ziemię zapadli.
Pustki w taką pogodę nie powinny aż tak bardzo dziwić. Ale brak samochodów, już bardziej.
Ciemne lampy, które powinny się już zapalać...
No i supermarket będący teraz superruderą...
Jezu, ja chyba naprawdę zwariowałam - rozpaczliwa myśl przemknęła mi przez głowę.
Co dalej? Co robić? Przecież zamarznę!
Pewnie chodzę teraz po ulicach śliniąc się, ze szklistym wzrokiem wpatrzonym nieprzytomnie w dal i mamroczę coś pod nosem, a ludzie omijają mnie jak trędowatą.
Zakładając, że tak jest - najlepszym wyjściem będzie jak najszybszy powrót do domu.
Pobiegłam w stronę lasku, tam gdzie ścieżka, tam gdzie skrót.

Przerażająca jest mroźna czerń nocy, dziwnie poskręcane zarysy oświetlonych księżycowym blaskiem drzew i szeleszczące krzaki. Tym bardziej, gdy wiesz, że twoja percepcja jest zatruta halucynacją, że być może biegniesz wprost w objęcia naćpanych wyrostków, którzy z przyjemnością cię zgwałcą, a ty nawet nie wiesz, że są na twej drodze, bo ich nie widzisz.
Ale co innego miałam robić?
Mogłam już tylko biec, potykać się, upadać, wstawać i znowu biec. I tak robiłam.

Ku memu bezbrzeżnemu zdziwieniu, gdy w końcu wybiegłam z lasku, znowu zobaczyłam uliczne lampy - o dziwo świecące - ruch uliczny, ludzi i... normalny świat.
Wyczerpana powlokłam się do domu będąc niemal pewną, że przez tę inhalację lodowatym powietrzem, gardło załatwiłam sobie na amen. Lada dzień tak mnie roboli, że nawet zupy nie będę mogła przełknąć nie skowycząc przy tym z bólu.

Gdy w końcu znalazłam się w domu, nie byłam w stanie się rozebrać.
Nie bacząc na to, że zabłocę podłogę powlokłam się do fotela i ciężko nań opadłam.
Czułam się wyczerpana i bardzo senna.
Zostawiłam jednak zapalone światło - gdybym po tym całym zamieszaniu obudziła się otoczona kompletnymi ciemnościami, niechybnie wpadłabym w panikę.

Gdy ciężkie jak z ołowiu powieki zaczęły mi opadać, gdy znalazłam się na pograniczu jawy i snu, przypomniało mi się, co jeden z kolegów o tym lasku opowiadał - mówił, że to miejsce jest dziwne i ludzie znikają tam w niewyjaśnionych okolicznościach. A gdy wracają, to najczęściej trafiają do czubków. Mówił też, że kiedyś ksiądz ostrzegał przed tym laskiem tłumacząc, że w wielu miejscach świata znajdują się "bramy do wymarłych krain, gdzie dręczone samotnością, gniją czyśćcowe dusze" - ponoć tak powiedział.
Gniją czyśćcowe dusze... brr!
Księżulka ponoć szybko przenieśli do jakiejś leżącej na odludziu parafii i zagrożono, że jak się nie uspokoi i nie przestanie ludzi straszyć, to jeszcze niżej w kościelnej hierarchii upadnie.
Wtedy zbyłam to wszystko  śmiechem, a i on, gdy stwierdził, że mu nie wierzę, zaczął sobie żartować udając, że niby chciał mnie nastraszyć, choć do helloween jeszcze trochę czasu było.
Teraz jednak wiele bym dala, by opowiedział mi więcej. Teraz się bałam. Wierzyłam.
I usnęłam.

Nie pamiętam snu, więc albo nic mi się nie śniło, albo sen ulotnił się na długo przed przebudzeniem. Przez przymknięte powieki przebijało się przefiltrowane przez pomarańcz skóry światło.
Głowę bym dała, że kaloryfery miałam włączone, a jednak mimo tego, że usnęłam w ubraniu, szczękałam zębami.
Otworzyłam oczy i ku swemu przerażeniu ujrzałam staruszkę z supermarketu.
W zasadzie to nie była staruszka, lecz jej zjawa...
Półprzeźroczysta istota emanująca błękitną poświatą unosiła się parę centymetrów nad podłogą. Trwając w bezruchu wpatrywała się we mnie martwymi oczyma.
Chciałam krzyczeć, ale gardło miałam tak ściśnięte, że wydobył się zeń tylko cichy pisk.
Coś zmusiło mnie bym wstała i moje ciało to uczyniło, choć nogi miałam zdrętwiałe od długotrwałego bezruchu.
Wstrzymałam oddech, gdy nagle znalazłam się twarzą w twarz z duchem starej kobiety.
Dzieliły nas zaledwie centymetry.
Żarówka zamrugała i zgasło światło.
Jedynym, co teraz widziałam, była fosforyzująca błękitem zjawa.
Sparaliżowana przerażeniem, nie mogłam nawet drgnąć, gdy duch kobiety zaczął we mnie wnikać, sprawiając mi potworny ból przenikliwym zimnem.
Miałam wrażenie, że przemieniam się w sopel lodu, a wnikające w ciało zimno, upycha mnie wewnątrz, jakbym...
I wtedy pojęłam, co się dzieje - po raz pierwszy poczułam, że jestem duszą trwająca w ciele.
Duszą, którą coś spycha w głąb, w czeluście, w odmęty!
Zrozumiałam, że to coś mnie opętało czyniąc więźniem we własnym ciele.
I przejęło nade mną kontrolę...

Resztę życia spędziłam w zakładzie dla umysłowo chorych.

Krzysztof T. Dąbrowski

 

 

Krzysztof T. Dąbrowski - ur. w 1978 r. w Łodzi – pisarz, scenarzysta. Publikował opowiadania w wielu w czasopismach i antologiach. Tłumaczony na angielski, czeski, hiszpański, hebrajski, niemiecki, portugalski, rosyjski, słowacki, węgierski i włoski. Na podstawie jego drabbli, Błażej Kujawa nakręcił film krotkometrażowy Anioł, z Anną Muchą w roli głównej. Wydał książki: Naśmierciny (2008), Anima vilis (2010), Grobbing (2012), Naśmierciny i inne opowiadania (2013), Z życia Dr Abble (2013), Hubi i wikary Orgazmokalipsa (2016) i Anomalia (2016), Ucieczka (2017), Nie w inność (2019).