„Boski Order. Opowieści reportera lotniczego” Eugeniusza Tomana

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: niedziela, 19 kwiecień 2020

Jerzy Żelazny

ROMANTYKA LATANIA

Tak pięknie pisać o samolotach, lataniu, pilotach może tylko człowiek, który posiadł wielkie umiejętności w tej dziedzinie, pokochał ten zawód, a stał się on spełnieniem chłopięcych marzeń, pasją życia, zwłaszcza dla młodego mężczyzny wywodzącego się z pegeerowskiej rodziny. I tragedią, gdy zapadł wyrok, że nie może latać ze względu na stan zdrowia, konkretnie wzroku. To orzeczenie lekarskiej komisji zapadło wtedy, gdy bohater i jednocześnie autor książki „Boski Order”, Eugeniusz Toman, w pilotowaniu samolotów odrzutowych osiągnął wysokie umiejętności, czyli II klasę pilota wojskowego na odrzutowcach.
Relacjonuje w swej książce w dużej mierze autobiograficznej: Po trzech latach (latania – J.Ż.) to wszystko się urwało. Od przeciążeń pilotażowych obniżyła mi się nieco ostrość wzroku. Medycyna lotnicza wykluczyła mnie z zawodu - pisze w opowieści pt. „Być pilotem” ( str. 106). Już wcześniej o tej osobistej tragedii wspomina, w pierwszej opowieści „Romantyka latania”. Całkiem zrozumiałe, że dla lotnika taki werdykt to przeżycie traumatyczne, skoro bycie pilotem było marzeniem od najmłodszych lat. I by to osiągnąć, trzeba było wiele z siebie dać, ponieść trudy szkolenia, ciężary wojskowego drylu. „Boski Order” jest poniekąd - jakby to cynicznie nie zabrzmiało - efektem orzeczenia komisji o niezdolności jej autora do latania. Próby odwołań od tej decyzji nie pomogły – w polskim lotnictwie nie można latać w okularach, jak to zdarza się gdzieindziej, na przykład w Japonii.

Co robić? Takie dramatyczne pytanie staje przed każdym pilotem, który utracił z jakichś powodów, głównie zdrowotnych, możliwość latania. Zostać sztabowcem, czy opuścić wojsko, znaleźć sposób na życie w cywilu? Eugeniusz Toman zdecydował pozostać w wojsku, w dywizyjnym sztabie w Świdwinie zaczął zajmować się statystyką lotów pilotów, czyli nudną pracą papierkową. To dla pilota zajęcie uwłaczające. Eugeniusz Toman znalazł inne rozwiązanie – został dziennikarzem, reporterem, pisał o lotnikach, „by dać świadectwo” ich trudnej, pełnej niebezpieczeństw i poświęceń służbie.
Jako sztabowiec, jak relacjonuje na 106 i następnej stronie książki, nudną pracę urozmaicał sobie pisaniem opowiadań i wierszy. Jeden z tych wierszy opublikował koszaliński „Głos Pomorza”. To zwróciło uwagę dowództwa lotniczego na jego umiejętności pisarskie, został skierowany do poznańskiego czasopisma „Wiraże”, jako że pismo poszukiwało byłego pilota, który miał pewne umiejętności w pisaniu. W taki sposób autor  książki „Boski Order” stał się dziennikarzem, reporterem, piszącym głównie o lotnictwie. I z doświadczeń reporterskich, z własnych przeżyć jako pilota, z kontaktów z innymi pilotami, którym przydarzyło się coś złego lub dobrego, powstała książka „Boski Order”, składająca się z 15 krótkich opowieści.  Nie wiem, jaką wagę dla pilotów, ludzi podniebnych szlaków, ma mityczny Boski Order, ale ja przyznałbym go autorowi tej książki. Za życia oczywiście.

Nim przystąpiłem do pisania o książce Eugeniusza Tomana, zastanowiłem się, co wiem o samolotach, pilotowaniu i stwierdziłem, że moja wiedza na ten temat jest prawie żadna. W życiu odbyłem dwa krótkie loty pasażerskie, jeden w Bułgarii, drugi w kraju. Towarzyszył mi podczas tych rejsów jakiś niezrozumiały, ale przykry, podświadomy lęk… Nie, nie ciągnęło mnie do podróżowania samolotem. Najwięcej o pilotowaniu dowiedziałem się po tragedii smoleńskiej, gdy w telewizji wybitni znawcy analizowali ten tragiczny lot, a wcześniej wysłuchiwałem relacji z tragedii wojskowej CASY w Mirosławcu. Niegdyś zawieziono mnie do jednostki lotniczej w Wicku Morskim (pow. Sławno). Zostałem tam zaproszony jako animator kultury. O czym mówiłem, nie pamiętam, utrwaliły mi się tylko w pamięci pretensje oficerów tej jednostki z powodu marnego programu  telewizyjnego, jakby ode mnie cokolwiek zależało. To był koniec lat sześćdziesiątych, a więc dość dawno. W tamtym czasie zdarzyło mi się kilka razy bawić się w towarzystwie pilotów w klubie garnizonowym w Redzikowie. W czasach licealnych miałem kolegę, który ćwiczył latanie na szybowcach. Był w klasie chłopakiem podziwianym. W tamtym czasie latanie, nawet na szybowcu, było czymś niezwykłym. Został pilotem cywilnym w służbie sanitarnej, przydarzyło mu się zdarzenie tragiczne.

Z tak nikłą wiedzą o lotnictwie czytanie książki Tomana zacząłem z pewną nieśmiałością. Czy przebrnę przez zawiłość lotniczych terminów, opisu urządzeń samolotów i lotnisk, procedur latania, nazw samolotów… Okazało się, że książka jest dostępna dla czytelnika, który specjalnie nie zajmował się ani przejmował lotnictwem, pisana językiem przystępnym, tak skonstruowana, iż wznieca zaciekawienie. Widać u autora doświadczenie reporterskie. Można się wiele dowiedzieć o zawodzie lotnika, o pilotażu, procedurach obowiązujących w lotnictwie. A to trudny i wymagający zawód – z pośród  kilkunastu uczniów liceum, którzy wyrazili chęć zostania pilotami, tylko  narrator tych opowieści przeszedł pozytywnie badania lekarskie i testy sprawnościowe, dostał się do szkoły orląt w Dęblinie.  A tam ciężka praca: żeby zostać lotnikiem trzeba wpierw być żołnierzem, pisze w kilku miejscach Toman, czyli przejść okres unitarny w szkoleniu, to znaczy, mówiąc językiem zrozumiałym, przejść okres rekrucki, a on zmienia całkiem życie młodego człowieka. Potem następuje pierwszy kontakt z maszynami. Szkoleniu młodych entuzjastów latania autor poświęca dużo uwagi. Nie wszyscy wytrzymują, wielu odpada.

Książka zaczyna się od momentu, gdy młody oficer podejmuje służbę w Mirosławcu. I kończą się te opowieści odwiedzinami garnizonu w tejże miejscowości po latach, gdy od dawna już nie jest czynnym pilotem. A trzyletni okres służby w tej m miejscowości, jest dla młodego oficera-pilota czasem intensywnych ćwiczeń w lataniu   na różnych typach maszyn latających – w powietrzu przebywał prawie 400 godzin, w tym na odrzutowcach 240, wykonując w sumie około 1000 lotów. W czasie tych lotów pozoruje ataki na nieprzyjaciela, doskonali taktykę walki powietrznej, zrzuca bomby, strzela  z broni pokładowej, oczywiście tylko w ramach ćwiczeń, by być gotowym w razie potrzeby, bo przecież taki jest sens istnienia lotnictwa wojskowego – nie romantyka pokonywania przestrzeni podniebnych, lecz trening w niszczeniu nieprzyjaciela, w zabijaniu. Każdy lot jest ryzykowny, a niektóre bardzo, jak lot ku stratosferze („Tropem Ikara”), czy próba przelotu między niewiele od siebie oddalonymi kominami. Mimo przygotowań, zwyciężył rozsądek – z tej próby zrezygnował. Jednakże opisów lotów ryzykownych w wykonaniu innych pilotów w tej książce nie brakuje.
Oglądając na scenie sędziwą aktorkę, Mieczysławę Ćwiklińską, autor pisze: Pomyślałem dla kontrastu - lotnik żyje w pędzie i umiera szybko. Bo też wypadkom lotniczym w czasie pokoju poświęca autor wiele uwagi, opisując dramatyczne zmagania się z przypadkami, kiedy splot niekorzystnych zdarzeń prowadzi do tragedii. A i wyjście szczęśliwe z katastrofy, po katapultowaniu się, często odciska się fatalnie na dalszym życiu pilota („Rozbitek”). Autor poświęca sporo miejsca prywatnym sprawom pilotów, ich życiu rodzinnemu i towarzyskiemu.

Jest w tej książce kilka zdarzeń anegdotycznych, jak w opowieści  „Trefna trzynastka” – podchorążowie dęblińskiej szkoły wpadli na pomysł wysłania listu do ministerstwa obrony, w którym wyrazili gotowość udania się do Wietnamu, by pomóc w walce z Amerykanami. Gdy sprawa w szkole wyszła na jaw, padł strach na dowództwo, gdyż ten list podchorążych to powód do kompromitacji. Na wszelki wypadek dano autorom listu w kość – biegi z wyładowanym plecakiem,  padnij, powstań, czołganiem naprzód… Kto ma doświadczenie służby wojskowej obojętnie w jakiej formacji, wie, jak się to robi. Po jakimś czasie generałowie z MON przywieźli list generała Jarusa (sic!) z pochwałą dla  przyszłych lotników za chęć pomocy uciemiężonemu narodowi wietnamskiemu, ale Polska nie zamierza brać udziału w tej wojnie, tłumaczył generał.

Są też opisy uganiania się lotników za UFO albo lot radzieckiego MIG-23 z Bagicza bez pilota, który katapultował się na początku podróży służbowej na Zachód, gdyż stwierdził awarię silnika i nieuchronny upadek do morza, ale silnik po opuszczeniu kabiny przez pilota zaczął pracować, zamiast ulec zagładzie, a zaprogramowany samolot przeleciał nad terytorium NRD, RFN, spadł w Belgii, zabijając przypadkowo kilkunastoletniego belgijskiego chłopaka. („Śmierć przyleciała z Bagicza”).

Romantykę latania, czyli historię wojskowego lotnictwa w okresie powojennym autor ukazuje na tle przemian zarówno politycznych jak i kulturowych oraz techniki latania, sięga też do różnych zdarzeń z historii Polski i nie tylko, do tradycji polskiego lotnictwa od czasów jego powstania, ze szczególnych uwzględnieniem II wojny światowej, przywołuje znane książki beletrystyczne o pilotach i ich wojennych wyczynach. Często pisze o zdarzeniach znanych, już szeroko opisanych, jak choćby o słynnej paradzie zwycięstwa w Londynie w 1946 roku, w której nie uczestniczyły polskie formacje wojskowe walczące z Niemcami na Zachodzie, gdyż Brytyjczycy nie chcieli drażnić Stalina.

 Zdumiało mnie to zdanie (str. 109) Nad ranem 13 grudnia (1981r.)  drugi alarm objął pilotów i pozostałe służby obsługi lotniska. Wtedy dowiedzieli się, że w kraju wprowadzono stan wojenny, o czym komunikaty radiowe i telewizyjne doniosły dopiero w południe.
Chyba jednak rano były te komunikaty. Wszak miliony dzieci, dzisiaj są osobami dorosłymi, zapamiętały – w tę feralną niedzielę nie było Teleranka, a zamiast tej lubianej przez dzieci audycji, występował Jaruzelski, ogłaszając stan wojenny.

Książka „Boski Order”, jak już wspomniałem, kończy się relacją z  wizyty autora po latach  na lotnisku w Mirosławcu, między innymi  chce obejrzeć pomnik upamiętniający katastrofę wojskowego samolotu CASA w 2008 roku. W tymże Mirosławcu autor widząc, jak się wiele zmieniło tam i w lotnictwie, wchodzą na uzbrojenie nowe typy maszyn latających, drony mianowicie, zapisuje następującą refleksję: Już pojawiają się opinie, że w przyszłości szkoła lotnicza nie będzie szkolić pilotów. Bohaterami walk powietrznych mogą stać się komputerowcy, naziemne załogi obsługujące drony. Taki będzie ostateczny koniec romantyki latania: siedzieć w bunkrze stanowiska dowodzenia i zdalnie sterować bezdusznym tworem, jak w wirtualnej grze. Nie wykluczone, że kiedyś powstanie taktyka walk powietrznych dronów. Ale czegoś takiego nie chciałbym nawet oglądać.

Chciałoby się autora tych słów zapytać – dlaczego? Czyż zabijanie ludzi – bo przecież wszystko ostatecznie do tego się sprowadza – z samolotu lub drona, to nie wszystko jedno? Bo lotnik narażony na niebezpieczeństwo przeżywa większe emocje, niż komputerowiec sterujący dronami z bezpiecznego schronu? Jak mierzyć ludzkie emocje? Poza tym bezpieczny schron? To sprawa raczej jakże iluzoryczna.

Eugeniusz Toman „Boski Order. Opowieści reportera lotniczego”, Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2020, str. 180

Jerzy Żelazny

 


Przeczytaj w dziale ‘Z dnia na dzień’ (29.02.2020) fragment omówionej wyżej książki – „Śmierć nadleciała z Bagicza”, nadto „Zwykły zimowy lot”, a także w dziale ‘port literacki’ recenzję Podniebnych żołnierzy (2015) E. Tomana – autorstwa Szymona Prowackiego