Pra-weda

Kategoria: proza Opublikowano: poniedziałek, 17 listopad 2014

(fragment większej całości)

Marek Słyk

Może nie zawsze tak bywa, że dana powieść (czy quasi-powieść) jest oddaniem przysłowiowych humorków danego pisarza (czy quasi-pisarza) podczas jej pisania. Moim zdaniem wszelako, czcze wyłożenie treści jest jak (niechby nawet piękna) melodyjka wygrana przez automat, podczas gdy literatura humanistyczna (która ma wzruszać, bawić, przerażać czy kokietować, czasem zaś i mobilizować – do aktywności nie tylko przecież intelektualnej, lub w innych razach sprowadzać na czytelnika przysłowiowe ukojenie) musi być odegraniem melodyjki (niechby nawet tej samej) przez wirtuoza-interpretatora, żywego (znowu wyskakuje tu przeciwstawność: człowiek – maszyna!) człowieka! A uczucia w odbiorcy są przez nadawcę wzbudzane przez nadanie przekazowi artystycznej (= pełnej ducha) formy, ta zaś jest kaprysem; powiedziałby ktoś (gdyby spoglądał mi teraz przez ramię): humorkiem.

Dlatego ja humorków nie ukrywam. Ani ich nie chowam na (oby taka nie nadeszła nigdy!) przysłowiową czarną godzinę. Tylko pośpiech wymusza tu na mnie pewne uproszczenia.

Tak, tak! Jestem zmuszony się streszczać. I niech będę za to nawet potępiony! Nie, nie! Cofam te słowa! Wyżej powiedziałem, że równie jak miecz prawomocnym orężem w walce o byt (dowcipniś dorzuciłby przekornie: „lub zbyt”) jest kłamstwo. Orężem jednak co najmniej tak samo skutecznym bywa prawda, a skoro z pewnych względów jest to oręż mi przypisany, to jasne, że nie chcę wykrakać sobie zguby. Wydaje mi się, że jestem zmuszony się streszczać, ale nie za cenę potępienia. „Cokolwiek powiesz, będzie prawdą” – zaświtało mi w głowie przed laty. Uważam tedy na każde wypowiedziane słowo.

Tak więc miało się teraz okazać, że Amin Basnadar jest poszukiwanym przez władze Tutabonu, niechętne widzieć, jak ktoś rozpiernicza im państwo, terrorystą, odpowiedzialnym za wiadomy zamach. Piao toteż w te pędy skompletował ekipę borowców (uzbrojonych w przepisowe samopały chłopów na schwał z Biura Ochrony Rządu), i poszliśmy, a następnie doszliśmy – do wiadomego psychiatrionu, gdzie sprawę odzyskania mego majątku złożonego w depozycie Izby Przyjęć tudzież niestety i zakucia w kajdanki człowieka, który mi ku swojej zgubie zaufał – załatwiliśmy w przysłowiowe „try miga”, to jest w okamgnieniu.

– Obiecuję, że jeszcze za życia odczujesz, iż za okazaną mi pomoc umiem się odwdzięczyć – powiedziałem na ucho zasępionemu terroryście, gdy borowcy byli przez moment odwróceni. – Prawo bilansu zerowego wymaga jednak cierpień, by ostatecznie szczęście zatryumfowało – dodałem w drugim takim stosownym momencie.

Spojrzał na mnie z nienawiścią. Pewnie wydało mu się, że kpię. Choć znajdą się i chętni obstawać przy paradygmacie, że „mądrej głowie / dość dwie słowie”, to i ja znajduję chęć obstawać przy zdaniu stawiającym rzecz zgoła przeciwstawnie. Pełne zrozumienie spraw świata wymaga – wedle moich szacunków – ściśle intensywnych studiów przez wiele miliardów roków – i to nieprzerwanie: na jawie i w śnie. Nie robiąc właściwie nic innego przez te 60 bez mała pór rocznych, jakie dotychczas przeżyłem (w tym prześniłem), mogłem na tym polu osiągnąć zapewne więcej niż osiągnąłem (o ile ktokolwiek jest w stanie wykroczyć poza przypisany mu z góry przez ontologiczną konieczność Tor Przeznaczenia, chociaż fatum Bogiem a prawdą winno wszak dotyczyć tylko „losu” maszyn, natomiast w żadnym przypadku żywych ludzi), ale chyba nie wszystko. Inna rzecz, że losy nasze niestety są rozwodnione elementem pospolitej nudy w stopniu przeważnie aż absurdalnie gigantycznym. To, co pospolite, jest jednak niezbędne. Jak i woda niezbędna jest życiu. Niemniej zaskoczenia – jako czynnik eliminujący nudę – biorą się wyłącznie z tego losu skrajności: krzywdzącej a ogromnej niesprawiedliwości uderzającej w nas, albo – w tych, których nam było dane znienawidzić. To jeszcze nie koniec mojej quasi-opowieści, więc dlaczego już tu takie słowa. Konkludujące, zamykające. Właśnie, dlaczego. Otóż dlatego, że do zakończenia chcę moich czytelników przygotować. Złagodzić ból rozstania.

Z tego Tutabonu (przez jakiś czas miałem wrażenie, że tą nazwą przemawia do mnie po prostu Los: Tuta-bon – tutaj bądź!) wróciłem do Pyrii drogą też lotniczą. Żonka pytała, dlaczego nie telefonowałem. Jak przeczyta ten tekst, to się dowie. Kuba preferuje jednak literaturę innego typu, więc nie przeczyta. Także nasz syn, Socjusz, choć widzę w nim i swoje „swoistości”, najwyraźniej wdał się w matkę i nie przeczytał nawet prościuteńkiej fabułki „Gra o =Super-Mózg=”, gdzie element fantazji  g r a  rolę doprawdy znikomą i którą to pozycję napisałem z myślą o młodym czytelniku, samemu będąc młodym pisarzem (27 roków), kiedy to mogłem mieć jeszcze w świeżej pamięci, jakich to przygód lekturowych potrzeby ma przysłowiowy małolat. Niestety (i na szczęście) ludzie są różni, więc różne mają potrzeby. Zapyta złośliwie któryś z was, szanowni czytelnicy: „a na cholerę mi takie =wtajemniczenia=!”. Odpowiedziałbym na to w podobnym stylu, ale zdjęłaby to internetowa cenzura. W obliczu drepczącej w pobliżu śmierci wszystko jest możliwe. Nawet moja hardość.

Przesiadując w ściśle swojej już samotni, przypomniałem sobie o Łebstawie Trawińskim i, odnalazłszy w papierach numer jego telefonu, wykręciłem na tarczy mego staroświeckiego aparatu odpowiednie cyferki. Połączenie uzyskałem bezzwłocznie.

– Mówi Flakonom Plux – wrzuciłem do słuchawki. – Rozmawialiśmy niedawno w realu; nie wiem, czy pamiętasz. Chciałbym ci powiedzieć, co odkryłem.

Nagle jednak spływa na mnie – że przejdę, nawet jeśli czytelnik nie pozwoli, do innego czasu – mroczne olśnienie: zdradzać tajemnice mężczyznom, samemu będąc chłopem, z którymi według elektromagnetycznej zasady „minus – minus” powinniśmy się wzajemnie

odpychać, byłoby przecież sprzeniewierzeniem się podstawowej zasadzie dualistycznego bytu historycznego. Nieuchronny przez takie zagranie powrót do monistycznego ahistorycznego absolutu nie uśmiecha mi się jakoby zupełnie. Jakoby? Urywam sobie wpół zdania i rozłączam linię. Nad wszystko umiłowałem pieniądz, „za który można żyć”? Sprzedawać swoje sfabularyzowane tajemnice? Czy to nie byłaby najgorsza ze zdrad?!!

Ale, wracając do moich niedawnych słów, że gotów jestem być potępiony za pewne odejście od realizowania jakoś tam klasycznych wymogów powieści dla zwycięstwa w sprawie nadrzędnej. Czy podobnie nie mówili rodacy Jezusa, domagając się Jego ukrzyżowania? „Krew jego na nas i na nasze potomstwo!”? A jak za to zapłacili! Holokaustem! Było dla nich nie do pomyślenia, że jest tu czego się bać. Też mieli swoje racje, bo jak żyć, ciągle tylko bojąc się i bojąc zająć raz określone stanowisko. Zresztą czy oni mieli wybór? Poszli w tę stronę, gdzie nakazał im pójść machinalny odruch. A ja – zdaje mi się, że wybór mam. Skoro zaś mam go, to jestem odpowiedzialny za decyzję, jaką powezmę. Więc, w razie niepowodzenia, będę sądzony, nie zaś leczony. Dlatego muszę uważać (mówiłem już o tym, ale jak tego nie powtórzyć!) na dosłownie każde słowo, które piszę, ponieważ nadrobniejszy nawet (a co dopiero mówić o średnich, a tym bardziej wielkich!) fałsz może być użyty przeciwko mnie. Co zrozumiałe, życie jest mi miłe, a już najbardziej takie, do jakiego, chcąc zapewne bardziej niż nie chcąc, się przyzwyczaiłem i które, jako potencjalnie bogatsze niż inne, rodzi zdrowe nadzieje zmartwychwstania  c a ł e j  ludzkości z takiej przesrywanej egzystencji, jakiej doświadczamy obecnie. Ale tu jęłuje właśnie wchodzić w grę czynnik istniejący na linii ryzyko – pewność. Co jest pewne, to utrzymuje rzecz na poziomie zaledwie elementarnym. Natomiast radykalnie ryzykowny krok co by w praktyce miałby oznaczać? Skazanie ludzi szarych na  niedogodność maksymalizacji ryzyka – w praktyce wyrównywałoby ich szanse na zwycięstwo w starciu z ludźmi barwnymi, ponieważ znamienna dla warunków wojennych kula jest ślepa i nie zważa na to, jak barwny czy jak szary trykot nosi żołnierz, którego pierś przeszywa. To pokój jest siedliskiem racjonalnych elit, w chaosie wojny decyduje przypadek. Oczywiście wtedy, gdy ktoś ma odwagę te parę kul z posiadanej strzelby wystrzelić.

Tak, tak! Boję się, że w razie, gdy moja misja wyzwolenia ludzi poprzez powiedzenie im prawdy na tematy dotąd w słowa nieujmowalne zaskutkuje prócz sukcesu operacyjnego i takim skutkiem ubocznym, iż mi, w końcu tej operacji autorowi, przypadnie piekło, będę musiał pluć w brodę sobie samemu. Więc czy nie lepiej wziąć przysłowiowej wody w nie mniej przysłowiowe usta i przemilczeć to, co dziś się jeszcze chciałoby mi wykrzyczeć, skoro  wiadomo już, czym by groziło postąpienie odmienne? Ale nabrać wody w usta, gdy jest się… pisarzem? Czyżbym na ten sposób okazał postawę godną profesjonalisty!? Czyżby milczeć oznaczało postąpić zgodnie z naturą pisarza? Pisanie może być rodzajem autoterapii, czyli samolecznictwa; na takie się decydując, przyznaję się poniekąd, że z czego leczyć się mam, żem jest człowiek chory, przed jaką to diagnozą wzdraga się każdy waleczny wojownik, którego zdrowa siła musi być zawsze pierwszą legitymacją. Przecież jednak kto na wojnie byłby miał zważać na jakieś kenkarty. Logika – tak, poszanowanie przeciwnika – też tak może w ostateczności, niemniej na terenie swojej dziedziny aż przecież się prosi wykazać pewną butę! Jedna z lekarek, przeczytawszy moje zupy, wręcz zaleciła mi pisanie jako środek autoterapeutyczny, co było poniekąd recenzją, o jakiej wielu cierpiących przysłowiowe męki twórcze autorów może sobie tylko pomarzyć. Jednak nawet jeśli pisze ci się łatwo, nie będzie to bynajmniej oznaczać, że staniesz się od razu (ani też po rokach czy tysiącroczach) gościem godnym wzmianki w magazynie biograficznym KTO JEST KTO. „Filozof podobny do Kanta / wygląda na pozoranta”. Jedyne miejsce na najwyższym piętrze panteonu jest zarezerwowane tylko dla mnie; kto zechce się do mnie upodobnić, ten stanie się po prostu udawaczem. Co więc mogę z pełnym przekonaniem i czystym sercem zalecać? Cóż, niniejszy tekst nie jest poradnikiem, jak zachować niewinność w czasach obskurantyzmu.

A teraz z mojego szanownego czytelnika niestety sobie paskudnie zakpię, przez co po trosze pewnie zaprzeczę sobie samemu, ponieważ, gdyby czytelnik mój istotnie był dla mnie szanowny, czyli – szanowany, z niego nie kpiłbym. Na taki sposób wyciągania wniosków można z powodzeniem na moje szczęście prychnąć. Innej albowiem drogi niż agresywna kpina nie ma w poważnej literaturze – mającej dotrzeć do czytelnika, nie zaś tylko mile łaskotać jego próżność, basując mu, że, znamienny dla natur powierzchownych a odnajdowany na każdej z oktaw, ton pesymizmu jest numerkiem, który w ruletce życia najbardziej warto obstawiać, ponieważ jego dźwięk odzywa się niby w wyniku każdego naszego poruszenia. Mówiłem, dlaczego zło jest konieczne jako równoważny dobru komponent bytu. Kiedy z nas kpią, jest źle, lecz, okpiwani, sami uczymy się okpiwać, co w przypadku, kiedy uważamy się za uczniów pojętnych, pojętniejszych niż inni, stawia nas w sytuacji doprawdy godnej pozazdroszczenia. Bądźcie miłosierni i zdobądźcie się na wyrozumiałość, a doczekacie się prawdziwych intelektualnych skarbów w kolejnym tomie przygód Pluxa, który niniejszym teraz zapowiadam. Nie wyczerpał albowiem się oto bynajmniej nagle a niespodzianie potencjał przygodotwórczy osobnika nazwiskiem Flakonon Plux. Muszę kończyć, gdyż czwarty tom przygód Pluxa ma pozostać tomem, a nie przeróść się w tomisko; poza tym matka ma się ostatnio nader mizernie, a i mnie samemu zagrażają poważne niebezpieczeństwa. W moim życiu prywatnym stało się to ostatnio, że zbłądziłem znowu pod strzechę pewnego pyryjskiego psychiatrionu, gdzie moja wiedza o życiu w zbiorowości została z jednej strony mocno wzbogacona, a z drugiej – po prostu niestety zdruzgotana. Mam się za myśliciela i wizjonera; dotąd jednak w mojej rozprawce rozprawiałem się z nienaruszonym po dzień dzisiejszy dziewictwem tajemnic przeszłości, jego ogromu zresztą – nad czym nie ma co ubolewać – nie uszczuplając w stopniu wystarczającym jak na potrzeby współczesności. Pojedziemy i w przyszłość, przyjaciele! Chociaż dopiero wtedy, gdy nasza wiedza, pra-wiedza, pra-weda, prawda o przeszłości ustali się w dostatecznie monolityczny fundament. Nie wiem, czy to wypada brać poważnie, ale chyba tak, ponieważ głupota bijąca z owego paradygmatu wygląda na szczytną: pewnego razu w podwarszawskiej miejscowości Powsin, skąd miałem właśnie z żoną i synkiem wracać autobusem miejskim, usłyszałem skierowany najwyraźniej do mnie głos. Wtedy słabo widziałem (nieco lepiej z tym jest teraz), a byłem bez okularów, więc pozostawało dla mnie zagadką, kto to mianowicie tak do mnie głośno z oddali nawołuje:

– Były zupy, a teraz jest woda!

Do tego Powsina pojechaliśmy albowiem rekreować się, ale też po to, by przywieźć stamtąd, do uzyskania tam w ogólnie dostępnym ujęciu, w o d ę  oligoceńską. Tej wody w dwóch winylowych kanistrach było nam dane przewozić 10 litrów. Okazało się, że sprawcą owego nawoływania był mocno osadzony w środowisku literackim Warszawy, mniej pewnie w poezjach, jakie pisywał i może jeszcze pisuje, Krzysztof Gąsiorowski. Od pewnego czasu myślę sobie, że był on także prorokiem. Otóż świat cały jest tajemnicą (ci, dla których nie jest, są pozbawieni owego „trzeciego oka”, którym ogląda się prawdy w całej takowych rozciągłości, nie zaś tak, jak stoi u Mickiewicza, który powiadał: „takie widzi świata koło, jakie tępymi zakreśla oczy”), ale największą z ogólnie dostępnych jest tajemniczość wody, najchętniej zresztą rzecznej, która, jak wiadomo, wiedzie. Wodzi. Rzucisz patyk i wiedzie go. Dam sobie rękę uciąć, jeśli nie jest tak, że woda i wiedza są rzeczami, a w każdym razie słowami – najbardziej spokrewnionymi. Wiedza nas wiedzie. Owo „wie” jest w samym słowie „człowiek”. Pra-wiedza, pra-woda, pra-weda – jest to po prostu wprowadzająca nas w koleiny bytu prawda. Gąsiorowiski wykrakał, że od mętnych i zawiesistych zawsze z konieczności zup (przygód) przejdę do wody (wedy) o źródlanej przejrzystości. Hinduskie księgi, wedy, przyjdą mi tu w sukurs najwymowniej. A zresztą co będziemy gadali. Pra-weda tu się kończy i proszę bez dyskusji. Choć tak naprawdę to liczę na coś zgoła odwrotnego. He, he, he. —–

Marek Słyk

 

 

Marek Słyk - (rocznik 1953) ur. w Warszawie, gdzie dotąd mieszka. Prozaik i poeta, przedstawiciel literackiego postmodernizmu. Pierwszą powieść napisał mając 17 lat, pierwsze wiersze opublikował w „Poezji” w wieku 18 lat. Debiutował w 1979 r., gdy miesięcznik „Twórczość” opublikował w częściach jego powieść W barszczu przygód, która w 1980 r. została również wydana przez „Iskry”. W kolejnych latach, nakładem tego wydawnictwa, ukazały się następne części: W rosole powikłań (1982) i W krupniku rozstrzygnięć (1986). W 1982 r. ukazała się również powieść Gra o super mózg wydana przez Młodzieżową Agencję Wydawniczą. Liczne wiersze, opowiadania i krótkie formy były publikowane m. in. na łamach „Fantastyki”, (później „Nowej Fantastyki”), „Szpilek” czy „Młodego Technika”. Internetowa strona autora: www.marekslyk.pl


portal LM, listopad 2014