Pępkowe u Pert Perczyńskich, Na rybach - ekologicznie, A bodaj cie!, Madzia i konie, Kowal za Cygana, Próżna 14, W tumanie poezji - i inne opowiadania

Kategoria: proza Opublikowano: środa, 28 maj 2014


Magdalena Tara Tarasiuk


PĘPKOWE U PERT PERCZYŃSKICH

- A kto jej wymyślił to idiotyczne imię: No(hr)rma! Wspomnicie moje słowa: będą per(hr)tur(hr)bacje z tym dzieckiem! – wygrasejowała ciotka Celina. Jedynie wada wymowy odróżniała ją od Cecylii. Siostry mojego ojca to bliźniaczki jednojajowe.
- Celyna, zważ, że w tej rodzinie imiona nadają ojcowie – dziadek Eustachiusz przerwał polerowanie ustnika swojej trąbki. Przed kilkoma minutami wrócił z próby Orkiestry Dętej Emerytowanych Członków Cechu Kowalskiego.
- Metody, to twoja robota! Zrobiłeś krzywdę dziecku – rhrr ciotki nabierało mocy wraz z narastającym wzburzeniem.

- Taka metoda na zaczarowanie losu. Niech ona będzie przynajmniej NORMAlna – Metody rozwiał wątpliwości zebranych. To w końcu mój ojciec – metodyczny do trzewi. Tymczasem babcia Eulalia, zakochana we mnie od 1 kwietnia Roku Pańskiego –gdy przyszłam na świat, zaczęła uciszać gości wymownym sykaniem. Ostentacyjnie wyjęła mnie z kołyski i, nic sobie nie robiąc z obecnych na pępkowym, zanuciła na melodię znanej kołysanki:

Na Normusię z nieboskłonu
Sto gwiazdeczek mruga,
Chodź, przeczytam ci książeczkę,
Książka będzie długa.


Zakończyła w zupełnie innym rytmie:

Pamiętaj, dziecino,
co babka ci powie:
CZYTANIE MA BRANIE,
w bramie i na sianie.
Intelekt się liczy,
a nie piórka w dupie.
Bądź mądrą kobietą
i nie tańcz na słupie!


- Chyba na rurze – mruknął Polikarp, brat dziadka Eustachiusza, jak zwykle: przytomny i precyzyjny. Śledził najnowsze trendy rozrywek, a szczególnie męskich – słupa nie owinie nogami, rurę tak. Lala, zastanów się, zanim coś powiesz i nie mąć w głowie niemowlakowi! Znam się na tym, jestem w końcu wdowcem od pięciu lat. Śledzę trendy.
- Twoja erudycja i znajomość rzeczy, Pol, nieustająco zachwyca i jest inspiracją dla buzującej wyobraźni, zapoznasz mnie chociaż z jednym, jedynym trendem? – rozćwierkała się Anastazja, siostra babci, ciągle panna.  Miała wyraźną chrapkę na zamożnego wdowca Polikarpa Pert Perczyńskiego. Nie dość, że dobra materialne, posiadał  on również przydomek, który tak wiele znaczył i którego od lat pięćdziesięciu zazdrościła swojej siostrze Lali.
- Anastazjo, nie wstyd ci?! Tak bezwstydnie lgniesz do Pola, że konfudujesz gości. Nie zebraliśmy się tu, celem, tfuu, rajfurzenia! Poczekajcie do nocy. Już nadchodzi.
- Ramonko, dziecko, nie bądź zakutą moherówą, mamy dwudziesty pierwszy wiek! Zrzućmy krępujące nas więzy hipokryzji i fałszywej cnoty. Popatrz, ja nienajmłodsza panna, a nienachalnie cnotliwa! Życie jest piękne! Korzystajmy więc! Masz córkę! Noremka, co prawda niepodobna do nikogo z rodziny, ale pięknie się uśmiecha i mruga lewym oczkiem! Cudowna, bystra dziewczynka! – euforia ciotecznej babki przyprawiała towarzystwo, w takim samym stopniu o śmiech, co niesmak. A mnie podobało się to, że jedynie Anastazja zauważyła, iż rąbek pieluchy właził mi w lewe oko – stąd to mruganie.
- Właśnie chciałem zadać pytanie, ale nie miałem śmiałości, skoro jednak wspomniałaś, Nasta, o podobieństwie, to skąd to dziecko ma takie rude włosy i tony piegów na buzi! Wszyscy Pert Perczyńscy czarni jak Hiszpanie. – Damazy Dziewuś, mąż ciotki Celiny wymownie zawiesił głos. Z wyraźnym znakiem zapytania na końcu zdania.
- Wyrośnie! – jak z dubeltówy huknął w dal wuj Józefat – mąż Cecylii, tej niegrasującej bliźniaczki.
- Ziut, z tego się nie wyrasta, to się pogłębia. Mała będzie nastygmatyzowana do śmierci. Nawet to dziwaczne imię nic nie pomoże. I to ma być NORMAlne?! – słabo ukryty sarkazm stryjecznego dziadka Polikarpa sięgał dalekiej, nieznanej przyszłości stryjecznej wnuczki Normy, czyli mnie.
- Mylisz się, Pol, rude i nakrapiane są pożądane przez ród męski od ZAWSZE! Wiem coś o tym. Miałem trzy rude kochanki. Przed Lalą, oczywiście. Stare dzieje, panie dziejku. Ale gdzie jest moja trąbka, do cholery! Ktoś mi ukradł trąbkę! – dziadek Eustachiusz ryknął jak zraniony jeleń. – miałem odtrąbić tryumfalne przybycie nowego Członka Rodziny Pert Perczyńskich! Kto mi ukradł trąbkę! ZABIJĘ!
- Stachiuszku – sumitowała dziadka babcia Lala – odłożyłeś ją do kołyski Normci. Proszę, odtrąb!

I poszybowały w przestrzeń dźwięki ukochanego kawałka Pert Perczyńskich: Summertime – Gershwina, zaaranżowanego na orkiestrę dętą…



portal literacki LM, maj 2014

 

 

 

NA RYBACH - EKOLOGICZNIE

– Cóś wspaniałego tak stanąć na murawie, rozstawić nogi i trywialnie, nie oglądając się na boki atawistycznie oddać część siebie, zanim cali się oddamy ziemi. Dziewuś, ty też tak przeżywasz kontakty z przyrodą?

– Raczej nie. Jak sikam, to, bynajmniej, bez egzaltacji, mój komunistyczny politruku. Skąd u ciebie na rybach taki przypływ poetyckości. Ja jestem szczęśliwy, że mogłem się wyrwać z wiecznie gadających Pert Perczyńskich do milczących rybek i chwilę odetchnąć od pisania.

– Ty piszesz ?!

– Tak, kończę przewód doktorski na Uniwersytecie Trzeciego Wieku i właśnie piszę ostatnie strony pracy pod promotorem, nadzwyczajnym profesorem Baltazarem Krzem-Krzemionką.

– A temat pracy związany z wędkarstwem, że spytam ?

– O nie, Poli-karpiu, przeciwnie, temat brzmi w rozciągłości tak: „Analiza do CNA, (Centrum Nasilającej Afirmacji) nieokrzesanej nadzieją samowoli językowej, w stosunkach międzyosobniczych, z zaznaczeniem odrębności płciowej”.

– Aa… rozumiem, brzmi bardzo zachęcająco. Zwłaszcza ta odrębność płciowa. Ona zawsze była moim konikiem, ba, nawet koniem, patrząc z zewnątrz. Choć, jeśli pozwolisz, bym nieco zboczył z utartej ścieżki ku wędkarstwu: Z całą stanowczością powiem, w tym temacie nigdy nie byłem egoistą, nie myślałem o swojej dupie, w zasadzie wyłącznie o damskich, ale sza, bo ryby mają uszy. A ja z natury jestem dyskredytowany .

– Będę niedyskretny, majorze, ale chyba: dyskretny. Bo dyskredytowany byłeś raczej w jednostce za nachalne podrywanie żon przełożonych.

– O nie, ja byłem dyskredytowany wobec nich, one nigdy nie były przedkładane ponad regulamin służby. Wszak wojsko, a raczej Wojskowa Akademia Polityczna, którą ukończyłem tuż przed emeryturą, pozwoliła mi zdobyć tytuł dyplomowanego majora, magistra nieomal. Moja praca dyplomowa z pogranicza techniki i wojskowości parała się zagadnieniami spieszania zmotoryzowanej piechoty. A jej tytuł pamiętam do dziś: „Spieszanie plutonów zmotoryzowanych z transporterów gąsienicowych w terenie podmokłym.”

– O! to oni za wolno się przemieszczali na tych podmokłych terenach, że trzeba było przyspieszać? I to aż wymagało pracy magisterskiej?? Nie wystarczyło wydać rozkaz: Z WOZU! I pogonić kociarstwo? No, ładnie, Polikarpie. Ale dałeś radę! W końcu za coś dostałeś tego majora. Za coś…

– A i widzisz i tu się mylicie, szeregowy Dziewuś! Od razu widać, że nie byliście w wojsku, Damazy, ofermo cywilna! Spieszanie nie ma nic wspólnego z pośpiechem, to przekształcanie formacji zmotoryzowanej w formację PIESZĄ! Tu jest cały rytuał wojskowy, zestaw rozkazów charakterystyczny dla piechoty. Inne są rozkazy dla wojska na terenach piaszczystych, a inne na terenach podmokłych! Inaczej rozkazujesz obsadzie transportera gąsiennicowego, inaczej żołnierzom piechoty. To dość oczywiste, nie sądzisz? A jak działa na kobitki…

– A wiesz, Poldek, chyba rozumiem, co te baby w tobie widzą! Ty je musztrujesz!

– Niektóre musztruję, niektórym daję się musztrować, uprzednio robiąc wykład: z teorii i praktyki. Jakżeż one maszerują, Dziewuś… jak maszerują krokiem defiladowym!

– W terenie podmokłym??

– A niektóre mają buty powyżej kolan! Albo podkute glany jak Nasta. Anastazja to jest materiał na panią porucznik!

– Taką panią porucznik mieć pod majorem to czysta perwersja, majorze, to teraz rozumiem… ehh, Pol, ty to masz życie!

– A ty co? Nie możesz pobawić się w wojsko ze swoją? Celyna warta grzechu, gdyby nie była moją bratanicą, patrzyłbym na nią jak na zdobycz. I to jej „errhhrrr”! Przecież samo jej grasejowanie rozwala facetów. Wiem to!

– A niby skąd, do cholery! Przecież jesteś jej stryjem!

– Od kolegów wojskowych! Zawsze podobała się mężczyznom i to o wiele starszym, swatałem ją jednemu porucznikowi, ale powiedziała: stryju, a co ja z nim będę robić, jak da mi rozkaz: na koń! I tylko na rozkazie się skończy… ?

Wolała młodych, sprawnych, prężnych, nawet takich, co to od wojska uciekli do służby zastępczej: w piekarni! Mówiła: i co z tego, że piekarz! Nigdy nie będę głodna, a i koń na owsie i suchym chlebie zawsze podstawiony na czas.

– Chyba postawiony.

– Nie bądź wulgarny, Dziewuś! Ona mówiła: „podstawiony”, subtelna jest. W końcu Pert Perczyńska z domu! Damazy, ryba ci bierze! Zacinaj, synu, zacinaj! Noo ciągnijże!

– Aa, tak jakoś mi się odechciało, co te biedne ryby winne, że nie chce mi się kończyć przewodu doktorskiego? Wracamy, Polikarp! Dajmy spokój faunie. Zatęskniłem za… hmm… domem.

– Za domem, powiadasz? Po drodze nauczę cię rozkazów! Będziesz miał na wieczór jak znalazł. Kupimy szampana w „Akademii Wina”.

Porucznik Anastazja na mnie czeka!

 

portal LM, czerwiec 2014

 

 


A BODAJ CIE!

– Halo, mama?! Cecylka złamała rękę! Czy możemy przyjechać bez obiecanych pierogów? Z nadgarstkiem w gipsie nie dało się ulepić.

– A bodaj cie! Biedna Sesil! Ale powiedz, Ziut, czy ona najpierw lepiła, czy najpierw złamała? Bo jeśli podczas lepienia, to nie wybaczę sobie jakem matka!

– To nie twoja wina, Lalu, znaczy chciałem powiedzieć: mamo. Cecylia nie zdążyła zacząć lepić. Jedziemy już do was, nie uwierzycie, co się stało.

– Czekamy, dzieci, mamy pyszne flaczki!

– Eustachiuszku, odłóżże tę trąbkę. Muszę ci coś powiedzieć. Nasze dziecko złamało rękę. Trzeba będzie się nią zająć.

– Ręką? A pamiętasz, Lalka, jak 35 lat temu trzeba było zająć się nosem Cecylki? To dziecko ma nieustającego pecha! Wszystkie jej koleżanki przepchały się przez te kręcone niekręcące się drzwi, a ona – jak już się w końcu zdecydowała, dostała prosto w nos ciężką szybą, bo właśnie mechanizm ruszył! A miała najładniejszy nos w rodzinie Pertów! I nawet tego los jej nie oszczędził!

– Nie przesadzaj, Trębuś, przynajmniej ma wspaniałą dykcję i rrr czyściutkie, nie jak jej siostra! Ale tak swoją drogą, co ona robiła tą ręką? Miała zdaje się iść na wieczór panieński swojej przyjaciółki z korporacji.

– I mamy odpowiedź! W korporacji nie ma przyjaciółek! Ale łamać ręce to chyba przesada! Gromadny już ją wiezie, zaraz nam opowiedzą.

*

– Ziut, jak ja opowiem rodzicom, że wygrałam skokami na batucie taniec ze stiptiserem?

– A mówiłaś, że to był tancerz!

– Tancerz. Na rurze – Striptiser na wieczory panieńskie – taka nazwa w  zawodowej nomenklaturze. Nie znasz się! Czyli tak naprawdę tancerz! Był konkurs. Która z uczestniczek wieczoru panieńskiego wykona najlepszy, najbardziej efektowny skok na batucie, ta wygrywa tancerza na indywidualny występ, może być w parze! Ale na scenie przed wszystkimi!

– No to powód ewolucji sobie daruj, zostań tylko przy skakaniu. Chyba skakać na wieczorze panieńskim, choćby na batucie, to nie takie znowu niezwykłe. Szczególnie w dzisiejszych czasach! A że to były wyścigi do nagiego tancerza, jak go nazywasz, może jednak przemilcz. Rodzice mogą tego nie wytrzymać. Matka ma dość wyskoków swojej siostruni Anastazji. Pomyśli, że się w nią zapatrzyłaś!

– Chciałam doprecyzować, że tancerz nie był całkiem nagi! Miał pokaźnych rozmiarów przepaskę tam, gdzie mieć powinien!

– To też jednak zachowaj w tajemnicy! Dojeżdżamy. Zrób zbolałą minę chociaż, bo oczy ci błyszczą na samo wspomnienie.

*

– Jesteście! Cecylko, drogie dziecko, co się na Boga stało? Walczyłaś z kimś na tym wieczorze, w końcu to wyjątkowa impreza! Że też nie możecie wyzbyć się tych korporacyjnych nawyków. Wieczna KONKURENCJA, choćby okupiona utratą zdrowia, a nierzadko życia. Ee, z tym życiem chyba przesadziłam. Opowiadaj, bo umrę z ciekawości.

– Ojj nie ma co opowiadać! To zwyczajny wypadek na trampolinie.  Chciałyśmy, żeby panna młoda zapamiętała, co traci ze swojej dziecięcej niewinności w sensie metaforycznym – wyskakując ze statusu wolnej strzelczyni w klatkę zwierzyny upolowanej. Jednym słowem – poskakałyśmy sobie, która wyżej i ładniej, no i zdarzył się wypadek. I mam pęknięty nadgarstek. Tyle!

– Sesil, czy to znaczy, że skoczyłaś najwyżej? A zawsze mówiłem: najwyżej, najdalej, najszybciej nie znaczy najlepiej! Liczy się efekt końcowy, niekoniecznie styl, w jakim osiąga się sukces! A ty, jak widzę, postawiłaś na wysokość? I walnęłaś głową w sufit. Albo ręką.

– Tato, co ty pleciesz! Jak mogłam walnąć o sufit! To była altana w ogrodzie. Spadłam na trawę, ale blokowałam się dłonią bez ochraniacza. Kto zresztą zakłada ochraniacze na batut! Gdybym przewidziała, to bym założyła! A poza tym w tym momencie wcale nie skakałam! Siedziałam na siatce i przyszły dwie koleżanki, znacznie młodsze i znacznie cięższe. I… czy muszę opowiadać dalej? Tak trudno się domyślić?

– Ha! Tak słucham cię i słucham i nadziwić się nie mogę inwencji kobiet!

– Celyyna?? Weszłaś jak duch!

– To ja za ciebie opowiem dalej! Jesteś moją drugą połową, nie musiałam być, żeby wiedzieć jak to się stało! Nie zamknęłyście drzwiczek od klatki batutowej, siedziałaś na siatce, dziewczyny zaczęły skakać i wyrzuciło cię jak z katapulty! Noo, musiał być widok. A nie mówiłam: PRZYTYJ!! Bo umrzesz! No i mało brakowało. A tak przy okazji: jesteś szefową działu, prawda?

Pstryk i wszystko jasne! Właściwie: odkluk nie – pstryk!

– Celka! To jest fantastyczny zespół, co ty imputujesz!

– A to:

w korporacji

na batucie

rozgorzały walki

boso

albo w jednym bucie

szalały westalki


batut budzi

integruje z grupą

łączy ludzi by mieć ich pod lupą


pokazały swoim szefom

jak wysoko

skaczą

którą awans

szybko czeka

a które zapłaczą


batut budzi

integruje z grupą

łączy ludzi by mieć ich pod lupą


wtedy ego pokornieje

gdy się w skokach

skupi

za wysoko

nie podskoczą

nad batutem

sufit!

– Złamać rękę bez żadnej idei to po prostu głupie! Dziewczynki, przecież jesteście już dojrzałymi kobietami!

– Mamo, czy ty nie rozumiesz, że to był wypadek? Nic by się nie stało, gdyby nie ten szalony taniec. Upss!

– To ty jeszcze tańczyłaś ze złamaną ręką?! A bodaj cie!

– Ziut, nie mogę już tego słuchać, strzelimy sobie po piwku? Toż to babski jarmark!

– Masz rację, tato! Chodźmy na piwko i papieroska! Czasem lepiej nie wiedzieć, co powoduje kobietami, nawet gdy łamią ręce!

 

Korporacja odczłowiecza każdego. Kobiety odkobieca, uwampirza!

 

portal LM, lipiec 2014




MADZIA I KONIE

– Pamiętasz, opowiadałam ci kiedyś o niezwykłych wyborach młodych ludzi. Takim wyborom pomaga czasem los. Tragedia, cierpienie zamienia się w sukces, spełnienie marzenia. To nieprawdopodobna historia, ale bardzo bliska – historia córki naszych przyjaciół – Magdy, rówieśnicy mojej Antoniny. Dziewczynki lubiły się i bawiły często na osiedlowym podwórku blokowiska. To były czasy, kiedy dzieci biegały po podwórkach, a nie siedziały z nosami w monitorach komputerów.

Dziadek Magdy miał domek na wsi. Domek kurnochaty, dwuizbowy, przechylony na jedną stronę. Ogródek, maleńki sad, jakaś łączka za domem, a za nią lasek. Po drugiej stronie drogi na wzniesieniu sąsiad założył pasiekę z kolorowymi budkami uli.

Wygląda to zachwycająco na wiosnę, gdy łąki kwitną, po prostu obrazek – sielanka. Można tam złapać dystans i usłyszeć boski szept: to się liczy, zobacz! Wymarzone miejsce do życia na emeryturze. Ale jak się okazuje nie tylko na emeryturze, to również fantastyczne miejsce do startu w życie prawdziwe.

 

Cofnę się o parę lat. Magda i jej o dwa lata młodszy brat Tomek pojechali z przyjaciółmi na Mazury na żagle. Oboje świetnie pływają, nie pierwszy raz w taki sposób spędzali wakacje. To był rok białego szkwału, tragedii, która pochłonęła – dwanaście ofiar. Ich łódka również się wywróciła. Wszyscy wpadli do wody, nie wszyscy potrafili pływać, ale uratowali się dzięki fantastycznej reakcji i przytomności umysłu Tomka. Zadziałał profesjonalnie jak ratownik pływacki – zebrał wokół koła ratunkowego i „zaopatrzył” w poczucie bezpieczeństwa osoby słabo lub niepływające. Wyciągnął spod łódki te, które pod nią tkwiły i wszyscy ruszyli do brzegu. Niewiadomo skąd pojawił się ratunek – mężczyzna na łodzi z wiosłami. Powyciągał topielców i dowiózł na brzeg.

Nikomu nic, poza stresem „pourazowym”, się nie stało. Po wysuszeniu w domu mężczyzny, telefonicznym poinformowaniu rodziców (potopione telefony komórkowe), potraktowali to jak fantastyczną przygodę, którą będzie można opowiadać wnukom. A rodzice… usłyszeli o dramacie z radia. Wiedzieli już, że ponad czterdzieści żaglówek i łodzi leży do góry dnem i że są ofiary. Nie mieli jakiejkolwiek informacji od dzieciaków, bo nie odpowiadał żaden telefon komórkowy. Tak jak stali, wsiedli w samochód i ruszyli na Mazury. Włos się jeży na głowie – nie wyobrażam sobie tej jazdy. W drodze zadzwonił telefon Kaśki z informacją, że żyją i siedzą w domu wybawcy.

A finał tej opowieści jest następujący: po jakimś czasie młodzi żeglarze i rodzice chcieli podziękować ratownikowi, który ich wyciągnął z wody i przyjął we własnym domu. Nigdy nie znaleźli, ani domu nad jeziorem, ani tego mężczyzny. Wszyscy uznali, że mieli ogromne szczęście i opiekę Kogoś z nieba, choć to rodzina niedowiarków.

Rok po wypadku na Mazurach Magda zaopiekowała się samotnym kucem araba i pokochała go miłością absolutną. Gren prychał przyjaźnie do Tośki, malutkiej klaczy. Tuż przed końcem roku akademickiego, jadąc z uczelni do stadniny, gdzie trzymane były konie Magda miała bardzo ciężki wypadek. Pędzący samochód wpadł w grupę ludzi na przystanku autobusowym. Koleżance udało się odskoczyć, była trochę poturbowana. Ona nie miała, niestety, takiego szczęścia – siłą uderzenia zawisła na wiacie przystanku z pogruchotanymi nogami, wisiała tak do przyjazdu karetek i rodziców. Pocieszała ich przez telefon komórkowy, że chyba nic się nie stało, bo może ruszać palcami. Babcia mnie podniosła – matka Kaśki nie żyła od ponad roku.

Ratowanie przed amputacją wyglądało następująco: rozcięto jej nogę i nanizano na pionowy drut to, co zostało z kości, czyli odtwarzano szkielet nogi, przebijając co kilka centymetrów poziomymi drutami, żeby ustabilizować pionową szynę. Operacja drugiej nogi miała się odbyć jakoś tak za dwa dni, ale nie było dość krwi. Wielu ludzi dobrej woli zebrało odpowiednią ilość i udało się. Druga noga nie była tak zniszczona, ale również wylądowała w szynach.

Magda przestawała mówić, odzywała się tylko do lekarzy i miała momenty zawieszenia – takie odpływanie. Im dalej, tym gorzej. Ożywiała się tylko w rozmowie o Grenie i przy zdjęciach, jakie mu robili rodzice. Jeździli do tego konia rano, a potem do niej do szpitala, w końcu opłacili stajennego opiekuna.

A ona coraz częściej zaczynała zdawać sobie sprawę, że jazda na koniu i zajmowanie nim może się skończyć, zanim na dobre się nie zaczęło. Nikt tak naprawdę nie wiedział, czy kości zaczną się odtwarzać. Niknęła psychicznie i przestała walczyć...

Nie pamiętam, kto wpadł na ten pomysł, może babcia „powiedziała” im we śnie. KUPILI Grena i kości zaczęły się odtwarzać. Powolutku, pomaleńku, ale przy każdym rentgenie było coraz więcej tkanki kostnej. Odszedł perkusista,

z którym była trzy lata. Został koń, dla którego Magda walczyła i walczył jej organizm. Rodzice wozili ją na wózku, a ona prowadzała Grena po padoku. Chodził wokół tego jej wózka i rżał cichutko.

Minął kolejny rok, lekarze wyciągali po kolei poprzeczne szyny, zostały tylko pionowe. Zaczęła chodzić o kulach. Śmigała szybko jak wiaterek – i jej blond loczki wokół głowy, czyściła konia, przemawiała do niego. Przy pomocy swojego ojca wyprowadzała Grena na padok i kuśtykała w miejscu, trzymając go „na uwięzi” – długiej loży. Stadnina mieści się pod Warszawą i przez uciążliwość dojazdów zrodził się pomysł na życie. Madzia wróciła na studia, obroniła pracę dyplomową z projektowania ogrodów. I zrealizowała swoje marzenie. Kucyki Pony, którymi bawiła się w dzieciństwie zamieniła na Grena – kuca araba i miniaturową Tośkę, jego towarzyszkę.

Szybko stanęła stajnia dla trzech, potem pięciu koni. Wyremontowano dom po dziadku. Magda przeniosła się na wieś. Sama zajmuje się stadem. Rodzice pomagają jej w weekendy. Ciężka, żmudna rehabilitacja nie była potrzebna.

Ot, cała opowieść. Nie pytaj, co było dalej, bo to nie ma końca, to się dzieje.

– Bardzo piękne i optymistyczne, ale właściwie po co mi to opowiadasz? Nie założę stadniny, nie kupię koni. Zrobię ci kawę i przyniosę do łóżka, a potem, a potem…

 

(fragment powieści Weź mi to napisz!)

portal LM, sierpień 2014

 

 

 

KOWAL ZA CYGANA

– Byłem u Edwina. Chcę zarobić trochę pieniędzy, złożyłem tomik wierszy.
– I na tomiku chcesz zarobić? Wierzysz, że wiersze przyniosą pieniądze? Ale jakieś by się przydały, to prawda. Nagroda za „Zbliżenia” nie starczy na długo. Edwin przyjął projekt? A możesz pokazać próbkę?
– Proszę:

daleko od kóz
przeniosę się do niosek
stateczne matrony dbają o jaja,
szanują koguta, 
a koza to koza – krnąbrność wrodzona 
ty kochanie jesteś spoza podwórka –

czubatka, taka złotopiórka
zza płota spoglądasz
to na koguta to na psa
ten co przy budzie uwiązany, 
na pańskiej karmie hodowany – 
zdrajca, kolaborant jebany
a kurka dzióbkiem porusza
kuperkiem pokręci we wsie strany
a kogut- dupa wierzy i tylko by mędził jak pijany
kogut!


– Jakieś to nieskończone, ale śmieszne. Znając cię, mniemam, że chcesz mi coś powiedzieć.
– No to mnie znasz. Edwin na chwilę wyszedł, ale zostawił otwarty komputer z czyimś tekstem. Nie omieszkałem przeczytać. I powiem ci, że ubawiłem się setnie. Skopiowałem, zobacz! Nie zgadniesz, czyje to. Sam byłem zaskoczony. Czytaj!

A bodaj cię!

– Halo, mama?! Cecylka złamała rękę! Czy możemy przyjechać bez obiecanych pierogów? Ze nadgarstkiem w gipsie nie dało się ulepić.
– A bodaj cię! Biedna Sesil! Ale powiedz, Ziut, czy ona najpierw lepiła, czy najpierw złamała? Bo jeśli podczas lepienia, to nie wybaczę sobie jakem matka!...


– Owszem, niezłe, a czyje to? Edwina, Michaux?
– O ile pamiętam, Michaux to malarz! Czasami zdarzy mu się jakiś dobry wiersz, ale nie proza. Chyba, że zaczął prozę pisać z zazdrości o naszą nagrodę. Jest inteligentny, ma poczucie humoru, może by mu się udało. Ale nie udawaj, że nie wiesz! Miśka, proszę cię, po co kręcisz? Nie jestem idiotą, znam twoje prowadzenie dialogu.
– A skąd ci to do głowy przyszło? Czemu tak sądzisz? Nie piszę humoresek! I nie piszę wierszy. A tam zdaje się jakiś wierszyk w środku. Tekst był podpisany?
– Nie.
– No właśnie.
– Nie powiem ci, że mi się podoba, bo mnie to kłamstwo dotyka i wkurwia, ale to dla tekstu najwspanialsza rekomendacja, jak sadzę. Potrafię się już rozdwajać  na czytelnika i recenzenta. Literacko – na mój gust idealnie czysty i cholernie wieloznaczny, zabawny i poważny zarazem. Więc jeśli twój, to przyznaj się do cholery, bo go chwalę! Czemu upierasz się jak osioł? Kłamiesz, po co! Nie pierwszy raz zresztą! Po co mi to robisz? Prosiłem, nie okłamuj mnie.
– A dlaczego mam cię okłamywać?
– Doprowadzisz do tego, że ci przestanę wierzyć. Zapomniałaś, że mam twoje hasło – sam je zakładałem. 
– Kłamiesz. Czytasz moją korespondencję? Dlaczego? 
– Nie musiałem, Edwin miał otwartą drugą stronę – rozmawialiście. To twój tekst. Czemu to ukrywasz?
– Jak możesz czytać moje listy! Ja nie wchodzę w twoją pocztę, nawet nie znam hasła.
– Błagam cię, nie brnij, spierdolisz wszystko.
– A ty powiedziałeś, że nie chcesz pisać, bo ci i tak ukradnę pomysły czy teksty. Jak mogłeś tak powiedzieć? Zrobiłeś mi przykrość.
– Oglądam mecz siatkówki i jednocześnie Brazil 2014 – też mnie dobija. A gdzie ja mówiłem o kradzieży?
–  „Najlepsze teksty i tak zabierzesz do książki i dupa. Zresztą szkoda zachodu.” – przecież tak powiedziałeś! Nie zaprzeczysz? Ja nie muszę ich zabierać. Najważniejszą książkę napisałam przy tobie i o tobie. Poczułam się, jakbyś mi zarzucał, że żeruję na twoich pomysłach. Kocham cię i jest mi przykro . Przeczytałam wiersz dla Marzeny. To nie jest wiersz „do córki”, jak mnie usiłujesz przekonać. To czysta erotyka po prostu, jak kiedyś dla mnie. Zmień hasło na „Poezji”, wchodzi automatycznie i widzę, co piszesz u innych.
– Ja nie mam nic do ukrycia, a jeśli chodzi o „Zbliżenia” – myślałem, że pisałaś je ze mną? Ale o czym my rozmawiamy! Nic nie zmienia faktu, że mnie okłamujesz i próbujesz odwrócić kota ogonem, zamiast zwyczajnie przeprosić. Błagam, nie bądź nielojalna, bo cię zamęczę podejrzeniami, o ile wytrzyma serce.
– Zawsze mnie szpiegujesz? Od początku?
– Zastanów się, co mówisz?
– Napisaliśmy wspólnie książkę, a pisałam ją, żeby to wszystko zostało, żeby nie umknęła ta miłość,  jak nas już nie będzie. Ja cię nie okłamuję.
– Nie czujesz się winna krętactwa? Sprawdziłem, „Perczyńscy” to twój tekst, do cholery! Rozmawiałem z Edwinem.
– Nie czujesz się winny, że mnie śledzisz? Po co pytasz,  jak wiesz! Żeby sprawdzić, czy nie skłamię?
–  „A u was biją Murzynów!”. Zrobiłem to raz . Przepraszam! To moja wina. Czy naprawdę uważasz, że najlepiej będzie, jeśli mnie nakłonisz nielojalnością, bym cię szpiegował? Znienawidzimy się oboje. Grasz,  jakbym nie potrafił zrozumieć twoich zachowań, prawdy.
– Obiecałam Edkowi, że z nikim nie będę rozmawiać o „Perczyńskich”, nawet z tobą. Że to nowy projekt, który on wysonduje i znajdzie sponsora na wydanie. Chciałam ci zrobić niespodziankę. A poza tym mam cyganienie we krwi. Nie wiedziałeś, że jestem nienormalna?
– I znów radykalizm! Czy tak trudno było mi to powiedzieć normalnie, bez zapierania się, czy ja jestem głupi, że trzeba mnie oszukiwać w moim najlepiej pojętym interesie. Mój  i n t e r e s - moja sprawa, do cholery!
– Pewnie łatwo. Moje reakcje odbiegają od standardów, od logiki.
– I znów kłamiesz.
– Ja siebie nie cierpię za te krętactwa. Ale w to też nie uwierzysz.
– Wierzę, pewnie nie kłamiesz teraz! Nie będę cię szpiegował, nie oszukuję cię, ale pamiętaj, palec boży nad tobą – masz pecha , bo umiesz cudownie pisać, ale kłamać – niekoniecznie.
– Nie chce mi się pisać. Tośka powiedziała: Bóg mnie strzegł, że nie odkryłaś tej pasji w sobie, jak byłam dzieckiem, bo nie miałabym matki. Niczego nie robię cudownie. Usłyszałam w jej głosie ulgę, ale też trochę niepokoju. Nie jestem nawet wzorem matki dla własnych dzieci. Zaraz coś powiesz o Murzynach.
– To staraj się być wzorem kochanki, do tej pory ci wychodziło, chyba że… Ale, skoro nie wiem, to niech tak zostanie. Kocham cię z tymi wadami, co wcale nie znaczy, że nie kochałbym bez wad – wężykiem!
– Nie do śmiechu mi, przepraszam.
– Mnie też nie, to śmiech nieco wymuszony, bo jakoś przy tobie nie potrafię długo udawać groźnego partnera i zaczynam się łasić.
– I nie zostawisz mnie? 
– To ty mnie chcesz zostawić, nie ja ciebie. Ale jak będę musiał?! Gdybym chciał, to by wystarczyło, sama wiesz…
– …udowodnić mi, że jestem nielojalna i że chcę czegoś lub kogoś innego, a nie ma przecież nikogo ważniejszego od ciebie. 
– To nie ten powód. Przypomnę, okłamałaś mnie, kilkakrotnie – bez powodu , bez sensu, jakbym był idiotą. Jeśli się kłamie, to po coś. Drukuje się gazetkę dla babci: "niech się babcia cieszy". Nie czujesz żadnego wstydu, żadnej winy?
– Urodziłam się po to, żeby czuć się winną, zawsze tak było. Fajny temat, ale czy wszystko można przerobić na literaturę? - że zacytuję Edwina. Czy my w ogóle mamy prawo opisywać życie?

Moja babka pochodziła spod Mławy. Była pół krwi Cyganką. Przez całe życie nie powiedziała słowa prawdy. To jest ten rys – kłamstwo dla kłamstwa.
Uzmysłowiłam to sobie niedawno, dzięki analizom charakterologicznym, wiwisekcji, jakie przeprowadzałeś na moim organizmie i psychice. Nie mam wśród przodków Żydów, jak podejrzewaliśmy, ale raczej cygańskie korzenie. Nie wykorzenię się, choćbym nie wiem jak chciała! Nie pozbędę się atawizmów – będę taka jak ojciec i babka. Po jej śmierci przy robieniu porządków znaleźliśmy stare zdjęcia. Mogła mieć na nich z szesnaście lat – była nadzwyczajnie piękna, czarnowłosa , czarnooka, o talii osy i szerokich biodrach. To zdjęcie wibrowało cygańską muzyką, tańcem i zapachem dymu z ogniska.
Popapraństwo babki, a zatem i moje wynika z korzeni. Jej syn, a mój ojciec wyzwalał się z tego całe życie, ale nie do końca potrafił. A ja jestem do nich bardzo podobna. Na dodatek figurę mam po babce. Domyślałeś się, że mogę mieć krew cygańską? Nienawidzę tego w sobie – cyganienie dla samego cyganienia, jak sztuka dla sztuki. Mnie to po prostu nie przejdzie. To się dziedziczy w genach. Komary i muchy mnie zawsze dopadają, omijają wielkim łukiem innych, a mnie gryzą, jakbym była koniem na wypasie. Teraz rozumiem, dlaczego. Czuć ode mnie tabor cygański! Muszę wiedzieć, skąd to cyganienie bez powodu. Nie ze strachu przecież, bo jestem odważna w sprawach istotnych. Jednak sądzę, że to się niesie w genach.

– A masz na to wpływ? Na swoją urojoną cygańskość ?! Jeśli nie możesz 
z czymś wygrać, to się przyłącz i zrób z wady cnotę, choćby jak ja – z podejrzliwości i gadulstwa. A tak naprawdę wiesz, ile tej domieszki krwi cygańskiej, żydowskiej, niemieckiej, polskiej czy tatarskiej płynie w naszych żyłach! To środek Europy, ale ty i ja jesteśmy sobą i pewnie dlatego razem – z podejrzliwością, gadulstwem łgarstwem, niecierpliwością, egzaltacją, poetyckością i filozofią, która pozwala z tych wad korzystać. I przestań obwąchiwać się intelektualnie, bo zwariuję. Ja z Cygana też coś mam – cudownie śniadą cerę i łżę na każdym kroku, ale nie okłamuję ciebie! Jak już dojdziesz do wniosku, że wiem wszystko, tylko o tym nie trąbię, to przestaniesz mnie oszukiwać. Nie zapominaj, że mnie się to udało, przecież jestem mistrzem łgarstw, ale nie w stosunku do ciebie, bo, tak jak ja, masz trzydziesty zmysł, by to wyczuć. To się nazywa niebanalna inteligencja słuchu. Przez Cyganów nie obejrzałem meczu, walnięta cyganicho! Tak kocham z tobą być, że zapominam o urazach:

lubię dotykać, gdy noc zaczyna tykać północą,
lubię  o zmierzchu nos pocierać zapachem cygańskich cygar. 
cygań, oszukuj bo wiem, że się tli w tle.
pozbywasz się mnie, bo już nie jestem złotem, Cygańska Sroko.
wywróżyłaś z oczu tęczę,
w której błądzę i ze wstrętem myślę o niej,
bo jeszcze tego nikt nie przeżył mimo, że w nią wierzy.


Jeśli tak siedzi w tobie ta pseudo-cygańskość, to we mnie dziad, który udaje zakochanego, elokwentnego erudytę, Kowal i Cygan zarazem.
A tyś chyba oszalała z tymi genami! W genach są tylko cechy wyglądu, pewne predyspozycje. Dyspozycje wydaje środowisko, a wiara w to, że negatywne cechy są po przodkach, to czysty rasizm, którego nie znosisz. Jeżeli pochodzenie miałoby kształtować osobowości, to nadal bylibyśmy kanibalami.
– To nie rasizm, to prosta teoria dziedziczenia. Ja ich nie każę niszczyć. Ja wiem, że nie zniszczę cygaństwa w sobie i to mnie przeraża.
– Proszę skończ z tym, to może ważne literacko, ale bez znaczenia między nami.
– Nie rozumiałam, dlaczego tak jest, że babka i ojciec kłamali, i że ja często konfabuluję. Bez powodu. Teraz już wiem. Same kłopoty z tego nieszczęścia!
– Nie, kochanie, pogódź się z tym. To ty skłamałaś, nie Cyganie. Ty za to odpowiadasz, nie oni. Tak, jak ja nie mogę mojej podejrzliwości zrzucić na karb wielkopolskiego pragmatyzmu. Sama wiesz, że to daje również pozytywne fabuły. Trzeba tylko nad tym, jak nad wszystkim, panować. Kłamie się ze strachu, z braku zaufania i w dużej mierze za to winię siebie – że się mnie boisz, nie ufasz mi, ale zarazem mam do ciebie pretensję, że nie wierzysz, iż potrafiłbym i potrafię to zrozumieć. Mogę cię kochać dalej? Przestań się mnie bać, wiedziałem, że nie będzie łatwo, ale po to są góry. Powtórzę: „góry się zdobywa, bo są”, nawet jeśli jesteś góralem bagiennym. One też nie są winne, że wyrosły wysokie, ba, nawet ich wzrost i  niedostępność bywają źródłem karczemnych trudności podczas wspinaczki – czasami to ich jedyna zaleta.

– Tam stały tabory, w Mławie i pod miasteczkiem. Pradziadek był Cyganem, zakochała się w nim światła była szlachcianka – uczyła chłopów czytać. Pradziadek nigdy się nie nauczył. Może był królem Cyganów. Urodziła mu czworo dzieci, w tym moją babkę, która do śmierci ledwo czytała.
Za to kłamała, naciągała kartami – kochała karty  i uwodziła rudowłosych wieśniaków. 
– W innym środowisku okrzyknięto by ją femme fatale! 
– Albo mogła być córką Cyganki, bo prababka nie mogła mieć dzieci i przygarnęła całą gromadkę pradziadka. Bo była szlachetna i prawa jak to szlachcianka, co z tego, że upadła. Mąż był bogaty, a ona go kochała.
– Miśka, ty to wymyślasz, czy masz dowody?!
– Mąż przejął jej majątek: sady, ziemię, po prostu kułak. Brat babki był sadownikiem, a jego ojciec liczył, stawiając kreski na desce drzwi – to zapamiętała moja matka, opowiadała mi w dzieciństwie, mobilizując do nauki matematyki. To moje hipotezy, ale bardzo prawdopodobne, wynikające z głębokiej analizy, sprowokowanej przez ciebie w końcu.
– Wszystko fajnie, ale jeśli te hipotezy tworzysz przeciwko sobie, wpadniesz w depresję, a nie mam czasu cię z niej wyciągać. Ochoty również. 
Misiu, moi dziadkowie ze strony matki – oboje z chłopstwa, chodzili do szkoły tylko cztery lata w zaborze pruskim. Szkoła cesarza Wilhelma nie przewidywała kształcenia chłopskich dzieci. Proszę, uspokój się, skończmy z tym, zamknij oczy, przytul się i już milcz. Oddychaj miarowo ze mną. I przestań płakać.
– Zmęczyło mnie to dochodzenie twoje i moje. Grzebanie do korzeni.
– Zachowujesz jakieś dziwne przekonanie, że to ma determinujące znaczenie (przesiąkłaś Myśliwskim) – korzenie to korzenie! Gałęzie, liście, kwiaty, rosną do słońca, nie w głąb ziemi. Determinizm to tylko jeden z poglądów. Przepuść to przez relatywizm i będziesz miała siebie.

– Ale właściwie o co my się kłócimy, Jerzy? Nie masz odczucia, że to burza w szklance wody? Kochanie, przecież nie zabronisz mi pisać samodzielnych tekstów! Jak ja tobie zresztą. To nie jest kontynuacja „Zbliżeń”, to zupełnie inny projekt, o innym charakterze, stylistyce i pewnie – przeznaczeniu. Dialogi nadające się do radia, na scenę. Ty zrobiłeś tomik, pozwól mi również wykazać się w innej formie literackiej.
– Miśka, jeszcze jedno słowo i więcej mnie nie zobaczysz. Kłamiesz i manipulujesz mną w ohydny sposób. Sporo wysiłku, podchodów i podstępnego śledztwa kosztowało mnie, żeby Edwin puścił farbę i przyznał się do waszego „spisku”. Dlaczego przyjmujesz – i tego nie mogę znieść, że mam tak rozbuchane ego? Dlaczego przypuszczasz , że nierealnie widzę rzeczywistość? Naprawdę trzeba dla mnie tworzyć świat fikcji, mirażu, bym mógł w siebie wierzyć? Doskonale wiem, że poezją nie zarabia się na chleb z masłem i nawet byłem zdziwiony, jak mi Edwin zaproponował taką sumę za wiersze. 
Zanim ugryzł się w język, powiedział, że to był twój warunek: opublikowanie tych „intratnych humoresek” za mój tomik. Taka jebana, cwana transakcja wiązana. Notabene, sprzedał je tym pajacom z kabaretu „Prawdziwe Polaki”. Zadowolona?


portal LM, październik 2014

 

 

 

PRÓŻNA 14

Zadzwoniła po roku milczenia, spowodowanego okolicznościami na tyle nieprzewidzianymi, zaskakującymi, co dramatycznymi. I zrozumiał, że spełnia się stare porzekadło wszystkich babek, matek: nieszczęścia chodzą parami. W tym przypadku była to cała wycieczka nieszczęść. Jakby ktoś rzucił na nią klątwę. Nie wierzył, że to jej głos – zmatowiały, obolały, paradoksalnie – silniejszy. Doroślejszy. Bez zbędnej uwertury powitalnej, jak gdyby widzieli się wczoraj zaczęła:

–  Dziwnie czułam się dziś na Próżnej, co już Próżną nie jest –  na „styku wczoraj i jutro”. Czyli jakby dziś było cienką linią, uwierzysz?

Tylko cienką linią? Całymi latami drażniła mnie ta zdewastowana ulica, żywa-martwa pamiątka po zagładzie miasta.

 

– Mario, to Ty?! Nie wierzę! Wróciłaś! Opowiadaj, choćby o Próżnej. Tak bardzo czekaliśmy z Anną na ciebie.

– Umiera mój ojciec. Próżna. W częściowo ratowanych fragmentach kamienic mieszkali moi koledzy, potem koledzy mojej córki. Bywałam nawet w tych mieszkaniach. Wysokość pokoi niezrozumiale przytłaczała. Było ciemnawo, zimno i ściany śmierdziały pleśnią. Może mi się tylko wydawało, że śmierdziały? Wiesz, jak to jest z ojcem? Byłeś obecny przy śmierci swojego.

–  Mario, takie jest życie. Zmieniamy się w podwójnych rodziców – jesteśmy odpowiedzialni za dzieci i za swoich rodziców. Kiedyś będziesz dumna z tego podwójnego rodzicielstwa.

–  Dumna? Jestem przerażona, że nie podołam. Wprowadziliśmy się do Śródmieścia w roku 1970 – w grudniu, pamiętam wiadomości z Gdańska w telewizji i niepokój rodziców. Ściszone głosy i głośniejsze podkręcanie radia, żeby przytłumić rozmowy – wtedy traktowałam to jak idiotyczne zachowanie starych. Rodzice nie powinni się bać, prawda? Teraz widzę prawdziwy strach w oczach ojca. I ten strach bardziej doskwiera niż ból, z którym się nie rozstaje od wielu miesięcy. To potwornie egoistyczne, nie sądzisz?

–  Uspokój się, Mario, to ludzkie – jego strach i twój strach.

–  A więc lata siedemdziesiąte. Wszystkie kamienice zamieszkałe, choć już wtedy zaniedbane. Sądzę, że wówczas – własność miasta, a więc – niczyje. Bo przedwojenni właściciele i mieszkańcy zginęli w Zagładzie i w Powstaniu w czterdziestym trzecim. Jak je odwiedzałam –  te mieszkania koleżanek z podstawówki, bałam się wysokich pomieszczeń, zaś przyjaciółki zazdrościły mi klitki w piętnastopiętrowcu na Bagnie, bo była współcześnie nowoczesna, a blok z trzema windami, dwiema osobowymi i jedną towarową od podwórka.

Z latami ubywało mieszkańców, bo kolejne fragmenty groziły zawaleniem, ale jednocześnie cieszyły pojedyncze, wymieniane okna. Niosły nadzieję, że Próżna nie umrze.

–  Maryjko, uspokój się. Nie ty jesteś winna śmierci miasta, ani…

–  Gdyby ojca wcześniej zdiagnozowano! Powinnam to wiedzieć i zaciągnąć na siłę na badania. Nie byłam dostatecznie stanowcza. A Próżna jednak umiera, na razie częściowo, w dziwny, niezrozumiały sposób. Jest pięknie odremontowana od frontu, biała, a była czerwona, ceglana – z dziurami od pocisków. Dotykało się tych dziur i… parzyło. A może to znów złudzenie?

Wiesz, że Michał miał zawał rok temu, a ja mu nie mogłam pomóc, bo miałam gips do pasa. To podwójnie bolesne. Gdyby nie dzieci… on by umarł, a ja, ach, szkoda gadać!

–  Czyli dzieci już były waszymi rodzicami, może wyczerpały limit na tę zamianę ról. Rozchmurz się, jednak wydarzyło się coś pozytywnego.

–  Chciałam dziś sfotografować figurkę Hitlera (z zakrytą twarzą) modlącego się w bramie Próżna 14. Umieszczono go w ramach projektu Maurizio Cattelana – figurka nazywa się „On”, ale nie ulega wątpliwości, kto był inspiracją dla artysty – nikt nie miał takiej „hitlerowskiej” grzywki! Sfotografowałam pustkę bramy, co robi jeszcze większe wrażenie. Tak jakby „On” uciekł przez lekko uchylone zardzewiałe kraty. A może ktoś go ukradł, a może zmuszono autora do zabrania Hitlera przed terminem…

–  Istotnie – historia dziwna, tajemnicza i tak naprawdę błaha dla losów świata, dla dziejów ulicy. A jednak warto ją spisać, bo może będzie jakiś ciąg dalszy. Napisz o tym, Mario. A jak się teraz czuje Michał?

–  Chce wracać do pracy. Przekracza granice rozsądku, boję się o niego. Ja też  przekroczyłam dziś zakaz – zakaz wstępu z powodu zagrożenia budowlanego. Podwórko, którym „uciekł” „On” za chwilę się zawali. A jednak jest odwiedzane – stoją tam dwa fotele ustawione „towarzysko”, jakby ktoś je przed chwilą opuścił, żeby wrócić na górę po paczkę papierosów, albo butelkę piwa. Górę Próżnej zamurowano, żeby nikomu nie przyszło do głowy skoczyć po papierosy czy piwo. A wiesz, nad fotelami mieszkała przyjaciółka mojej córki. Gojka, jak pewnie wszyscy po wojnie.

–  To też nie twoja wina, Mańka.

–  A jeszcze niedawno nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie ratują Próżnej. Teraz ratują, a ja nie mogę zrozumieć – po co? Po co w taki sposób? Ambiwalentne odczucia z przechyłem na: „negatywnie”.

Kamienicom zabrano duszę, zapach, kolor. I zabrano „Hitlera z Próżnej” – nie zdążyłam. Ale udało mi się zdjąć podwórko przed zawaleniem. Ciekawe, za kogo się modlił.

–  Mario, nie czekaj kolejnego roku. Cierpieniem można się podzielić. Dzwoń o każdej porze.

– Dobrze. Jutro zawożę brata na onkologię.

 

portal LM, marzec 2015

 

 

 

W TUMANIE POEZJI

Raport Anastazji Pert Perczyńskiej ze spotkania środowiska portalowego sztuka jak nic.pl


Jestem Tajnym Współpracownikiem Angela (Administratora portalu „sztuka jak nic.pl”) Chyba nikt z was nie sądzi, że jakiekolwiek spotkanie środowiska może odbyć się bez permanentnej inwigilacji.

Warszawa, podziemia kawiarni nieopodal Uniwerku. Przypominacie sobie  parę obściskującą się na kanapie? Nawet ta stara (za przeproszeniem) wyga – Tara, niczego nie podejrzewając, zerkała tęsknie na nas. A tymczasem...

 

Spotkanie zaczęło się punktualnie. Około osiemnastej wkroczyła trójka organizacyjna: Marzena Obserwejszyn – dziewczyna cicha, śliczna, o radosnym spojrzeniu, ale o zupełnie nieadekwatnym nicku – cóż to za obserwejszyn, skoro nie zauważyła agentów w miłosnym uścisku? Tuż za nią – Krzysztof Kamil (ba!), wbrew pozorom, nie Baczyński. Młody człowiek, pragnący udowodnić przodkom właściwy wybór dwojga imion. Krzysztof Kamil (ba!), wbrew pozorom… pisze od przedszkola. Jak pisze – wszyscy wiedzą. Jak wygląda – nieliczni.

Jest chłopcem o niezwykłej urodzie. Niewiele starszy od swojego sławnego imiennika KK (ba!.....) ma w sobie jasność, a w oczach – łagodność. Usiądzie przy Żubrze, żeby chłonąć  tę niewiarygodnie szorstką męskość.

Tara – największe zaskoczenie wieczoru. Postać w wirtualu – o ogromnym potencjale pozytywnej energii i sposobie bycia młodej dziewczyny (ostatecznie kobiety) okazała się być osiemdziesięcioletnią, zasuszoną staruszką z burzą ciemnych loków, czarnym, farbowanym lisem wokół szyi i maleńkim moherowym berecikiem wpiętym w klapę męskiej (po mężu nieboszczyku) marynarki z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Watowane ramiona burzyły, i tak już zachwiane, proporcje, albowiem kobieta opierała się na lasce z rączką w kształcie penisa.

Cała trójka zajęła miejsca na kanapach i wymieniała fascynujące uwagi o pogodzie. A ta, trzeba przyznać, nie była przyjazna. Padało. Rozmowę przerwało przyjście kolejnej osoby.

Dziewczyna, jak lalka, bynajmniej, nie papierowa! Po prostu Lalka z krzywą grzywką, niesfornie zaglądającą do jej niebieskiego oka. Dłonią o długich, krwistoczerwonych paznokciach wygrzebywała powyższą grzywkę erotycznym ruchem, co powodowało widoczny niepokój zebranych mężczyzn. Lalka przyniosła ze sobą rubaszny humor i Wielką Pustkę w postaci nieobecnego poety Kuby, który postanowił się alienować. Jest to swego rodzaju tradycja rodzinna – głęboka alienacja w dniu Świętego Mikołaja. Rodzaj ascetycznej manifestacji – performens socjopatyczny. Efekt tej ascezy przyniesie tragiczne w skutkach wydarzenie, ale wróćmy do gości.

 

Żermena emanująca wokół aurą swojego zawodu, z radosnym śmiechem przywitała zebranych, wołając od drzwi:

– Drogie dzieci, witam wszystkich, których nie znam i których znam, a że znam już wszystkich, witam całą ósemkę!

Spłoszyła ją nieco postać siedząca na schodkach, prowadzących na nieistniejącą scenę. Ale Tara, z radosnym uśmiechem otworzyła ramiona, najszerzej jak umiała, i wzruszona wyszeptała:

– Żermeno, dziecko drogie, jesteś najbliższa memu sercu, albowiem przyszłość narodu leży w twoich mocarnych, nauczycielskich rękach!

Zapowiedziało się jeszcze siedem osób, dotarły cztery.

A tak a' propos!  A' propos Olesi Apropos – w końcu i ona dołączyła do grona. Maleńka, filigranowa Calineczka o dużych stopach w za małych pantofelkach. Calineczkę Olesię wniósł w dłoniach przyjaciel poeta, zwany Wafelkiem, w krecikowym futerku, którego nie zdjął do końca, ukrywając pod nim pas z dwoma rewolwerami. Rewolwery to znakomita imitacja, mająca odstraszać ewentualnych zalotników.

Ewentualnym zalotnikiem, był, rzecz jasna, Żubr. Mężczyzna około czterdziestki, postawny, z bródką, niebywale adekwatną do sytuacji. Ciało pokrywało sfilcowane futerko, jak to u żubra, które najbardziej skołtuniło się w okolicach głowy, tworząc malownicze dredy. Żubr emanował męską szorstkością, co przyciągało kobiety i jedną staruszkę. Tara powtarzała, jak mantrę:

– Żubrze, zróbże minę uprzejmą, Żubrze!

– Ku....ile razy można!? – uśmiechnął się szorstko, acz po męsku.

Ostatnia dobiegła zdyszana Ania Igiełka. Dziewczyna o niezwykłej urodzie, skupieniu i powadze w jasnych oczach. Brązowe, krótkie włosy podkreślały szczupłość twarzy. Sweter w kolorach jesieni wzbudził zachwyt seniorki Tary.

– Robiłam takie w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, ściegiem przemiennym, wypukłym! Szły, jak woda, na Uniwerku. Pół Warszawy w nich chodziło. Dobry masz gust, córeczko!

Igiełka nie jest poetką, pisze prozę i jest dociekliwą komentatorką. Interesuje ją proces twórczy i warsztat pisarski jako taki. Usiłowała od dłuższego czasu przekrzyczeć rozdyskutowaną gromadę poetów.

– Powiedzcie, proszę, w którym momencie kończy się poezja, a zaczyna grafomania? I spojrzała wymownie na Tarę.

Lecz pytanie trafiło w Żubra, poetę skromnego, płodnego, błądzącego po manowcach.

– Pisałem niedawno pracę: "Różnice między grafomanią a grafologią w postępie geometrycznym". W wyniku wydziałowej dyskusji, wyodrębnione i określone zostało nowe pojęcie, a mianowicie: grafomagia, którą ku... ku... ku... blueee!

– Kultywuje Tara – Tara wyręczyła chłopca i strzeliła go w plecy, gdyż jednoczesne picie piwa i gadanie kończy się często zachłyśnięciem.

– Dziękuję – zrobił minę uprzejmą Żubr. I w tym momencie Olesia Apropos  pisnęła:

– Poszłabym do kibelka, mam mokre pantofelki...

 

Olesia zamoczyła pantofelki, wracając z bufetu. Woda, wydostająca się spod drzwi damskiej toalety, sięgała olesinych stóp. Wafel w tym czasie zażarcie dyskutował z KK (ba!) o wyższości krótkiej formy nad prozą poetycką. Nie doszli do porozumienia.

Damska toaleta została zamknięta. Ogólnodostępne krótkie kaloszki, używane w trudnych dla lokalu sytuacjach, stały nieużyteczne, gdyż woda w damskiej toalecie sięgała kolan.

Tara wpadła na świetny pomysł.

– Olesiu, dziecko, idź skorzystaj z męskiej toalety. Żubr i KK (ba!) przypilnują drzwi, a Wafelek cię przeniesie. Olesia pokryła się rumieńcem na samą myśl o męskiej toalecie. Rumieniła się, rumieniła, aż w końcowej fazie rumienienia huknęła głosem, którego nikt się nie spodziewał:

– Wafel, nastaw dłonie! Skaczę! Żubrze, KK (ba!), czy jak ci tam – biegiem!

Gdy wrócili, Olesia długo milczała. Nikt nie mógł z niej wydobyć, co się wydarzyło w męskiej toalecie. W końcu spojrzała z rozpaczą na Żermenę i cichutko szepnęła:

– Wiesz, tam biegają gołe kobiety. Jak mnie zobaczyły, zamarły na ścianach w pozycjach erotycznych.

– Bardzo erotycznych? – Żermena nie była nigdy w męskim wc z gołymi kobietami.

– Bardzo... dosyć... bardzo – Olesia miała łzy w oczach.

Tara pogłaskała ją po głowie wspierająco:

– Wiesz, pracowałam swego czasu w banku. Tam to dopiero kobiety zalegały ściany. To był bank nasienia.

– A może ktoś opowie jakiś dowcip? – Ania Igiełka próbowała odwrócić uwagę dziewczyny od drażliwego tematu.

– Niech Żubr opowie o bułeczce i pączku – Olesia poczuła się wyraźnie bezpieczniej na znajomym terenie.

– No dobra. Jedzie tramwaj...

Wszyscy ryknęli śmiechem. Żubr rozciągał dowcip w nieskończoność. Olesia kiwała głową, jakby nadawała rytm jego opowiadaniu. Słuchacze gubili wątek i zaczynali się ślinić, patrząc jak dziewczyna gryzie zapamiętale cytrynę wyciągniętą z piwa i oblizuje majestatycznie drobne paluszki umazane kwaśnym sokiem. Tara zdążyła wrócić z szatni z zapomnianymi mitenkami na finał dowcipu, ale nie rozśmieszył jej, gdyż nie śledziła rozwoju akcji i pogubiła się w fabule.

Żubr obiecał, że przy najbliższej okazji opowie tę historię raz jeszcze.

 

Nagle uwagę wszystkich odwróciło wydarzenie z pogranicza magii, czarów a może używek. Pod sufitem, w kłębach dymu, niczym na wygodnym posłaniu, bujała się tajemnicza postać. Jakież było zdumienie Lalki, gdy rozpoznała wyalienowanego poetę K.

– Kuba! Co ty tam robisz, do cholery! Ty nas monitorujesz! To ma być alienacja?! To się nazywa perfidne szpiegostwo! Wylecisz ze środowiska, zobaczysz!

Tara z zachwytu niezwykłością sytuacji przestała machać wachlarzem –  pamiątką z Hiszpanii, co spowodowało nagły odpływ dymu spod wyalienowanego Kuby i jego duch runął na dół, wprost na głowę staruszki, zrywając jej piękne loki. Okazało się bowiem, że był to misternie wydziergany berecik – na tyle misternie, że nikt nie zauważył różnicy.

Zakłopotana w granicach normy wycelowała laskę w winowajcę i teatralnym szeptem wysyczała:

– Jakubie, przeklinam cię! Won ze środowiska! Chyba, że przestaniesz się alienować?!

I w tym momencie zadzwonił telefon, a duch poety zniknął.

– To mój dzwoni! – krzyknęła Lalka. – Kuba, to ty? Gdzie cię nosi, a właściwie unosi, u diabła! Siedź na tyłku i weź się za pisanie wierszy. Dostałeś warunek, nie masz wyjścia, bo cię wyalienują definitywnie i nieodwołalnie!

Telefon Lalki rozładował atmosferę. Wszyscy odetchnęli.

 

Gdy spotkanie dobiegało końca, w drzwiach stanął funkcjonariusz, uginając się pod ciężarem wielkiego pakunku.

– A co babcia tu robi? – zwrócił się do Tary ze źle zamaskowanym

zgorszeniem.

– Integruję się, dziecko. A co ty tu przyniosłeś? Gitarę?

– Znaleźliśmy to na peronie, na Centralnym, ktoś wywalił pudło przez okno, z tym adresem i nazwiskiem babci. Więc przyniosłem. Otworzyć? Ale nie mam czym. Może ktoś ma wytrych?

– Ja mam ostrogi przy kowbojkach – pochwalił się KK (ba!) i zadzwonił ostrogami.  Po czym zgrabnie wykręcił stopę i otworzył pudło. Ze środka wysunęło się ciało długowłosego, na oko – piętnastoletniego chłopaka.

– Mam żonę – rozwiał wątpliwości co do swojego wieku i znieruchomiał.

– Znieruchomiał – zauważył Żubr z twarzą wolną od wszelkiego grymasu.

– Oddycha? – Strach siał spustoszenie w spojrzeniu Wafla – coś mi to ciało przypomina. Czekajcie, spionizuję je wizualnie.

– Mnie też – szepnęła zawstydzona Olesia, patrząc na tylne partie chłopaka, te w spodniach. Żermena podeszła zdecydowanym krokiem, pochyliła się nad ciałem i powiedziała:

– Mam wieloletnie doświadczenie z młodzieżą. Chłopcze, proszę natychmiast wstać! Wstań, dzienniczek i do kąta!

– On jest, poniekąd, w kącie. Płaszczyzna ściany tworzy z płaszczyzną sceny kąt rozwarty – zauważył analitycznie Żubr.

 

– Chłopcze, wstań, bo zawołam pana Kazia od wuefu, a wiesz, że z nim nie ma żartów – rozpędziła się Żermena, chociaż jej mina wyrażała nieoczekiwaną bezradność wobec uporu leżącego nieznajomego.

– Może sprawdźmy, czy oddycha – przytomnie zaproponowała Ania Igiełka, podeszła do ciała i przyłożyła do ust lustereczko powiedz przecie – Może on po prostu śpi?

– Zrobię mu usta-usta – Tara ruszyła do chłopaka, postukując laską.

Głowa leżącego uchyliła powiekę, sprawdzając, która z pięknych kobiet spełni marzenie właściciela głowy. Gdy chłopak zobaczył nad sobą rączkę laski staruszki, zerwał się na równe nogi.

– Ukradli mi gitarę! – wrzasnął i zaczął szlochać. – W Warszawie! W pociągu z Krakowa!

– Erneest?! – zgodnym chórem zawołali zebrani.

 

– Opowiedz, chłopcze, jak to było – zachęcała Żermena zawodowo słodkim, pełnym współczucia głosem. Ale najpierw wytrzyj nos.

– Nie ma chustek. Nieprofesjonalny kretyn! Poeta musi mieć chustki – Żubr zrobił minę, bynajmniej, nie uprzejmą.

– To jakaś zasada? Imperatyw? – kontynuowała swoją pasję poznawczą warsztatu poetyckiego Ania Igiełka.

– Jak poeta czyta swój wiersz, a na sali są laski, a laski zawsze są na sali, to zaczynają ryczeć i nieestetycznie leci im z nosa. Żubr zrobił minę pt. „wiem coś o tym”.

– Wiesz coś o tym? – Igiełka patrzyła z uwielbieniem na mówiącego.

– Przestańcie z tymi chustkami! Czy ktoś mnie w końcu wysłucha?

U k r a d l i  mi gitarę! W Warszawie! – zaczął tupać zaryczany młodzieniec.

– Ty, Ernest, uspokój się! Dobrze, że żona cię nie widzi! Weź się ogarnij! – z niesmakiem zauważył KK (ba!).

 

– Dajcie mu piwa! – Tara wiedziała, jak wyciszyć mężczyznę i podała mu kufel żubra.

– No, opowiadaj! – Marzena Obserwejszyn wystawiła głowę zza oparcia kanapy i wszyscy nagle przypomnieli sobie o jej istnieniu.

– Marzena! A co ty tu robisz? Kiedy przyszłaś? – pytały dziewczyny.

– Jestem od jakichś pięciu godzin.

– Taak? To miłe – uprzejmie zauważyła Igiełka, gdyż uprzejmość była wiodącą cechą jej charakteru.

– No, dawaj, chłopaku, co z tą gitarą? – Tara kochała muzykę, a jeszcze bardziej muzyków. Kilku przewinęło się przez jej życie erotyczne. Gitarzystów również.

– No więc...  – zaczął Ernest, pociągając nosem.

– Nie zaczyna się zdania od "no więc"! – Żermena nigdy nie przestawała być panią od polskiego.

– Właśnie! – Olesia zawtórowała cienko, acz stanowczo – uczyli mnie tego na Uniwerku!

– Jeszcze raz, chłopcze! Proszę, zaczynaj! – Żermena przysunęła do siebie serwetkę, wyjęła słomkę ze szklanki po piwie i zrobiła gest oczekiwania, jak przed wystawieniem oceny z odpowiedzi.

 

– Wracałem z Krakowa. A żona mi ciągle powtarzała: "nigdy nie bierz w pociągu cukierków od obcych, Erni!".

– To po to pojechałeś do Krakowa? Żeby żreć cukierki w pociągu?! – Brak logiki wybił Żubra z zadumy.

– Pojechałem na mój wieczór autorski, pomyliły mi się daty, nikogo nie zastałem i postanowiłem zdążyć na spotkanie do Warszawy.

– I zdążyłeś, witaj, chłopcze! – Dym i atmosfera upajały Tarę coraz intensywniej.

– Siedziałem sam w przedziale, grałem sobie Nie przenoście nam stolicy do Krakowa, nucąc cichutko. Nagle weszło dwóch i spytało: "te, koleś, coś ci nie pasi? co masz do stolicy? Chcesz cukerka? ". Chciałem, bo mi zaschło w gardle od tego śpiewania. To mi dali.

– Pomyśleli pewnie, że jesteś głodny, wyglądasz na głodnego. Ja zawsze tak wyglądam – ze znawstwem wtrąciła Olesia.

Zapadła cisza.

– No, dalej, póki co, odpowiedź na trzy z dwoma! – zawołał wieloletni profesjonalizm Żermeny.

– Nie ma "dalej". Ocknąłem się i zobaczyłem nad sobą twarz staruszki, a resztę już znacie – o kurwa! Jak ja się pokażę w domu bez gitary! – rozszlochał się od nowa. To już zaczynało być nudne.

– To już zaczyna być nudne – wykrztusił Żubr i ... wszyscy się rozeszli.


portal LM, kwiecień 2015




NOC PO WYBORACH NA PREZYDENTA RP

Jest już po północy, ale nie zasnę, muszę wstać o 4.15, to chyba nie warto się kłaść. Jak leżę, myśli mnie duszą. Skoro mogę już siedzieć, coś opowiem.

Babka Marianna nie umiała płakać. Nigdy nie widziałam jej płaczącej, a zmarła mając dziewięćdziesiąt lat. Za to umiała śmiać się do łez, ale rozśmieszyć ją było równie trudno, jak wzruszyć. Wściekała się milcząco: jak chmura gradowa granatowiała i ruszała do przodu. Zmiatała wszystko po drodze. Milcząco.

Ja wściekam się zupełnie inaczej: rzucam najgorszymi wyrazami, jak nożownik dobrze wycelowanymi nożami w cyrku. I trafiam w cel.

Moja jedna córka ryczy z wściekłości i zatrzaskuje się w pokoju, wyjąc i szlochając. Druga czerwienieje i dostaje słowotoku, który trudno opanować. Nigdy mi się nie udało. Jej narzeczonemu – tak. I to jest pewnie sprawdzian „doboru naturalnego”.

Dzisiaj zaniemówiłam. Przekleństwa się pochowały. Czyżby robota Marianny?

Mówiła: Wszystko zniesiesz, jeśli ułożysz plan awaryjny. Nie nazywała tego w ten właśnie sposób, ale na jedno wychodzi.

Mówiła, jak było coraz gorzej: Naucz się przyszywać guziki na stopce – będą siedzieć mocniej, nawet jeśli ktoś cię złapie za guzik – nie urwie.

Mówiła: Zrób zapas – 2 kilo mąki, 2 kilo cukru, kostka smalcu (oleju, margaryny, masła) – na pierwsze dwa tygodnie.

Mówiła: Naucz się smażyć placki ziemniaczane, robić kopytka, albo lane kluski.

Naucz się szyć ściegiem prostym. Kup ciepłe rękawiczki i buty.

I przestań się bać i histeryzować. Nigdy nie jest tak, by nie mogło być gorzej. Póki nie strzelają do ciebie swoi. Bo wroga można nienawidzić, swoich – nie wolno.

Mówiła: Szkoda, że Polacy to taki dziwny naród. Dopóki siedzą w niewoli, pod butem, giną i nie mają nadziei – mają nadzieję. Idą walczyć za świat cały, zostawiają dzieci, kobiety, starców i hurra za ojczyznę. Podobnie jak Rosjanie: za "rodzinu", za Stalina (Putina).

Ale jak już tę wolność wywalczą i potracą najlepszych ludzi, zbijają bąki, pierdzą w stołki i śpią w butach w białej pościeli, czekając, aż ktoś za nich posprząta. Bo w końcu wywalczyli tę wolność po coś!

Więc pamiętaj, dziecko, tuż po wolności, najważniejsza jest praca i odpowiedzialność za najbliższych, a jak się ich nie ma, to za siebie, żeby nie być ciężarem dla obcych.

Polacy się nie zmienią: mają zwichrowane geny – przemieszane wojownicze z romantycznymi, cygańskie (tabory) z kozackimi, najlepsze byłyby żydowskie i niemieckie geny, bo to z jednej strony solidność, pracowitość, porządek, a z drugiej – solidarność i świadomość narodowa, ale Żydem ani Niemcem nie można być na zawołanie, ani na życzenie.

I tak to, dziecko, wpadłaś jak śliwka w kompot, jak kot do kocimiętki.

I przestań puszyć się swoją polskością, bo nie ma tak znowu czym i przestań się jej wstydzić, bo innej nie masz. Będzie taka, jaką stworzysz w sobie.

Ale języka nie wyrugujesz. Nie przekreślisz Mickiewicza, Reymonta, Prusa, Miłosza, Różewicza czy Myśliwskiego, choćbyś nie wiem, ile języków poznała. Jak się rodzisz, wrzeszczysz po polsku i jak umierasz, po polsku wzywasz Boga, albo mu złorzeczysz.

Spuść ten patos w toalecie, a potem umyj muszlę, żeby nie śmierdziała!

Jutro wstanie słońce. Niezmiennie.

 

portal LM, maj 2015




ROBINIA

Robinia akacjowa pachnie kilka dni, może kilkanaście, potrafi kwitnąć niejeden raz w cyklu maj-czerwiec. Jest namolna zapachem, urodą, wyglądem. Roślina miododajna i skojarzeniodajna. Zapach zostaje w pamięci mózgu. Narkotyczny, przyciągający, odurzający, nieporównywalny z niczym, dziki.

Pachnie Sadybą i ciętymi gałęziami, otumaniającym zapachem domu: „wyrzuć te gałęzie, dziecko się udusi!”. Ssaliśmy kwiatki jak cukierki, a dorośli: „wyplujcie, to trucizna!”. Ja wypluwałam pierwsza, bo byłam posłuszna i zdyscyplinowana. Inne dzieci ssały dłużej.

Upał. Kamera  schodzi niżej na zakurzone stopy w sandałkach i sukienkę bez rękawków. Siedzimy, a właściwie kucamy szeregiem oparci o płot i patrzymy na wybrukowaną jezdnię. Brzęczą pszczoły wokół wielkiego krzaka akacji. Zaraz przetoczy się wóz zaprzężony w konie z workami czegoś tajemniczego na deskach pod siedzeniem woźnicy. On sam w czapce z daszkiem zawadiacko przekręconą nad okiem i z petem w zębach.

Takie obrazy wywołały dwa słowa:  r o b i n i a   a k a c j o w a,  dla mnie po prostu: akacja.

Wpadłam wczoraj na Tarczyńską, tak przy okazji, tak przez ciekawość.

– Miałaś tu wieczór autorski – powiedział Jerzy. Miałam, ale zapomniałam, że miałam. To był mój pierwszy wieczór autorski – na rocznicę „Tary”. Wieczór pamiętam, gości, klimat też, nawet wnętrze, ale nie pamiętałam, że było to na Tarczyńskiej. Szukałam kawiarni, znalazłam już zupełnie inny wystrój, nowoczesny, chłodny – w sam raz na lato, „ze znakomitą kawą i świetnym sernikiem” – podsłuchałam.

Siedziała tam para mężczyzna i kobieta – wypisz wymaluj Michalina i Dżordżyk z mojej powieści. Siedzieli przy stoliku pod parasolem tuż przy jezdni, jak na Próżnej. Nie odrywali od siebie wzroku, przegadywali się nawzajem, jakby każde z nich chciało powiedzieć drugiemu wszystko i trochę więcej, jakby pędzili tą rozmową przez miasto.

Jakby spieszyli się na pociąg. Usiadłam przy stoliku obok, łowiąc przez ramię treść rozmowy. Kontrolowali emocje – skonstatowałam z raptownego wyhamowywania wulkanu słów. On ją tonował wzrokiem, ona zapominała o oddechu, tracąc go w połowie zdania. Pachniała akacja.

Rozmawiali o literaturze, o wpływie poezji na ich życie, o muzyce – o wzorcach estetycznych – tekstach Przybory, Osieckiej, o Kabarecie Starszych Panów, kłócili się, gdzie debiutował Wojciech Młynarski ze swoimi genialnymi piosenkami – u Wasowskiego czy u Dziewońskiego w Kabarecie „Dudek”.

To się działo na Tarczyńskiej.

Nie powinnam podsłuchiwać, ale nieczęsto spotyka się bohaterów własnej powieści. W tumanie kwitnącej robinii akacjowej…

 

portal LM, czerwiec 2015


 


URODZINY POETKI

– Napisałaś dwie książki, a nie potrafisz kupić porządnych kartofli. Co ty przyniosłaś! Jakieś pastewne paskudztwo! Dla świń, nie dla ludzi. Mówiłam, kup irgę albo irysy w zieleniaku za pętlą u Pyzla! – Usłyszałam we śnie w przeddzień urodzin mojej babki Marianny.

Nie ma już Pyzla, nie ma zieleniaka za pętlą, nie ma już takich kartofli, nawet pastewnych dla świń!

A przede wszystkim nie ma Marianny, mojej babki.

Pamiętam, że nie potrafiłam również kupić dostatecznie pięknie wypieczonego chleba w osiedlowej piekarni. Trudno było zadowolić Mariannę – miała wielkopolską, pomimo warszawskich korzeni, potrzebę doskonałości i solidności – choćby to dotyczyło kartofli. Jeśli chleb z najlepszej piekarni na osiedlu, to musiał być najpiękniejszy, żeby go zjeść co do okruszka, nie tylko ze smakiem, ale i z szacunkiem. Jeśli kartofle (kartofle, nie ziemniaki!), to najbielsze, najbardziej kruche od najlepszego rolnika. I jeśli coś zostało z obiadu, to robiło się z nich kopytka, albo obsmażało na rumiano do zsiadłego mleka.

Trudno jej było zaimponować. Raz mi się udało. Moja szydełkowa torba na książki z pociętych starych rajstop z naszytym wielkim, uśmiechniętym słońcem nie wywołała entuzjazmu werbalnego, ale to, co zobaczyłam w jej oczach było jakby odbiciem tego uśmiechu.

Nikt nie robił takich ciasteczek jak Ona. Przepis zabrała do grobu albo do nieba. Setki razy próbowałam te ciasteczka odtworzyć, pamiętam jedynie, że dodawało się odrobinę spirytusu, aby były dostatecznie kruche. Ciasto przekręcone przez maszynkę do mięsa z odpowiednią nakładą wychodziło w postaci cienkich paluszków lub maleńkich chodniczków – takich dla lalek. Moje nie rozpuszczały się w ustach, nie kruszyły w palcach, nie pachniały wanilią i tą czarodziejską tajemniczą wonią jej… dłoni. Ręce Marianny pachniały białym mydłem i ciasteczkami. Poezja.

Co pamiętam najbardziej? Jej śmiech. I to co czułam wtedy, bo nie śmiała się często. Była poważna, solidna i pragmatyczna. I ten śmiech jak burza z huraganem, zaraźliwy, nie do zatrzymania. Nikt tak się już nie śmieje w moim domu. Nieczęsto, ale najserdeczniej i do końca, do zmęczenia.

Bo dzisiejszy śmiech też już nie ten: krótki, dość częsty, pobieżny, zdawkowy. Tak się dziś śmieje świat.

Marianna skończyłaby dzisiaj 114 lat.

Wisława Szymborska – 92.

 

portal LM, lipiec 2015

 

 

 

MATURA, JAKA BY NIE BYŁA

– Przedwczoraj podczas wizyty u dzieci dowiedziałem się, że umarła moja nauczycielka polskiego z liceum. Nie zdążyłem jej odwiedzić i podziękować za to, co dla mnie zrobiła, a ja kompletnie nie zauważałem, nie mówiąc już o docenieniu. Jakby tak głębiej przeanalizować, to dzięki niej poznałem ciebie.

– Śpieszmy się kochać ludzi... – no to masz najlepszy dowód! Nie śpieszyłeś się zbytnio. Ale w kwestii poznania mnie dzięki niej, to chyba lekka przesada i pokrętna teoria. Wybieracie się na pogrzeb? Dużo was, jej uczniów, żyje?

– Trochę jeszcze zostało, część wyjechała, inni pewnie nie wiedzą, ale dziesiątka się zbierze. I przeczuwam – najgorszych łobuzów, bo ci dożyli do jej pogrzebu!

– Ze wszystkiego potrafisz błaznować, to niebywałe.

– Ale jak inaczej oddać hołd kobiecie, która miała z nami urwanie głowy, ze mną - skaranie boskie, bo na dodatek jako jeden z nielicznych rozumiałem, co do nas mówi, a udawałem imbecyla.

– W istocie, twoja skromność przerasta twoją  kubaturę. Permanentne samouwielbienie, nawet wspomnieniowe. Będziecie mieli zabawę na stypie. Mniemam, że kobiety też się stawią w pełnym składzie. W innym razie pewnie byś nie poszedł. Nie podrywaj tam żadnej.

– Tu cię boli! Misiu, to nie ta okazja i nie ten moment. To pogrzeb, idę tam dla niej. Mam niespłacony dług, wrzucę go z kwiatami do grobu.

– Tylko błagam, nie poślizgnij się. Wystarczy moja niedawno złamana noga. Po pogrzebie idzie się do knajpy, na lanczyk wspomnieniowy przy piwku, kawce, wódeczce. Wróć na noc, nie pozawspominaj się na umór. I nie wycieraj łez swoim koleżankom rówieśnicom.

– Małpa jedna! A będę wycierał! I chusteczkę higieniczną podam w porę, coby makijaż nie spłynął którejś. A swoją drogą ciekawe, jak oni wszyscy teraz wyglądają, w jakiej kondycji i jak wspominają tamte lata. Mnie najbardziej zapadła w pamięci matura, bo niewiele brakowało, a bym podchodził do niej dwa razy.

 

Maj tysiąc dziewięćset… dawno – egzamin pisemny z polskiego, gorący ranek. Przed wejściem na salę gimnastyczną stoi uśmiechnięta Saloma i po kolei wpuszcza nas na salę. Podchodzę .

– No niee, jak ty się ubrałeś?! – Mam na sobie garnitur, a pod marynarką dziurkowaną koszulkę z krótkim rękawem, z kołnierzykiem a la Słowacki, bez krawata.

– Futro ci pod szyją wychodzi, a gdzie krawat?! Zjeżdżaj się przebrać! Taksówka, koszula, ubieram się w biegu, wchodzę na salę, ktoś pisze tematy na tablicy.

– Siadaj! Zdążyłeś, już się bałam – Saloma wlecze mnie, ciągnąc za rękę do jedynej pustej ławki na sali. Po latach dowiedziałem się , że w tym czasie, gdy ja jechałem się przebrać ,ona postanowiła zrezygnować z zawodu, jeślibym nie zdążył. Ale zdążyłem. I tak mi zostało. Całe życie o krok od katastrofy i każdy finał z korzyścią dla mnie. Porażki zawsze mnie czegoś uczyły lub zawracały z nie tej ścieżki. Dziwne, przecież nie urodziłem się w czepku. Mam a dokładniej – miałem szczęście. Jestem cholerykiem – przy niefarcie: złamany paznokieć, stłuczona szklanka, brak fajek w paczce, czy niesubordynacja dziecka, wściekam się i klnę. Jak mawiała Saloma: to tyko afirmacja losu.

Ale wracając do tematu. Zanim udało mi się dojść do matury, zapracowałem sobie na opinię oryginalnego, zdolnego lenia o nieprawdopodobnych pomysłach. Byłem krnąbrnym licealistą, ideologicznie wymykającym się, teraz by powiedziano – z kanonu jedynej prawdy. Nikt z mojego najbliższego kręgu dorosłych ani kolegów nie walczył z komunizmem. Nauczyliśmy się go ignorować, obchodzić i przez to ośmieszać.

W moim liceum ruszyła akcja tworzenia tak zwanego zaplecza ideologicznego. Zalecano organizowanie komórek  „Młodych Racjonalistów”. Zostałem sekretarzem na ochotnika, a moim zastępcą, równie ochotniczo – kolega Zyga, współtwórca naszego dzieła – kabareciku „Kółka Cnót Wszelakich”, który wraz z kąpielą wylał powierzchownie zaangażowany ideowo dyrektor naszego liceum.

Młodzież ma i zawsze miała jakiś szczególny zmysł rozszyfrowywania  niewiarygodności, wyczuwania fałszu. Tamte czasy były pełne takiego faryzeuszostwa. Niebywałą satysfakcję dawało nam naigrywanie się z bufonady dorosłych, z goździków, zielonego sukna i akademii na cześć. Nasze Liceum im. „Ludu Pracy” propagowało, jak sama nazwa wskazuje, trud chłopa i robotnika oraz inteligenta pracującego. Wpadliśmy na pomysł zapraszania przedstawicieli różnych zawodów na lekcje wychowania obywatelskiego w ramach rozszerzania oferty zawodowej dla przyszłych abiturientów naszej szkoły. I zaczęliśmy prześcigać się w pomysłowości.

Sekserkę odrzuciliśmy w przedbiegach z racji skojarzeń grona pedagogicznego. Tokarz i technik obróbki skrawaniem, nam inteligentnym buntownikom, wydawali się zbyt pospolici. Trzeba było mocnego akcentu, by zadziwić koleżanki, zwłaszcza starszych klas. Bo dopiero od naszego rocznika zaczynała się w żeńskim liceum „Ludu Pracy” era koedukacji, przełomowy eksperyment dla mojego rozwoju i zdobywania doświadczenia „z kobietami”.

Z raportu pozebraniowego, podpisanego przez grupę inicjatywną Koła Młodych Racjonalistów, wynikało, że spośród pretendentów do prezentacji zawodów wyłoniono w kolejności:

1) Grabarz

2) Liczman (rachmistrz ładunku na statkach – drugi w kolejności z racji możliwości dojazdu)

3) Statysta filmowy (jeśli starczy funduszy – łapczywa kanalia)

4) Salowa

5) Kucharka

6) Admirał

Przygotowania do zaproszeń postanowiliśmy zacząć od rozpoznania środowiskowego – w knajpie Fregata – piwiarni kategorii trzeciej, która znajdowała się między budynkiem naszego liceum a kościołem przy małym, nazwijmy go klimatycznym, cmentarzyku. Stałymi bywalcami Fregaty, poza zrozpaczonymi gośćmi pogrzebowymi, którzy przychodzili utopić ból w alkoholu, byli dwaj grabarze – Rupert i Herman, zwany Geringiem, z racji bolesnego podobieństwa do oryginału. Żaden z nich nie znał słowa: asertywność. Nie potrafili odmówić nikomu – tak we Fregacie jak i studentom medycyny, kupującym za flaszkę wódki czaszki potrzebne do nauki anatomii. Nikt nie zdał egzaminu z „kości głowy”, jeśli nie miał tego niezbędnego rekwizytu. Znaliśmy Ruperta i Geringa z przerw międzylekcyjnych i wagarów, które kończyliśmy na piwie weFregacie. Nie musieliśmy udawać studentów medycyny, aby zaprosić obu na naszą lekcję prezentacyjną oryginalnego zawodu. Rupert z Hermanem ogoleni, w swoich najlepszych garniturach stawili się na sali gimnastycznej i zajęli honorowe miejsca przy stole zrobionym z dwóch ławek, przykrytych zielonym suknem. Rupert, ten śmielszy, dzierżył w spracowanej dłoni wypchaną teczkę.

Zyga zadawał pytania, jak trafili do tej pracy, co w niej cenią najbardziej. Musiał naprowadzać rozmówców w taki sposób, aby mogli odpowiadać „tak” lub „nie”. Udało się do chwili, gdy sięgnąłem do teczki grabarza, aby wyciągnąć tajemniczy rekwizyt.

Zacząłem monolog Hamleta, trzymając czaszkę obsypaną ziemią:

Pozwól, niech się jej przyjrzę.

Przemijanie, Vanitas

Biedny Yoryku! Znałem go, mój Horacy; był to człowiek

niewyczerpany w żartach, niezrównanej fantazji, mało tysiąc razy

piastował mię na ręku, a teraz — jakże mię jego widok odraża i aż

w gardle ściska!*

Sala zamarła, po czym piski przerażonych dziewczyn zagłuszyły mój wstrząsający popis. Saloma rzuciła się w moim kierunku, aby zasłonić ten występ swoim autorytetem pokaźnych rozmiarów. Rupert z Hermanem cichutko, niezauważeni przez nikogo, zniknęli za drzwiami sali gimnastycznej. A dyrektor wrzasnął w moją stronę: Piwny, jutro ósma rano w moim gabinecie z rodzicami – OBOJGIEM! A dziś jesteś zawieszony! Teraz idź i pochowaj tego Joryka!

Nie wylecieliśmy z Zygą ze szkoły tylko dzięki wstawiennictwu naszej polonistki Salomy, która tłumaczyła nasz wyskok miłością do poezji, do teatru, chęcią uczłowieczenia zawodu grabarza i nadania mu wyższych niż ziemskie celów i znaczeń. Zawodu, o którym, nota bene, pisał piosenki taki twórca, jak Maciej Zembaty. Przekonała dyra i… dopuścili nas do matury.

Ot, mam za co być wdzięczny Salomie, niech Jej ziemia lekką będzie!

-------------------------------

*William Shakespeare Hamlet Królewicz duński tłum. Józef Paszkowski

 

portal LM, sierpień 2015



OKNA

– Zaglądanie w obce okna o zmroku to perwersja i wścibstwo do granic przyzwoitości! – usłyszałam od Przyjaciela. -  Zobacz, jakie tam wisi lustro w zabytkowych ramach! – Przyjaciel ma przedziwne hobby: zagląda w każde napotkane lustro, dotyka z miłością jego powierzchni, jak kota, przycupniętego na kolanach.

A ja zaglądam w okna. Niech będzie, że jestem perwersyjna i wścibska do granic przyzwoitości. W dzieciństwie była to namiastka „dobrego domu” – spokojnego, radosnego, bezpiecznego – szukałam go za firankami obcych okien.

Jasna lampa z żółtym światłem ocieplała wnętrze z uchylonymi drzwiami do niewiadomego – pokoju dziecięcego z bawiącymi się na dywanie dziewczynkami, do sypialni, gdzie umierała staruszeczka, a może do kuchni z mamą i tatą przy stole – z obcym tatą i obcą mamą? Tajemnica tych domów obezwładniała i hipnotyzowała jednocześnie. Nie byłam w stanie odstąpić od okien. Czekałam wbita w ziemię. A potem to mi się śniło.

 

Był czas, że wpatrywałam się w cudze okna, mając nadzieję powrotu w moje opuszczone nie z własnej winy dzieciństwo. Opuścić dzieciństwo w wieku lat dziewięciu nie jest rzeczą łatwą – prosta droga do szukania akceptacji w „środowisku” poza domem, którego nie ma. Tymczasowość rujnuje poczucie bezpieczeństwa. O ile dorosły ma świadomość pełnej definicji tymczasowości, o tyle dziecko ma wrażenie, że tymczasowość jest pojęciem stałym i niezmienialnym. Potem godzi się na wszystko, aby tylko we własnym domu.

Liceum – to był wspaniały czas obserwacji „zafirankowej” – wtedy szukało się ideału, choć odrobinę przypominającego… no właśnie! Nie miałam ideału faceta w liceum! Ale co to szkodziło zerkać z ciemności za oknem – a nuż jakiś ideał siedzi w dobrym, młodzieżowym wnętrzu? Nie siedział. Ale mógł siedzieć w tym mieszkaniu z plakatami Hendrixa na ścianie na wprost okien tramwaju, którym wracałam z lekcji francuskiego, z Instytutu na Świętokrzyskiej. Nie sprawdziłam i nigdy się nie dowiedziałam.

Podglądanie i wścibska ciekawość nigdy mi nie przeszły. Zmieniło się jednak moje romantyczne nastawienie do sytuacji od momentu, gdy do jednego z pomieszczeń tajemniczego wnętrza wtargnął mężczyzna w gaciach, z brzuchem wiszącym nad dyndającymi trokami, wytarł nos w rękaw burawego swetra i bezgłośnie (jak w telewizji z wyłączoną fonią) zaczął ziewać, pokasłując na zmianę. Nie mogłam oderwać wzroku od tego, skądinąd niesmacznego widoku. I w tym momencie zdałam sobie sprawę z niestosowności i obrzydlistwa mojego podglądactwa. Facet, właściciel troków, miał prawo robić wszystko na swoim terenie. Ja powinnam zamknąć oczy.

Od niedawna z zadziwieniem oglądam ogromne okna nowych osiedli, z nowoczesnymi, bogato urządzonymi wnętrzami bez jakichkolwiek zasłon czy żaluzji. To epoka bezwstydnej anonimowości, wszechobecnego ekshibicjonizmu, syndrom „Big Brothera”. Intymność jest na sprzedaż, intymność jest jak pizza na telefon. Intymność mija się z hedonizmem, z poczuciem totalnej, swoiście pojętej wolności. Dla mnie to jak wyjmowanie i czyszczenie protezy przy stole podczas wieczerzy wigilijnej.

Straciłam poczucie tajemnicy, poczucie uczestniczenia w „obcych” rytuałach. I o ile facet z trokami wzbudził we mnie zażenowanie moim wstrętnym, wścibskim podglądactwem, o tyle te wielkie okna i ich właściciele wywołują uczucie smutku i rozczarowania. Brakiem tajemnicy? Bo cóż tu odkrywać, jeśli wszystko jak na talerzu…

A teraz podglądam permanentnie – zza ekranu monitora.

 

portal LM, wrzesień 2015

 

 

 

PACZKA Z AMERYKI

Mamie

Mama miała dwie przyrodnie siostry od strony ojca, a mojego dziadka - Romana. Jedna osiadła w Italii, wyszła za mąż za Włocha i powiła sześcioro, bardziej Włosząt, niż małych Polaków. Ale przysyłała koronkowe Matki Boskie Częstochowskie, uplecione przy pomocy podłużnych, drewnianych szpulek zwanych klockami, stąd nazwa koronki klockowe. Matki Boskie klockowe, koguciki łowickie i lajkoniki krakowskie oprawione w ramki zdobiły pokoje w naszym domu przez wiele lat, dając świadectwo nostalgii i swoistego patriotyzmu mojej włoskiej ciotki Krystyny.

 

Ciotka Marta wyemigrowała również za włoskim mężem, ale trochę  dalej, bo do samej Ameryki. Miała nieco mniej dzieci, ale zdecydowanie amerykańskich. Odkąd pamiętam, przysyłała paczki.

Najwspanialej wspominają to moje córki.

*

– Czy ktoś wreszcie odbierze ten cholerny domofon? Zaraz zwariuję – krzyczała z kuchni moja matka, szatkując cebulę do mielonych.

– To nie do mnie. Do mnie nikt obcy nie przychodzi – Omijając łukiem domofon poszłam do pokoju babci Marianny z wielkim kubkiem herbaty, na którą czekała czas jakiś.

– Również nie do mnie. Wszyscy wymarli – Marianna mruknęła pod nosem z figlarnym błyskiem w oku. Lewym. – Ale może ktoś się w końcu zlituje nad tym domofonem?

– Maltusia, lusz się! To pewnie ktoś do ciebie – mała Anka, ledwo odrośnięta od ziemi, pouczyła swoją, o jedenaście lat starszą siostrę.

– Zawsze ja! – A ty się, Krasnalu, nie wymądrzaj! Marta zdjęła słuchawki od wolkmena i podniosła tę od domofonu. Wrzasnęła triumfalnie do reszty domowników: PAAACZKA z Ameryki!

 

Mama wypadła z kuchni zapłakana, bynajmniej nie ze wzruszenia. Zapomniała przygryźć zapałkę przy tej cebuli – używała zapalniczki.

– Przynieść swoje pudełka, żebyście później sobie nie wydzierały ciuchów z szafek! – to do mnie i Marty, Anka była wtedy jeszcze przedszkolakiem.

– Odsuńcie się, bo ja nic nie widzę! Najgorzej małemu, ta paczka plawie taka jak ja  – z euforią i ekstazą w czarnych ślepkach piszczał ten mały krasnal. Ciekawe czy jest Barbie Murzynka?! Ciocia obiecała. Lościnaj sznurek, Maltusia, szybko!

 

Z Barbie Murzynką, wymarzoną przez małą Ankę był prawdziwy kłopot. Ciotka, gdy usłyszała, o co chodzi, sądziła, że się przesłyszała.

„Barbie Murzynka??! Przecież ja takiej nie kupię! CZARNĄ?! U nas dzieci nie bawią się „czarnymi”! W białych sklepach nie ma takich lalek! Tylko w dzielnicach u czarnych. Ale może poproszę którąś z córek, chodzą z czarnymi do szkoły. Może kupią taką lalkę. Co za idiotyczny pomysł mają te polskie dzieci!”. Ciotka ponarzekała, nadziwić się nie mogąc, jak to możliwe. Ale marzenie spełniła. Anka pierwsza ze wszystkich dzieci na osiedlu miała Barbie Murzynkę! Przy okazji zdemaskowała amerykańską hipokryzję poprawności politycznej.

 

– O rany, co to za dziwadło? Suknia balowa czy inny czort? Czerwony welur z naszytą brokatową aplikacją pod biustem. Martusia, może chcesz na bal maturalny, zagniesz wszystkie koleżanki! Żadna, literalnie żadna….

– Mamo, kopnąć cię w tyłek? Pokaż lepiej tę kurtkę lotniczą! Biorę, zanim ojciec wróci z pracy i zamawiam ją przy świadkach! Jest moja. Anka, przyświadczysz!

– Przyświadczę! Jest Murzynka? Sprawdź, Maltusia!

– No czekaj, wyciągam, powoli! Na razie masz miśka, ale piękny! Na łapie ma serduszko, przyciśnij, może zagada?

– Dobla, dawaj, misiek mój! Gla! Gla jakąś melodię!

– To „Love me tender” Presley’a. Przetańczyliśmy z ojcem przy Presleyu kilka dancingowych nocy. – Mama odśpiewała tę frazę na melodię piosenki, wydobywającej się z brzuszka miśka.

– Fuu, jak on śmierdzi – zakichał Krasnal i nie przestawał kichać przez co najmniej pięć minut.

– Oni zlewają te paczki trucizną. Żeby kapitalizm nie przedostawał się do Polski. I dobrze! Jak człowiek nawącha się tego smrodu, odechce mu się amerykańskich zwyczajów. – Babcia Marianna przy każdej okazji starała się eksponować swoje przywiązanie do wartości lewicowych. Trochę z przekory, rzecz jasna. I żeby mnie doprowadzić do białej gorączki.

– Co też babcia za głupoty opowiada dzieciom! To zwyczajna dezynfekcja! Zlewają paczki, żeby nie przenieść żadnej zarazy! Co ma kapitalizm do tego!

– A krwawy kapitalizm to nie zaraza?

– Drapieżny chyba? – rzucił od drzwi mój mąż. Jest w końcu coś dla mnie, czy tylko babskie ciuchy?

– Tata, przysłali kapelusz kowbojski i lewolwel szelyfa! – Mała Anka paradowała od kwadransa w kowbojskim kapeluszu, ciągnąc za sobą kaburę od dziecięcego rewolwera.

– I nic więcej? Jak zwykle. Co na obiad? – eM bez najmniejszego trudu przeszedł do codzienności.

– Ale dostałam Balbie Murzynkę!!! Zobacz, tata, jaka piękna!

– Czarna – skonstatował dość obojętnie. – Niezła laska!

Magdaleno, jaka zupa? A ty dostałaś coś sensownego? Czy kolejne suknie balowe, bankietowe i na wybory miss?

– Zupa pomidorowa. Tym razem ciotka wstrzeliła się w mój gust i potrzeby. Dwie pary butów: czarne adidasy Adidasa i martensy w kolorze bordo! Za małe na Martusię! Nareszcie!

– A cukierki dla babci Marianny są, jak zawsze?

– Co ty, tata, babcia nie ma zębów! Ale cukielki są. Pełno! Chyba dużo ślubów było w tej Amelyce! Ciągle przysyłają cukielki w sukienkach ślubnych i w welonach! Oklopnie niedoble, wolę bez welonów z Megasamu! Tata przymierz kapelusz! Jeej, wyglądasz jak prawdziwy kowboj! Najprawdziwszy! Musimy kupić konia!

 

Konia nie kupiliśmy, Barbie Murzynka pobiła wszelkie rekordy popularności w przedszkolu Anki. Martensy rozpadły się po paru latach ciągłego noszenia – nigdy nie miałam tak wygodnych butów, jak te przysłane przez ciotkę Martę z Ameryki. Czegoś tak ohydnego, jak cukierki ślubne nigdy nie zaznaliśmy w Polsce, chociaż podobno już są nasze – narodowe.

Bankietowe i balowe sukienki z amerykańsko-polsko-włoskich kuzynek moja mama przerabiała na maszynie do szycia typu Łucznik, tworząc z nich swoiste dziełka krawieckie. W jednej z takich przeróbek moja starsza córka poszła do ślubu, młodsza zaś siedziała na tronie jako Królowa Śniegu.

Wszystkie dzieci – aktorzy przedstawiania – biły przed nią pokłony.

Sprawiła to jedna sukienka z amerykańskiej paczki, przerobiona przez babcię Lucynkę dla małej wnuczki „królewny”.

 

portal LM, czerwiec 2016

 

 

 

A PTAKI SOBIE

Raz mi się przyśniła od dnia śmierci. Już nie żyła (we śnie), a ja dotknęłam jej twarzy – była jeszcze taka ciepła, zupełnie inaczej, niż w Sali Pożegnań chwilę przed zamknięciem wieka. Nie powinno się dotykać twarzy zmarłego, wystarczy pogładzić włosy. Nie wiedziałam tego. Tak naprawdę nie wie się nic, zupełnie nic. Unieść pamięć tego dotyku…

Nie ma co się rozczulać nad sobą.

Trudniej znieść wyrzuty sumienia, że „było się niegrzecznym”, że tyle zaniedbało, że wybrało się siebie – tego nie sposób sobie wybaczyć.

I nic nie pomaga rozmowa z psychologiem, księdzem (nie próbowałam, co prawda, ale nie zamierzam), trochę z przyjacielem – ale na zasadzie porównywania doświadczeń w kwestii indywidualnych zaniedbań. Jaką pociechą może być fakt, że ktoś tak, jak ja – nie uniósł umierania matki czy ojca.

Czuję Jej obecność, opiekę, nawet bardziej nad moimi córkami, które kochała nieprzytomnie. Jeśli nad nimi, to nade mną w dwójnasób. Strasznie trudno pogodzić się, co tam pogodzić, uświadomić sobie, że to obecność-nieobecność nieodwracalna. Pogodzić się nie da, aż do momentu spotkania – to już wiem.

Głównym odczuciem, które mnie nie opuszcza jest zdziwienie i niedowierzanie. Nie tak bardzo utrata, jak właśnie zdumienie, że to nieodwracalne. Większość życia mieszkałyśmy razem, więc Cień, jak to cień, nigdy mnie nie opuści.

Łapię się, że niejako w Jej zastępstwie zaczynam mieć nawyki dość przydatne, ale upierdliwe dla bliskich. Mam obsesję robienia porządku. Nie będę pytała przyjaciela czy mi to przejdzie. W sumie wszystko jedno. Nie można robić porządków w nieskończoność – pewnie odpowie.

Tuż przed burzą przyleciały na osiedle tysiące szpaków, zagłuszyły codzienny hałas ulicy, samochodów, rozpędzających się tramwajów. To był nieprawdopodobny ptasi harmider, rozćwierkanie do granic możliwości, coś, czego nie pamiętam od dzieciństwa. Takie chmury ptaków przelatywały nad Sadybą, niebo ciemniało zaćwierkane i nagle odlatywały i zalegała cisza.

Dzisiaj ptasia szarańcza przysiadła na drzewach i miało się wrażenie, że drzewa gadają, że drżą korony od tej szpaczej obecności. Jakbym słyszała – w ilości i wspólnocie siła. Odleciały tak, jak przyleciały – nagle i spektakularnie.

A Ona cicho i dyskretnie. I skąd to skojarzenie z ptakami? Maczała w tym palce?

SIOSTRY


O tym, że ma drugą siostrę przyrodnią dowiedziała się tydzień po jej pogrzebie. Basia umarła, mając 25 lat, w ośrodku opiekuńczym dla dzieci głęboko upośledzonych, prowadzonym przez siostry zakonne. Wiadomość ta była szokująca, ale znacznie gorzej przeżyła to jej pierwsza siostra przyrodnia, bo Basia była przecież dla Edyty siostrą rodzoną.

Edyta znienawidziła oboje rodziców, wyprowadziła się z domu, przez jakiś czas mieszkała u Marii.

– Mam już tylko ciebie, Mario – płakała nad czwartą filiżanką kawy.
– Jeśli nie przestaniesz pić tej cholernej kawy, zostanę osierocona również przez ciebie. Słabo być jedynaczką. Zrobię ci herbaty z cytryną i rumem, masz dreszcze. Pamiętaj, o rodzicach –  oboje cię kochają!
– Nienawidzę ich, jak mogli mi nie powiedzieć? Jesteśmy obie dorosłe. Zniosłybyśmy tę wiadomość. Zniosłybyśmy, prawda?
– Bez wątpienia, tylko musiałybyśmy coś z tą wiedzą zrobić? Nie pomyślałaś, że oni chcieli nas przed tym uchronić? Dla Basi nie było nadziei, od urodzenia prostą ścieżką szła do śmierci. Każdy z nas tak ma, ale nie każdy ma życie w widełkach, te dzieci tak mają.
– Mówisz o tym jak lekarz! Uczuć nie masz? Nie żal ci? Moja matka i nasz ojciec to potwory i kłamcy.
– Nie oceniaj ich tak srogo. Pamiętaj, że niepełnosprawne dziecko urodziło się, kiedy żyła jeszcze nasza babka. Jak sądzisz, jaka była jej reakcja? Znałaś ją lepiej niż ja, bo spędziłaś z nią całe dzieciństwo, ja wyszłam z tamtego domu, mając dziewięć lat. W samą porę, żeby nie zwariować. Nie tylko ty przed nią drżałaś, nie tylko ojciec i twoja matka. Mojej udało się wcześniej wyrwać i zabrała mnie z tego piekła.
– Myślisz, że to….?
– Wróć do domu i porozmawiaj z ojcem. Zapytaj o wszystko, skoro już wiesz, że miałyśmy siostrę.

Od tamtego czasu Maria nie mogła wyjść z kręgu cierpienia. Straciła ojca, nowotwór zżerał go dziesięć lat. Walczył dzielnie i wspaniale potrafił się przystosować do zmieniających się etapów choroby. Jednego nie mogła przeżyć, że nie pozwalał się odwiedzać w tych gorszych momentach. Edycie tego nie zabraniał, uczestniczyła również w codziennych zabiegach w szpitalu.
Maria mogła oglądać go w okresach remisji choroby – eleganckiego, pachnącego, urodzonego erudytę, towarzyskiego ojca i hojnego dziadka jej dzieci. Wnuki za dziadkiem przepadały.

Po jego śmierci doszła do wniosku, że starał się w ten sposób zrekompensować jej marne dzieciństwo, którego był częściowym sprawcą. Zdążyła się z nim pożegnać, wymógł na niej obietnicę, że nigdy nie stracą z Edytą kontaktu, pomimo braku czasu każdej z nich. Odchodził przytomny.
I szczęśliwy z jej przyrzeczenia.

Rok po śmierci ojca zachorowała jej matka. Maria, nawet gdyby chciała chwilowego uwolnienia się od traumy umierania na raka najbliższej i najbardziej kochanej osoby, nie miała zastępstwa w opiece.
Trwało to rok, choroba czyniła spustoszenie w organizmie matki i psychice Marii. Nie sposób traktować tego roku w kategoriach bohaterstwa Marii, bo jak sama lubiła powtarzać: inni mają gorzej.
W istocie – choćby jej ojciec i matka Edyty, odwiedzając przez dwadzieścia pięć lat swoją drugą córkę Basię–roślinkę w ośrodku dla dzieci głęboko upośledzonych, prowadzonym przez siostry zakonne.

Maria nigdy nie miała ojcu za złe, że chronił ją przed chorobą jej przyrodniej siostry Basi, Edyta dogłębnie zrozumiała to po jego śmierci. Ojciec nigdy się nie dowiedział, że poprzysięgła nie mieć swoich dzieci.

Umieranie starych rodziców jest naturalne. Umieranie dziecka – dzień po dniu, minuta po minucie, miesiąc po miesiącu – przez dwadzieścia pięć lat czyni  rodziców bohaterami.
Dzieci, które zostają, potrafią to docenić na ogół po ich śmieci.
Spieszcie się, bo możecie nie zdążyć!

Siostrom

Magdalena Tarasiuk

 

 


portal LM, listopad 2016



Przeczytaj też inne teksty M. Tarasiuk w dziale „felieton”, a także w "porcie literackim" omówienia jej książek: Tara (2011) autorstwaWandy Skalskiej oraz I nie mów do mnie Dżordżyk (2014) pióra Jolanty Szwarc