Dom Nimf

Kategoria: proza Opublikowano: środa, 25 wrzesień 2013


Sebastian J. Theus

Theodor Dreiser nazwał go Domem Nimf. 
I tak zostało.

 Na tej starej, pożółkłej fotografii z 1910, panna Margaret Sands spogląda na linię horyzontu, gdzie spiesznie rozrasta się noc połykająca fale Pacyfiku i żaglowce; ciągnie za sobą wachlarzowaty ogon gwiazd i pełnię Księżyca. Margaret siedzi w fotelu na ganku drewnianego domu; pije wódkę zmieszaną z sokiem pomarańczowym paląc papierosa w długiej, szklanej lufce ze srebrnym ustnikiem, czeka na „ostateczną śmierć dnia i tryumf nocy”. Kilka lat później w Paryżu, podczas rozmowy z Gertrude Stein, Margaret podobną chwilę określi nieopatrznie identycznymi słowami. Gertrude delikatnie pogłaszcze ją po dłoni i powie
- Pieprzysz okropne bzdury, kochanie! - zastanawiając się jednocześnie, czy coś jej się przydarzy z tą małą. Rzucając szybkie spojrzenie na kochankę, Alicję B. Toklas, doda przewrotnie
- Okropnie pieprzysz bzdury, kochanie.

W roku 1910 dwudziestodwuletnia Margaret jest kobietą nie tylko młodą i niebywale uroczą z tą jasnorudą grzywką i kokiem związanym na ciemieniu, lecz przede wszystkim jest kobietą utalentowaną literacko. Jej młodsza siostra Hanna została obdarzona kunsztem malarskim i zdolnościami fotograficzki aby było „po równo” jak kiedyś powiedział ich ojciec.
Na fotografii Hanna stoi w skrajnej części ganku po lewej ręce Margaret, patrzy na siedzących na plaży dwu młodych mężczyzn, właściwie jeszcze chłopców. Zdjęli granatowe, cienko prążkowane marynarki i kapelusze-panamy z czarnymi wstążkami; paląc Murad Cigarettes, w bałwochwalczym skupieniu obserwują dom panienek Sands. 

Pod koniec września 1990 roku, na piętro Domu Nimf wchodzi dziewczyna o hebrajskim imieniu Miriam. Ma miłą, okrągłą twarz i płowe, gęste, krótko przycięte włosy. Towarzyszy jej trzydziestoletni mężczyzna, świeżo upieczony rozwodnik z zadatkami na pisarza, poszukujący ciszy i skupienia. I zapomnienia, co w jego sytuacji jest nad wyraz oczywiste. Mężczyzna chce wynająć mansardowy pokój z łazienką i oddzielnym WC.
- To jest ten pokój.
Miriam otwiera szeroko skrzydła okna
- No, niech pan tylko sam popatrzy, jaki stąd widok...
Wychyla się, wskazując podbródkiem fale i refleksy na Oceanie. Od przystani odbija prom którym przypłynął na Wyspę razem z wiśniowym buickiem. Patrząc na jej opięte dżinsy, myśli że jest cholernie zgrabna i ładna. I że ma nie więcej jak trzydzieści lat. Czuje lawendowy zapach jej włosów.
Podszedł do okna i mrużąc oczy wychylił się i zamyślił. Słysząc płynące z pobliskiego domu takty Marsza Radetzkiego, wrócił do rzeczywistości.
- Ma pani rację, rzeczywiście piękny widok. Cicho?
Popatrzyła mu w oczy nie rozumiejąc.
- Pytam, czy to cicha okolica. Widzi pani, strasznie denerwują mnie samochody, stukot pociągów a szczególnie dzieci, wrzeszczące na huśtawkach i karuzelach.
- Ach, jeśli o to chodzi to tak, tutaj jest cicho. I nie mamy takich specjalnych placów zabaw dla dzieci. Uśmiechnęła się
- Tak, jest cicho. No, ale to wyspa więc sam pan rozumie. Jeszcze panu dokuczą szepty chmur.
- Szepty chmur? Pięknie powiedziane. No dobrze, pani Sands; skoro mówi pani że jest cicho, to... Pokój mi się podoba. I warunki finansowe. Wezmę go.
- Od kiedy?
- Od dzisiaj. Ale sprowadzę się dopiero jutro. Jutro koło południa. Wprawdzie jestem spakowany, ale przecież muszę wrócić i wszystko przywieźć. Nie ma tego zbyt wiele. Jutro będzie pani w domu? Może niech pani uprzedzi męża że się zdecydowałem i...
- Nie jestem mężatką. Już nie. Jestem wdową.
- Och, przepraszam.
- Nie ma za co. Nie pan wypchnął go z kutra do oceanu, los. Bywa.
- Tak, bywa. A więc do jutra, pani Sands. Wpłacić zaliczkę?
- Nie nie, nie ma potrzeby. Nikogo nie zainteresowało moje ogłoszenie i prawdę mówiąc, już straciłam nadzieję. To niewielka Wyspa, wszyscy są zasiedzieli... Mam na myśli, że każdy tutaj ma już coś swojego a po sezonie, tak jak teraz, turystów ani na lekarstwo. Wie pan, co by nie powiedzieć, żyjemy na zadupiu Ameryki.
- I właśnie to najbardziej mi się tutaj podoba.
- Zatem, do jutra?

Starego Underwooda postawił na stole pod oknem, obok maszyny położył ryzę papieru i równiutko zatemperowane ołówki, które po chwili przełożył do papierowego kubka. Zastanawia się, gdzie postawić tych kilka fotografii, na które lubi patrzyć gdy pisze i w którym miejscu powinien zawiesić trzy niewielkie obrazki. W tej chwili nie miał pomysłu, więc dał spokój. Otworzył staromodne skórzane walizy.
Zapukała, a potem cicho uchyliła drzwi. Popatrzyła na biurko, maszynę do pisania i uśmiechnęła się na widok ołówków sterczących z kubka jak wyostrzone bagnety.
- Gdyby chciał się pan napić kawy albo zrobić sobie coś do jedzenia, to...
- Och, nie nie, dziękuję, przecież nie będę się pani pałętać po domu. Zawsze jadam na mieście. A propos, niedaleko stąd widziałem taką małą restauracyjkę, dosłownie kilka kroków od przystani... Po lewej, jak się stoi plecami do Oceanu.
Ustawił się plecami do okna i pokazał kciukiem za siebie.
- Wie pani która? Zna ją pani?
Zmarszczyła czoło.
- Oczywiście, Pod Dwoma Wielorybami. Nie znam jej dobrze, to nowa knajpka. Byłam tam ze dwa razy pod koniec zeszłego roku, kiedy przyjechali moi rodzice, bo samej... No, ale pamięta  że jeść dają przyzwoicie i raczej niedrogo.
Zamilkła, a po chwili wraca do tematu, że myślała tylko o kawie i jakiejś przekąsce.
- Trudno na filiżankę kawy albo sandwicza biegać do restauracji.
- Cóż, ma pani rację. Dobrze, zgoda, wobec tego proszę mi pokazać kuchnię.
Pod kuchennym stołem jasnowłosa dziewczynka bawi się zniszczoną lalką.
- To Ellen, moja córeczka. Ma pięć lat.
Miriam mówi to z niepokojem; mężczyzna przyjaźnie kiwnął małej głową.
- Po mojej wczorajszej uwadze, na pewno pomyślała pani że nie cierpię dzieci? To nie tak, po prostu drażni mnie hałas skrzypiących huśtawek, piszczących karuzeli i takich tam, rozumie pani?
- Oczywiście, rozumiem. Odetchnęła z ulgą. Takie hałasy rzeczywiście mogą drażnić dorosłych. No, ale dla dzieci...
- No tak, dla dzieci tak... Więc w czym będę mógł robić tę kawę?
- O, tutaj jest czajnik elektryczny a kawa tutaj.
- Przecież nie będę pani opijać! Zrobię jakieś małe zakupy. Chcę teraz wyjść i poznać okolicę, taki mały rekonesans... Wie pani, gdzie rośnie interesujące drzewo, popatrzyć na stare domy o, choćby takie jak pani dom. A przy okazji kupię sobie wszystko, czego mi potrzeba. Łyżeczki i kubek mam, w końcu do wczoraj gdzieś mieszkałem, zażartował. Kiwnęła głową, że tak, że rozumie go doskonale i powtórzyła że o, tu jest czajnik, a w tej szafce znajdzie wszystko, co trzeba.
- W lodówce zrobiłam panu dwie wolne półki... Niech pan patrzy, ta i ta.
- Dziękuję ale to tylko dodatkowy kłopot.
- Żaden kłopot. Nie można żyć bez lodówki a nie będzie pan jej sobie kupować i wstawiać do pokoju bo jaki to sens?
- No niby tak...
- No właśnie. A na wieczór zapraszam pana na kolację. Tylko proszę nie myśleć że się narzucam czy coś w tym rodzaju. Po prostu, muszę trochę z panem oswoić Ellen, jest nieufna wobec obcych.
- I dobrze, bo w dzisiejszych czasach...
- Ale niekoniecznie w domu, w którym mieszka, prawda?
- Oczywiście. I znowu ma pani rację. Uśmiechnął się ciepło. Zaczynam się pani bać. Zarumieniła się.
- O wpół do ósmej? Odpowiada panu?
- Jak najbardziej. Oprócz zakupów i spaceru nie mam żadnych planów.
- A więc, będziemy czekać.

Pod Dwoma Wielorybami usiadł przy oknie i przejrzał menu. Nie za wykwintnie ani za drogo, pomyślał, dla mnie w sam raz. Zamówił stek i frytki a do tego małą whisky. Pomyślał że dobrze mieć w pobliżu taki lokal. Kiedy zjadł, żółto tlenionej kelnerce dał napiwek wyższy niż zwyczajowy i obdarzył ją promiennym uśmiechem na do widzenia, do jutra. Kiwnęła przyjaźnie głową 
- Wpadaj częściej, słodziutki!
W sklepiku uprzejmej Chinki kupił cukier, kawę i butelkę kalifornijskiego wina. Spacerując, zapamiętał stację benzynową, biuro pośrednika nieruchomości, drogerię i urząd pocztowy. W jasnym zaułku dostrzegł antykwariat z antycznym manekinem na wystawie, wszedł telepiąc wyświeconym mosiężnym dzwonkiem nad drzwiami. Od razu zauważył na półce wiktoriańską lalkę z porcelanową buzią i prawdziwymi włosami, ubraną w koronkową sukienkę. Elegancka siwa pani w rogowych okularach, rozglądając się podała mu lalkę.
- Gdzieś tu miałam do niej parasolkę ale teraz to... No gdzież ja ją… I pamiętam, że był do niej wózek.... Tak, na pewno był do niej wózek a ta parasolka... Taka bambusowa, kryta jedwabiem, chińska, wie pan... No ale gdzież...
Krecim wzrokiem przeszukała półki.
- Proszę się nie kłopotać, poprosił uprzejmie. Wpadnę jutro albo pojutrze i jeśli pani znajdzie, to dobrze a jeśli nie... Na pewno nie będzie żałoby w Saint Louis, zażartował. Nie zrozumiała.
- Taki żart, wyjaśnił. O Saint Louis... Kiwnął głową na szybę, na morze, że to o tamtym hen, Saint Louis.
- Ach, żart. Rozumiem. No, jak żart...
Jej rysy złagodniały.
- A tę parasolkę i wózek... Poszukam i na pewno znajdę. Może na strychu albo w piwnicy? O, najpewniej w piwnicy. No, tak czy siak, wpadnij jutro kochaneczku, znajdę na pewno. Że jak to było? Nie będzie żałoby w Saint Louis? Dobre, kochaneczku. Jak widzisz, mam też sporo innych, ciekawych... Widzisz? Zatoczyła dłonią półkole.
- O, na przykład ta misa. Najprawdziwszy Rosenthal a o tutaj, zbiór listów tego... No, tego... Jakmutam? Och, jak wpadniesz jutro, to sobie wszyściutko zobaczysz, zgoda?
- Zgoda, madame!
Zachwycił ją nieprawdopodobnie.
- Madame, powiadasz? Prawdziwy z ciebie gentleman. Na długo do nas?
- Jeszcze nie wiem. Czas pokaże.
Zapakowała lalkę w pudełko zadrukowane w czerwone różyczki, przepasała szeroką, różową wstęgą.
- No, mody człowieku, uciekaj. Kupiłeś wino, więc na pewno czekają na ciebie. Pozdrów Miriam i Ellen.
Pomyślał, że poczta pantoflowa na zadupiu Ameryki działa doskonale. Uśmiechnął się, ukłonił i wyszedł. Jutro wpadnie na pewno.
Kiedy usiedli przy stole, wyjął z pudełka lalkę.
- Mam nadzieję że ci się spodoba. Jest bardzo stara, myślę że wiktoriańska albo edwardiańska. Mogę?
Miriam uniosła brwi, więc wyjaśnił
- Pytam czy mogę ją sprezentować, bo może nie pozwalasz córce przyjmować prezentów od obcych ludzi a nie chciałbym łamać twoich zasad.
- Och, skoro mamy mieszkać pod jednym dachem...
Podał dziewczynce lalkę i ucieszył go widok bezbrzeżnego zachwytu z jakim ją przyjęła.
- Podobno jest do niej jeszcze parasolka i wózek. Ekspedientka nie mogła znaleźć ale obiecała poszukać. Taka starsza, bardzo sympatyczna pani w okularach.
- To Elsa Harper, właścicielka. Skoro do tej lalki jeszcze coś jest, na pewno znajdzie. To wspaniała kobieta. Romantyczka zagubiona we współczesności. No ale kto dzisiaj...
- Tak, chyba wszyscy się pogubiliśmy przez technikę. Żyjemy w czasach globalnej wioski.
Miriam patrzy na niego
- Chciałam cię zapytać, wyłącznie z czystej ciekawości... Masz dzieci?
- Mam dziewczynkę i chłopca. Mieszkają w Nowym Yorku; z Gwen, z ich matką.
- Aha. No, kolacja czeka, jestem naprawdę głodna. Nakładaj sobie a ja otworzę wino.
- O nie, otwieranie wina, to domena facetów.
- Więc dobrze, trzymaj korkociąg.
Podsunęła mu korkociąg, potem kieliszki, nakłada sałatkę z czarnymi oliwkami, kawałkami krabów, krewetkami, majonezem i Bóg wie z czym jeszcze. Zaczęła od jego talerzyka. Zarejestrował to.
Kiedy położyła Ellen spać, przeszli do saloniku pełnego secesyjnych mebli i bibelotów; nalali sobie po drinku a wtedy Miriam zdjęła z kominka fotografię w ciemnej rzeźbionej ramce
- To moje prababki, Hanna i Margaret. Ta po prawej, Margaret, była pisarką.
Wziął od niej fotografię, długo patrząc na dwie nagie, młode dziewczyny o figurach w kształcie klepsydr, wypracowanych przez noszenie gorsetów; wznoszą dłonie do tarczy stojącego zegara, jakby chciały zmienić czas przesuwając wskazówki.
- Gołe prababki? To rzadkość! Zazdroszczę ci takich prababek. I tej fotografii.
- Och, w mojej rodzinie kobiety z tamtej epoki były artystkami i były... Jakby to powiedzieć?
- Wyzwolone?
- Nie, to nie to....
- Wyemancypowane?
- Wyemancypowane? Tak, wyemancypowane; choć w porównaniu z dzisiejszymi kobietami... Ta fotografia, to dzieło Hanny; wieki temu była cenioną fotograficzką.
- Obie były pisarkami? Jak siostry Bronte?
- Tak naprawdę, to prawdziwą pisarką była Margaret; Hanna pisała jakieś bzdety do lokalnej gazetki dla pań z towarzystwa. Ale za to wspaniale malowała. Studiowała malarstwo w Paryżu i Berlinie, no a kiedy zaczęło się szaleństwo fotografii... A Margaret mogła się pochwalić opowiadaniami i wierszami publikowanymi w dosyć znanych wtedy, literackich pismach. Jak to się mawiało? Bywała na artystycznych salonach i znała wielu wybitnych pisarzy. A wiesz, że w tym domu bywali Sherwood Anderson i Theodore Dreiser?
- Dreiser? Poważnie?
- Poważnie! I Emily Greene Balch. A jedno lato przemieszkała Gertrude Stein. Ze znanych malarzy bywał tutaj nawet Remington.
- Nieprawdopodobne! A więc trafiłem pod dach pełen cieni wielkich ludzi! Dreiser, Stein, Remington... No no.
Z przeszklonej biblioteczki, wyjęła album pełen żółtawo-czarnych fotografii, na których widniały prababki w towarzystwie umarłych, wielkich sław.
- A ty nie odziedziczyłaś po nich nic a nic z artystycznego ducha?
Miriam zastanawia się.
- Ja? Ja chyba nie... Jestem zwyczajną dziewczyną. No wiesz, bez pretensji intelektualnych. A ty? No wiesz, maszyna do pisania, papier, bukiet ołówków? Nie powiesz, że będziesz pisać sprawozdania finansowe.
- Nie będę pisać sprawozdań.
Zobaczył Gwen z tamtym facetem w ich łóżku i poczuł w ustach cierpki smak ołowiu
- Postaram się dokończyć coś, co zacząłem parę lat temu, ale jakoś... Teraz czuję, że może coś z tego wyjdzie... Zawahał się; albo i nie wyjdzie. Wdychając zapach jej włosów myśli, że jest kobietą łagodną. Tak, łagodna to dobre określenie, pomyślał i jeszcze, że byłoby mu z nią dobrze, gdyby ją poznał zamiast Gwen.
- Masz ochotę posłuchać muzyki? Co lubisz? Jazz? Pop? Klasyczną?
- Klasyczna? Jasne, klasyczna tak; ale chyba nie na dziś wieczór. Zdecydowanie nie. Najlepiej będzie, jak wybierzesz to, co lubisz.
Wybrała płytę Zamfira Samotny Pasterz, nagraną z orkiestrą Jamesa Lasta.
- Fletnia Pana? Zamfir? Na dziś, moje zdecydowane tak!
O, tak; zdecydowanie byłoby mu dobrze z tą łagodną dziewczyną o płowych włosach, gdyby to właśnie ją, a nie Gwen poznał wtedy, na molo. Kiedy to było? Och, zbyt wiele zdrad wstecz. Jest łagodna? Łagodna albo potulna. Dostojewski? No, tak, Dostojewski...

Poranne słońce pływało po suficie jak przeźroczyste morskie stworzenia.
- Muszę uciekać, powiedziała; zejdę po cichutku do kuchni, zanim Ellen się obudzi. Patrzy jak zakłada majtki, stanik, spodnie; zapina bluzkę i przeczesuje palcami włosy.
- Jesteś tak piękna, że brak mi słów.
Zawstydziła się.
- Nikt mi tego nie mówił ot tak, po prostu...
- Nikt nigdy?
- Może Jack... Kiedyś, na samym początku. Znaliśmy się od dziecka, jak wszyscy tutaj. Jak to się mówi, chodziliśmy od zawsze no, a potem tylne siedzenie jego buicka, ciąża... A potem ten wypadek...
- Jak to się stało?
- Nie teraz. Opowiem ci innym razem. Ale teraz naprawdę muszę...
Pocałowała go czule, jak żona.
- Wiesz co? Zrób śniadanie, a Ellen powiedz, że wyjątkowo dzisiaj będę waszym porannym, śniadaniowym gościem...?
Jej oczy zalśniły.
- Oczywiście, że tak! Tylko, błagam cię: nie zdradź się przed nią! Nie posyłaj mi żadnych namiętnych spojrzeń, bo wiesz, z tego między nami może nic nie wyjść a ona jest bardzo bystra... I bardzo przeżywa brak ojca.
- Będzie tak, jak zechcesz. Spokojnie, kochanie.
Słysząc kochanie, zacisnęła usta i szybko, na palcach wybiegła z pokoju.
Morze falujące sennie, refleksy wodne odbijające się na suficie jego pokoju, maszyna do pisania, tak... W nocy była spragniona i czuła. Nagie prababki-pisarki? A jakbym tak zapomniał o moich starych pomysłach, niczego nie kończył, nie ciągnął, nie wywlekał... Te wszystkie wczoraj, kiedyś; całe to zdechłe gówno! Może o niej i Ellen? O lalce? No, o lalce,  wyspie, oceanie... O Gwen? Nie, o Gwen nie. O niej nic. Przymknął oczy i wpłynął nad jesienne liście, które rozrzucał butami idąc tu od przystani. Myśli o Miriam i jej nagich prapraprababkach stojących pod zegarem, żeby przyśpieszyć czas, żeby już było jutro. Kto wie, myśli, to mogłoby być to... Refleksy na suficie, maszyna do pisania... Tak... Jajecznica, lalka, prababki w rzeźbionych ramach... Ellen mnie zaprasza... Rosenthal, miśnieńska pozytywka z tancerką, listy tego jakmutam... Szepty chmur? Tak, to może być to.
- Zejdź na śniadanie! Ellen cię zaprasza!

Sebastian J. Theus
(tłum. Sławomir Majewski)





Sebastian J. Theus urodził się w miasteczku Zutphen leżącym u zbiegu rzek Berkel i IJssel, jako nieślubny syn tamtejszej kobiety i lekarza z Bresse. Wychowany w Cleves, zamierzał wstąpić do zakonu augustianów lecz ostatecznie zwyciężyło w nim zamiłowanie do profesji literata.


portal LM, wrzesień 2013