Długa zima

Kategoria: proza Opublikowano: czwartek, 15 sierpień 2013

                                                                                                 debiut
Tytus Kaleta

Kiedyś Eligiusz silniej reagował na okropności tego miasta. Bywało, że drżały mu ręce, uginały się pod nim kolana albo musiał iść natychmiast zapalić. Był przekonany, że miasto ma na niego potężnego haka i zamierza go wykończyć. Lecz, podobnie jak w długotrwałych związkach, między nim a metropolią zaczęła wkradać się rutyna - przypominająca poranną mżawkę lub mgłę. Pamiętał dni kiedy wstrząśnięty albo zniesmaczony wracał do domu, zakopywał się w pościeli i zasypiał ciężkim snem. Jednak świt przynosił zazwyczaj telefon, pośpieszne pakowanie się, zimną kawę oraz niedomyte naczynia w zlewie. W sumie - myślał - nic się od tamtego czasu nie zmieniło.
Prawie nic.

Jako policyjny detektyw spotykał się z rozmaitymi wydarzeniami. Zdrady, morderstwa, napady, kradzieże, pomówienia i wiele innych nienapawających dumą czynów, stanowiły dla Eligiusza materiał, dzięki któremu zarabiał na chleb. Wychowany w protestanckiej rodzinie. Mocno wierzył, że Bóg mu sprzyja, skoro po tym wszystkim jeszcze dzielnie się trzymał. Czasami fantazjował, że jego odznaka - wypolerowana na błysk - jest odbiciem wyznawanych zasad. Zawsze starał się dobierać słowa rozważnie, dedukował najlepiej jak potrafił, uważnie śledził motywy ewentualnych sprawców i długo wierzył w słuszność wymiaru sprawiedliwości. Mimo życia w pędzie jadał zdrowo, ubierał się nienagannie, wobec kobiet był uczciwy, uczestniczył w niedzielnych nabożeństwach i zdobywał odznaczenia za służbę.
Jednak pewnego dnia wstał rano, wyjrzał przez okno na zrujnowane kamienice - mieszczące w sobie gniazdo portorykańskich narkotykowych szerszeni, przypomniał sobie zwłoki kobiety z zaszytym kotem w jamie brzusznej i stwierdził, że jednak Bóg nie jest dla niego tak łaskaw, jakby sobie tego życzył. Od tego dnia coś się zmieniło.
Przestał przykładać się do tego, co robi. Wiedział, że natury ludzkiej nie zmieni. Kilka razy poszedł do burdelu. Przespał się też z lolitką - córką czarnoskórego sierżanta z gabinetu obok. Odrobinę częściej sięgał do kieliszka. Zmiany przychodziły stopniowo.
Aż któregoś dnia obudził się i wrzasnął z przerażenia. Całe jego ciało składało się z różnych odcieni szarości. Był jak postać z filmu początków dwudziestego wieku: czarno-biały.

Od tamtej chwili przestał się starzeć. Zatrzymał się na swoich trzydziestu pięciu latach i nie za bardzo wiedział, co ma dalej czynić. Próbował otrząsnąć się z szoku. Badali go wybitni specjaliści, udzielał wywiadów w ogólnonarodowych dziennikach, nawet zaproszony został na obiad przez prezydenta... I tyle. Dalej robił w swoim zawodzie, będąc w tym naprawdę niezły. 
Kroje mundurów się zmieniały, wchodziły nowe modele broni palnej, twarz komendanta była coraz to inna, przybywało kobiet policjantek, radio nadawało nowe trendy muzyczne, a wnuk pastora z prezbiteriańskiego kościoła sam został pastorem. Tymczasem Eligiusz, wysoki, niedogolony mężczyzna, przemierzający ulice miasta w ciągle tej samej wymiętej marynarce, w tym samym kapeluszu, palący wciąż czerwone Lucky Strike, pozostawał tym, kim był od zawsze. Nie licząc może tego, że wyglądał niczym relikt aktorski wyrwany siłą z jakiegoś starego kryminału.
To pociągało, rzecz jasna, kobiety. Sypiał z kilkoma co jakiś czas - z takimi, które szukały mężczyzny wcześniejszej daty. Niektóre chciały go zatrzymać przy sobie, jednak on nie umiał kochać i miał swoje sposoby, by zniknąć z ich życia. Bywało, że zachodził do porządnego burdelu, w którym ciągle zmieniały się dziewczyny, a piękna, rozpustna Rosjanka - jeszcze jakiś czas temu dwudziestoletnia studentka pedagogiki - uzależniona od whisky i heroiny, aktualnie była nieco już ospałą burdelmamą, wciąż mówiącą moskiewskim akcentem. Ona także go kochała. Zawsze podsuwała mu najlepsze dziewczyny. Nie był namiętnym dziwkarzem, po prostu czasami potrzebował kobiety. On dawał im mit, one jemu ciało. To była dobra i bezpieczna wymiana.

Jego rodzice, polskiego pochodzenia (o czym pamiętać nie chciał) i krewni pomarli, zawłaszczeni przez rytuały religijne i ziemię tego miasta. Dotychczasowi koledzy również znikali z horyzontu - przez wypadek drogowy, postrzał, cięcie nożem, czy też z powodu zawału serca, udaru bądź nowotworu. Eligiusz po czasie znużył się pogrzebami i przestał w nich uczestniczyć. Teraz był już pewien, że Bóg, diabeł oraz los zapomnieli o nim. Jego żywot toczył się obojętnym kołem, przerywany jedynie telefonami kilka nocy w miesiącu - z nagłym zgłoszeniem jakiejś sprawy. A że do emerytury było mu daleko, nie miał żony, dzieci ani nawet psa, to po prostu zbierał się i szedł w mrok.
Podpadł kryminalistom tego miasta. Rozbijał kliki prawnicze, krzyżował plany narkotykowym dilerom, namierzał szantażystów i seryjnych morderców. Doszły go słuchy, że mafia wydała na niego wyrok. Kiedyś na wycieraczce znalazł martwą rybę. Pamiętał, że poszedł wtedy do pobliskiego kiosku, kupił paczkę papierosów, zgasił światła w mieszkaniu, stanął przy oknie, palił i czekał. To działo się w grudniu. Cały plac za oknem zasypany był śniegiem, przez co widział każdą sylwetkę zmierzającą w kierunku jego klatki. Parę razy był niemal pewien, że to cyngiel mafijny. Jednak prócz szarego świtu, nie przyszedł nikt. Wtedy wydawało mu się, że coś poczuł - i było to albo rozczarowanie, albo rozgoryczenie. Spojrzał na paczkę papierosów. Była pusta. Zamknął drzwi na klucz i wpełzł w kokon zatęchłej pościeli. Jeszcze dwie godziny do rana. Postanowił się zdrzemnąć.
Zbudził go odgłos zaprogramowanego alarmu. Ubrał się i poszedł do biura. Klecąc kolejne raporty i przeglądając zdjęcia ofiary brutalnego gwałtu, chwycił się na tym, że co rusz spogląda na szklane drzwi swojego gabinetu. Jakby czegoś lub kogoś się spodziewał.

Teraz Eligiusz siedział w swojej ulubionej knajpie, na rogu Trzeciej i Siódmej. Lata temu była to niczego sobie kawiarnia, by zmienić się w zapomnianą przez Boga i większość bywalców spelunę. Czasami, kiedy udało mu się wstać wcześniej, zachodził tu na kawę, a zimą na herbatę „z prądem”. O wiele częściej odwiedzał ten lokal po służbie, lubiąc posiedzieć trochę z dala od ciekawskich spojrzeń i sączyć szkocką. Miejsce te przyciągało typy, przy których nawet on, ze swoim iście filmowym defektem, stanowił poczciwego, szarego obywatela. "Szarego obywatela" - powtórzył w myślach, mimowolnie parskając śmiechem. Cholernie trafne określenie. Był szarym obywatelem, który - choć wzbudzał swoim wyglądem zaciekawienie postronnych - sam miał zarówno umysł, jak i serce podobnie wyprane z barw. Od dłuższego czasu przestał zastanawiać się nad wieloma sprawami. Jakieś dwa lata temu zastrzelił młodego faceta w kominiarce, terroryzującego redakcję miejscowej gazety. Nie pamiętał, by całe zajście coś dla niego znaczyło. Ani tamto, gdy przy asyście policyjnego psychologa rozmawiał z molestowaną przez ojczyma, posiniaczoną nastolatką. Nie przypominał sobie, aby czuł coś również wtedy, kiedy raz na jakiś czas wybierał się z kobietą do kina lub restauracji. Ani wówczas, gdy z tą samą kobietą przeżywał orgazm.
Już wiele lat temu wszelkie albumy ze zdjęciami z czasów szkolnych, rodzinne kroniki, młodzieńcze wiersze, ukochane komiksy sprzed dekad, świadectwa szkolne oraz pierwsze policyjne wyróżnienia upchnął w kartonach i wywlókł do piwnicy, by spokojnie sczezły wśród pleśni i szczurów. Zatrzymany w czasie, między codziennością dnia powszedniego a niecodziennością swojego wyglądu, postanowił zawiesić wszystko to, co tworzyło jego tożsamość.
O tej porze w knajpie („Słonecznej Italii” - chociaż jej właścicielem był mały, twardy Żyd, o urodzie na tyle ciemnej, by móc udawać Włocha) nie przesiadywało zbyt wiele osób. Jedynie blade widmo jakiegoś letniego dnia z zamierzchłej epoki uświadamiało mu, że kiedy była to jeszcze w miarę niezła kawiarnia; w niedzielne popołudnia gromadząca rodziny oraz zakochanych, a też drobnych biznesmenów zachodzących w trakcie tygodnia na lunch.
– Słodki Jezu, chyba za dużo piję, skoro widzę faceta w czerni i bieli - odezwał się obok ochrypły głos. 
Eligiusz spojrzał na staruszka w ogrodniczkach i zielonym, podziurawionym swetrze. Wielka brodawka zdobiła jego nos, a kaprawe oczka wlepiły się wzrokiem krótkowidza w twarz detektywa.
– To nie alkohol. Taki już jestem.
– Chodzą o tobie słuchy, synu. Nie wiedziałem, że sławy piją w takich dziurach.
– Każde miejsce dobre - podjął Eligiusz. - A tu mało kto się mną interesuje. Zazwyczaj staram się tego unikać.
– Nie można unikać samego siebie, panie władzo - odparł starzec, dłubiąc szponiastym paluchem w kąciku oka. - Od społeczeństwa nie uciekniesz. Słowo daję, gdybym miał twoją urodę, piłbym w pierwszorzędnych knajpach. Bawiłbym się niczym jakaś cholerna, zamierzchła gwiazda filmowa.
Eligiusz stuknął zgiętym palcem w paczkę papierosów. Wyciągnął jednego, odpalił i zaciągnął się głęboko.
– Skoro od społeczeństwa się nie ucieka, dlaczego tu siedzisz?
– Och, drobnostka - Ja po prostu... nienawidzę ludzi - stwierdził starzec, wyglądając ociężale przez okno. - Czasami modlę się o to, by miłosierny Pan pozamieniał ich wszystkich w żółtków... - dodał, wskazując na przechodniów. - Mógłbym ich wtedy powystrzelać.
Detektyw zignorował mamrotanie starca. Wyciągnął kopertę zawierającą siedem zdjęć. Ciało zastrzelonej kobiety. Trzydziestodwuletnia rozwódka. Księgowa porządnej firmy. Jej dziecko zmarło pięć lat temu na białaczkę. Zła krew. Zła krew.
Spojrzał na jej rozwarte, zielone źrenice. Na długie blond włosy. Jej wypielęgnowane czoło - codziennie skrupulatnie namaszczane przeciwzmarszczkowymi specyfikami - zdobiła szkarłatna dziura. Moja biedna hinduska bogini - pomyślał Eligiusz. Zerwał z nią rok temu. Dla niej był w stanie zrobić wiele, ale nie potrafił cierpieć tak jak ona. Nie rozumiał jej żałoby. Pamiętał ostatni dzień ich romansu; stała w przedpokoju, głośno wypominając mu szorstkość i obojętność. A on tymczasem przebiegał palcami twarde wydania Emily Dickinson, Roberta Frosta oraz Dantego, które znajdowały się na jej półce. Bardzo chciał przeczytać niektóre z tych książek, lecz niepokoiło go ich znaczenie dla Betty.
Tak, miała na imię Betty.
Ona szukała w książkach melancholii, smutku mogącego rezonować kolejną bolesną nocą, wypełnioną widmem jej martwego synka. Opuszczając ją miał wrażenie, że opuszcza małą, przytulną trumnę. Jego szarzyzna błagała o swoje miejsce na ziemi, ale na pewno jeszcze nie na ziemi cmentarnej.
Teraz już nie był tego taki pewien.
Przeglądając zdjęcia poczuł ćmienie w mostku.
Nagle odezwał się telefon komórkowy. Komórka była jednym z nielicznych jego ustępstw wobec cywilizacji. Doskonale pamiętał czasy stacjonarnych telefonów. Wolałby dalej istnieć w tamtych realiach. Przynajmniej wtedy miał szansę ukryć się przed światem. Polowanie na czarownice  zakończyło się dawno temu, Ameryka wyegzorcyzmowała komunistów, ale sama postanowiła mieć możliwość ustawicznego nękania obywateli. Dzwonek identyczny z pradzwonkiem czasów jego dzieciństwa osobiście ściągnął od operatora sieci.
Spojrzał na wyświetlacz. Dzwonili z biura. Niedługo przed jego pojawieniem się na miejscu. I jak zwykle, nie w porę.
– Halo - odebrał zniecierpliwiony.
– Eligiusz? Tu Henry. Za ile będziesz w pracy?
– Za jakiś przeklęty kwadrans.
– Lepiej żebyś zajechał na Magic Avenue. I to szybko.
– Szybko? To drugi koniec miasta.
– Dlatego ruszaj tyłek i przyjeżdżaj.
– Co jest?
– Druga ofiara. Kobieta z przestrzelonym czołem.
Poczuł dreszcz. Nie wiedział dlaczego. Odruchowo sięgnął do kieszeni po kluczyki do samochodu.
– Halo? Jesteś tam?! - zazgrzytał Henry, dawny partner Eligiusza, aktualnie porucznik zbliżający się do wieku emerytalnego.
– Zaraz będę na miejscu.
Wychodząc natknął się na stałą bywalczynię „Słonecznej Italii”, Gertrudę - kurwę w podeszłym wieku. Wciąż zaczepiała o papierosa, próbując wdać się z nim w rozmowę. Kiedyś wabiła zniżkami. Od niedawna chciała go obsłużyć darmo.
– Aleś uparta! Widzisz, że nie mam ochoty.
– Kotku, zawsze chciałam by zerżnął mnie Humprey Bogart - odpowiadała niezmiennie, szczerząc żółte zęby.
– Nie jestem Bogartem - odpowiadał równie niezmiennie, unikając jej lubieżnego spojrzenia.
– Nie jesteś, choć zawsze mógłbyś być, w naszych małych, wspólnych fantazjach. Jeszcze żaden czarno-biały kutas mnie nie miał, a ja tak kocham „Sokoła Maltańskiego”...
Dzisiaj również chciała go zdobyć. Powiedziała ze sprośnym błyskiem w oku:
 - Ulegnij. Jestem najstarszą kurwą w okolicy. Idę z każdym. Znam wiele sztuczek, które mogą cię zaskoczyć.
– Jest tylko jedna stara kurwa, którą mieli lub będą mieć wszyscy. Która jest w stanie czymś jeszcze mnie zaskoczyć - wycedził detektyw.
– Kto? - zapytała poruszona.
– Kostucha - odparł Eligiusz, litościwie zostawiając na blacie pięć dolarów.
Pewnie byłby zaskoczony wiedząc, że Gertruda zamówiła jedynie piwo, za resztę kupując chałwę.

Mieszkanie ofiary było pełne ludzi, mimo że do południa brakowało kilku godzin. U niektórych świt staje się zmierzchem, pomyślał, z zażenowaniem odczuwając jak bardzo banalna było jego spostrzeżenie. Banalne jak śmierć, która zastała drugą ofiarę. A śmierć to największa szmira świata, przeszło mu przez głowę, kiedy przykrywał zastrzelonej kobiecie twarz.
Marilyn Parker. Czterdziestotrzyletnia nauczycielka historii z pobliskiego college'u. Wysoka blondynka, uwielbiająca stroje w stylu retro oraz czarne kryminały. Bezdzietna. Pamiętał jej lekko histeryczny śmiech i drapieżne pocałunki. To ona go rzuciła, nie chcąc by był świadkiem jej umierania. Czasami czuł się, jakby stanowił dla niej fetysz. Jedna z niewielu, dla której był w stanie stracić głowę. Ile mogła mieć wówczas lat? Koło trzydziestu. Ze względu na jej reputację, związek utrzymywali w tajemnicy. Jeszcze noc przed rozstaniem leżała w jego ramionach, by zaraz potem pozbyć się go krótkim lecz dobitnym listem.
Teraz leżała martwa z dziurą w głowie. Jego pamięć wciąż była żywa, a jej ciało zimne i obce. Zastanawiał się, jakim absurdem musi być świat, skoro odebrał mu w krótkim czasie dwie kobiety, które potrafił - prawdopodobnie - kochać. Bronił się przed podobnymi myślami, lecz widząc jak rośli sanitariusze wynoszą jej zwłoki, poczuł w gardle suchość.
– Jeśli mnie pamięć nie myli, to spotykałeś się z nią kiedyś - stwierdził Henry.
– Jakieś dwa lata.
– To już druga twoja kobieta, prawda?
– Fatalny zbieg okoliczności. Miały pecha spotykając tego psychopatę. Albo... łączyło je coś, co można powiązać i wtedy da się te morderstwa uzasadnić.
– Sprawdziliśmy już ewentualne poszlaki. Wszystkie wykluczone. Tylko dwie rzeczy je łączyły - stwierdził monotonnym głosem Henry, przyglądając się badawczo spod okularów niegdysiejszemu partnerowi.
– Jakie? - prychnął Eligiusz, udając, że nie zna odpowiedzi.
– Ty i miasto. Urodziły się w nim, wykształciły, dostały pracę, no i spotkały ciebie.
– Co insynuujesz, Henry? - głos Eligiusza zlodowaciał.
– Cóż, jako funkcjonariusz masz dostęp do broni. Gliniarzom odbija palma z każdym rokiem, a ty służysz naprawdę sporo. Może jakiś młody ptaszek cię skrzywdził i zaczynasz mścić się na wszystkich byłych kochankach? Może mieszasz kokainę z whisky i twój mózg pogrąża się w szaleństwie?- nadal beznamiętnie kontynuował ciemnoskóry porucznik.
– Powiedz, że żartujesz - skrzywił się czarno-biały detektyw.
– Wiem, że tego nie zrobiłeś. Ale zastanawiam się, jak to mogliby odebrać wyżej, gdyby dowiedzieli się o zależnościach między nimi a tobą.
– A mają się dowiedzieć?
– Oby nie musieli - porucznik poprawił zsuwające się okulary.
Zeszli na klatkę schodową i zapalili. Na zewnątrz prószył śnieg.
– Nigdy o niej nie opowiadałeś. Ktoś ważny dla ciebie?
– Teraz wiem - przyznał Eligiusz, ciskając niedopałkiem - że tak.
Henry nic nie odpowiedział. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek rozmawiali o czymś głębszym. Czy kiedykolwiek zdążyli się dowiedzieć czegoś intymnego o sobie. Przez tyle lat służby łączyło ich bezgraniczne zaufanie oraz długie godziny milczenia. Nie potrafił określić, czy właśnie był świadkiem największego wyznania, czy też może największego kłamstwa, jakie padło dotychczas z ust jego przyjaciela.
Po chwili dostrzegli starą, latynoską matronę, która spoglądała na nich, chichocząc niespokojnie. Musiała stać nieopodal dłuższy czas.

Wracał do domu samochodem, nie kryjąc zaskoczenia. Stara kobieta śmiejąc się, wciąż coś do niego mówiła. Nie był w stanie zrozumieć. Najpierw myśleli z Thomkinsem, że chce papierosa. Dopiero obłęd w jej oczach oraz pokrzykiwania w stronę Eligiusza rozpaliły ich ciekawość. Sprowadzono jednego z latynoskich policjantów - Diego Ramireza.
– Wiedźma! Wiedźma! Ona tu jest i przyszła po ciebie - chrypiała po hiszpańsku kobiecina. - Klątwa spadła na twoją głowę, słońce niebawem wypali ci oczy...
Eligiusz nadal nic z tego nie pojmował, dopytując o szczegóły przez Ramireza. Czy Wiedźma związana jest z jakąś sektą? Czy w grę wchodzi stary obrzęd okultystyczny bądź jakiś rytualny mord? I skąd, na Boga, ta pewność, że „Wiedźmie” chodzi o niego? A też jaki jest związek prawdopodobnego przestępcy ze starą?
Jedyną odpowiedzią były bełkotliwie ponawiane groźby. Może to tylko jakaś miejscowa wariatka, która zareagowała na nietuzinkowy wygląd szarego policjanta? Lecz ich niepokój nie ustępował. Trzeźwość umysłu - myślał Eligiusz, otwierając szybę samochodu - zawsze była podstawą. Przez lata służby dedukcja stanowiła największe remedium na groteskowość ludzkiego losu. Muszę po prostu wrócić do domu, przespać się, w spokoju sporządzić raport... 
Kiedy pół godziny później wyjmował klucze przed drzwiami swojego mieszkania, z naprzeciwka wychynął chudy człowieczek w rogowych okularach.
– Dzień dobry, sąsiedzie - zastraszonym głosem przywitał się chudzielec.
– Dzień dobry - odsapnął Eligiusz.
– Była u pana. Stała dość długo pod drzwiami. Piękna, smutna i kolorowa. Widziałem ją - wyszeptał niewyraźnie.
– Kogo?
– Matkę Boską - odparł rozanielony okularnik.
Eligiusz zbaraniał. Dopiero chwilę później przypomniał sobie, że sąsiad jest schizofrenikiem. Czasami zaczepiał ludzi, plotąc różne rzeczy. Dziwne rzeczy. Tym razem jednak na wieść o tak niesamowitej wizycie, tym bardziej abstrakcyjnej dla protestanta, poczuł suchość w ustach. Najpierw stara kobieta, później to... - przemknęło mu przez głowę. - Albo mam dziś pecha do wariatów, albo...
– Mike - w miarę spokojnie zwrócił się w stronę sąsiada - powiedz mi, jak wyglądała ta cała Matka Boska?
– Cudnie. Cudnie! Miała długie, kręcone blond włosy i kolorową spódnicę. Jej ubranie mieniło się tyloma barwami, że z początku wziąłem ją za kosmiczny kwiat, pradawną różę, pierwotny słonecznik niebios... Ale spoglądając na nią przez judasz - opowiadał coraz bardziej podekscytowany sąsiad -  zrozumiałem, że to musi być matka naszego Pana. Ona przyszła cię zbawić, bo doskonale wie, że jesteś grzesznikiem. Zrozum, za długo już przebywasz rozerwany między płomieniem a syberyjskim lodem. Musiała przyjść, słyszysz? Ona pragnie przebudzić twoją duszę. Tyle grzechów, Boże, tyle zła... - począł delikatnie chlipać, zalewając się łzami.
 Na jego grubych szkłach pojawiła się delikatna mgła.
– Mike! Mikeeee! - dało się usłyszeć ciche wołanie z jego mieszkania. - Daj ludziom spokój, wracaj tu natychmiast!
– Już idę, mamo! - odkrzyknął mężczyzna, rzucając na odchodnym: - Byłbym zapomniał... Miała ciemne okulary. Wydaje mi się, że ona po prostu musi takie nosić, by chronić oczy przed naszą nędzą...
Po chwili Mike wrócił do siebie.
Eligiusz nie wiedział, co o tym sądzić. Jego niepokój wzmógł się. Spojrzał na swoje drzwi. Przystawił do nich ucho. Nasłuchiwał. Cisza. Pełen złych przeczuć sięgnął do kabury po broń. Zdecydowanym ruchem pchnął drzwi, obszedł pomieszczenia, ostrożnie zajrzał do garderoby i usiadł na łóżku.
Otarł ręcznikiem pot z czoła i drżącymi palcami zapalił papierosa.

Sporządzał zaległe raporty długo w  nocy. Oczy kleiły się ze zmęczenia, a przysypiający umysł przestawał reagować na ponawiane dawki nikotyny i kofeiny. Budził się kwadrans później, by dalej wypełniać papiery. W końcu poddał się, zapadając w sen głęboki.
Majaki senne zawiodły go daleko od rzeczywistości. Przeciskał się wąskimi komnatami katedry zdobionej obliczem Przenajświętszej Panienki, czołgał się w słońcu spieczonej pustyni, rozmawiał z martwymi członkami rodziny, ścigał uciekające dziecko, któremu zaczęła otwierać się krwawa rana na środku czoła.
Dwie kobiety - jego kobiety - siedziały po obu stronach wielkiego, pustego tronu. Wyglądały niczym baśniowe księżniczki, spowite w śnieżną biel śmierci. Biegł długimi szpitalnymi korytarzami, krzycząc za kimś. Zahaczył o opuszczoną kostnicę, gdzie znalazł szkarłatną różę i zwiędły słonecznik.
Na moment otworzył oczy. Zapalone światło raziło. Nie lubił zasypiać przy świetle. Powinien podnieść te... - znów śnił dalej - ...kwiaty. Tak też uczynił, przyglądając im się wśród natarczywych spojrzeń współpasażerów. Siedział w pociągu ze leciwą kobietą i czteroosobową rodziną, tępo wyglądającą przez okno.
Gdy wąsaty konduktor sprawdzał bilety, Eligiusz przypomniał sobie letni dzień z dzieciństwa, podczas którego siedział w parku pełnym róż. Dalej śnił sam siebie, dwunastoletniego chłopca - rozpaczliwie zaciskającego piąstki. Na kogo wtedy tam czekał? Bo czekał.
Słońce jasno przyświecało tej młodzieńczej czekaninie, a chłopiec wytężał wszystkie siły, by nie oszaleć. To już wtedy można było tak zwariować? Czekać ostatecznie, czyhać na znak, karmić się delikatnymi fantazjami pełnymi przeczuć i niedopowiedzeń?
W tamtej chwili oczekiwał na pojawienie się małej, rudej dziewczynki o niebieskich oczach. Gdyby był starszy lub bardziej oczytany, mógłby przyrównać jej urodę do czegoś wielkiego i wspaniałego. A tak mógł jedynie nosić to w sobie, modląc się, by rozmiar natłoku wrażeń nie rozerwał jego chłopięcego serca.
Czy czekając na jedną z miliona małych dziewczynek na świecie mógł przypuszczać, że za parę lat będzie rozbijał gangi narkotykowe, namierzał skorumpowanych urzędników bądź ostrzeliwał się w wąskich uliczkach z mafijnymi cynglami? Czy mógł przewidzieć, że to, czym zachwycają się tysiące ludzi przed odbiornikami TV, może stać się nie tylko niebezpieczną, lecz także nudną i wyjaławiającą pracą? A jego młodzieńcze, rozdygotane namiętnością ciało, szybko wyrośnie i jeszcze szybciej zszarzeje?
Nie mógł. Oddając bilet do kontroli jamajskiemu konduktorowi, poczuł bezlitosny upływ czasu.
A przecież tamtego dnia oczekiwał na Rosie Wood, jedyną nieobecną różę wśród tamtejszych róż! Tydzień wcześniej zauważył ją w szkolnej stołówce i od tego momentu nic już nie było jak wcześniej. Po zaciągnięciu informacji  dowiedział się, że uroczy rudzielec co sobotę spaceruje po parku w asyście rodziców.
Tamtego dnia miała na sobie letnią sukienkę w słoneczniki. Nie mógł oderwać od niej oczu. Najchętniej podbiegłby, ucałował i zatańczył z nią tak, jak robili to zakochani w musicalach. Dziewczynka obróciła twarz w jego stronę, uśmiechając się radośnie i pomachała otwartą dłonią. Poczuł zawroty głowy. I jeszcze coś. Ciepło na twarzy.
Kiedy przejechał dłonią od czubka nosa aż po włosy, ukazała się na niej czerwień. Prędko namierzył ranę. Krew wydobywała się z jednego miejsca.
Z czoła.

Obudził się z walącym sercem. Spojrzał na zegarek. Za pół godziny musiał być w pracy. Wyszedł na balkon zapalić. Teraz już wiedział, skąd w jego śnie pusty tron, oskrzydlony dwiema martwymi kochankami.
Tron należał do Rosie Wood.
Wydobył z szafy opasłą książkę telefoniczną i sprawdził, czy w mieście mieszka ktoś o takim imieniu i nazwisku. Owszem, dwie kobiety. Nie mógł mieć pewności, że to właśnie ta Rosie jest jedną z wymienionych. Minęło tyle lat, że mogła to być równie dobrze jej córka lub wnuczka. Albo ktoś zupełnie inny.
Dwie osoby. Tam albo tam. Nie za bardzo wiedział, co począć. Dopijając zimną kawę, pomyślał, że to jakiś obłęd. Dedukcja na podstawie snu? Zakrawała na kpinę z rzeczywistości. Jednak od wczoraj zdarzyło się tyle absurdalnych wydarzeń, że uległ podszeptom intuicji.
Nie wiedząc pod który adres się udać, postanowił zajrzeć w trzecie miejsce. I ruszył ku parkowi Lincolna, zwanym potocznie „różanym”.

Henry, stojąc na światłach, przyglądał się ludziom po przeciwnej stronie ulicy. Sprawiali wrażenie znużonych i apatycznych. Pamiętał czasy, kiedy jako nastolatek chodził na spotkania Czarnych Panter oraz zajął miejsce w trzecim rzędzie podczas odwiedzin wielebnego Martina Luthera Kinga. Dawniej młode, białe wyrostki popychały go na przejściu. Bywał także zaczepiany, a nawet atakowany podczas wyjść na trening lub na korepetycje. Tak, kiedyś był naznaczonym mieszkańcem tego miasta, podobnie jak inni kolorowi.
Jednak wszystko się zmieniło.
Dzięki poprawności politycznej każdy zaczynał mieć przerąbany żywot. Tylko jeden smarkaty złodziej, lata temu, ośmielił się wydrzeć w stronę Henry'ego „czarnuch”. Zgruchotał młodemu nos. Na parę tygodni zawieszono go w obowiązkach. Ale nie żałował. Wieści rozeszły się szybko. Od tego momentu nikt go już nie poniżał. I nie musiał.
Betonowy moloch miasta robił to za innych. Doskonale chował w swoich czeluściach wszelkiej maści męty, zakazane domy uciech, a w gotyckim kapeluszu dawnych kamienic dając azyl narkotykowym dilerom. Bóg od dawna nie słuchał modłów mieszkańców tej dziury - takie przekonanie stanowiło jedyną religię, w którą wierzył. Nie miał innej. On, dawniej czarnuch, a teraz szacowny Afroamerykanin, obywatel świata oraz jeden z najbardziej zasłużonych gliniarzy w tej części Stanów, nie miał co do ludzi żadnych złudzeń. Jego żona zdradziła go z ukraińskim robotnikiem z parteru, a nastoletnia córka - mimo twardego, konserwatywnego wychowania - za część swoich pieniędzy, które składała na samochód, zrobiła skrobankę. Mało kto wiedział, że wówczas z tych powodów dopadł go zawał. Sądzono, iż jego przyczyną była wyczerpująca pogoń za jednym z przywódców czeczeńskiego gangu.
Gdy wrócił ze szpitala do domu, urocza małżonka Alice, nie bacząc na stan jego zdrowia, oznajmiła zamiar odejścia do Ukraińca - tłumacząc, że ma wszystkiego dość.
Wysłuchał tyrad, kiwając głową, po czym - uśmiechając się z lekką drwiną - przystawił jej do głowy pistolet. - Zostaniesz dziwko, bo masz do odchowania smarkatą zabójczynię niemowląt - stwierdził beznamiętnym tonem, patrząc w przerażone oczy kobiety. - Jeszcze te kilka lat się przemęczysz, a gdy już odejdę na emeryturę, wtedy wolna wola.
– Nie masz prawa mi rozkazywać, Henry! Ani mnie, ani swojej córce. Całe zasrane lata rządziłeś domem, chociaż byłeś w nim nieobecny. Nie masz prawa wymagać od nas dyscypliny, słyszysz!? Nie znasz świata kobiet, jesteś cholernym tyranem, rozumiesz? - krzyczała, hardo wpatrując się w opanowaną twarz męża.
Wtedy też pierwszy raz dostała od niego. Kiedy zaskoczona podniosła wzrok, zawisła nad nią, niczym niemy wyrok, automatyczna broń Henry'ego.
– Przebierz się i odgrzej obiad - przemówił nie podnosząc głosu. - Na jutro odprasuj koszulę. Miło by też było, gdybyś dopilnowała naszego dziecka, z kim się zadaje i na co idą pieniądze. Bo chyba nie na kurewstwo zostawiam wypłatę co miesiąc. Jak sądzisz?
Nienawiść w jej oczach ustąpiła strachowi. Nawet się nie poruszyła.
– A jeśli cię jeszcze raz zobaczę z tym komunistą...
– On nie jest komunistą... - niepewnie usiłowała zaprotestować.
– ...z tym komunistą - spokojnie ciągnął Henry - to załatwię was oboje. Zrozumiałaś?
Alice przytaknęła z rezygnacją.
– No to załatwione. A teraz poproszę Millera z lodówki i moje ulubione nuggety. Zafundowałyście mi zawał. Muszę się odprężyć.
Był ciekaw ilu ludzi odczuwa równie pokutniczy posmak przebywania na świecie. To niemożliwe, żeby był tu jakiś cel - myślał. Rodzimy się, skurwiamy i obumieramy. Jesteśmy chwastem kosmosu, pyłem czasu, rakiem natury. Jeżeli jakiś bóg istnieje, musi być bóstwem obojętności. Jezus z apostołami stworzyli Nowy Testament ku pokrzepieniu bydlęcia zwanego człowiekiem. Nie może być innej odpowiedzi.
„Nie znasz świata kobiet”- kołatały mu w głowie słowa żony.
Nadeszła zieleń, pogromczyni wielkomiejskiej apatii.
Wtedy zauważył ją - wysoką blondynkę, o kręconych włosach, w kolorowej spódnicy, kremowej kurtce z kożuchem i wysokich botkach. W ułamku sekundy słowa żony straciły sens. Kobieta patrzyła w jego stronę, uśmiechając się zalotnie. Mijając nieznajomą i zastanawiając się nad wszystkimi spotkanymi kobietami, a też wspominając jedyny mecz, na który poszedł ze swoją córką, zrozumiał, że czas już przejść na emeryturę. Nieodwracalnie minęło, co minąć musiało.
W pracy wszyscy byli zdziwieni jego uśmiechem z samego rana.

– Jesteś. Wiedziałem, że cię tu znajdę.
Siedziała na odśnieżonej ławce. Wysoka blondynka w ciemnych okularach. Nie mógł się pomylić. To było niemożliwe. Patrzyła na niego w milczeniu. Zagadkowy uśmiech rozjaśnił jej pomalowane usta.
– Czekałam na ciebie. Musieliśmy się spotkać - odparła nieco śpiewnie, aksamitnym głosem.
Eligiusz ociężałym krokiem podszedł do ławki. Po chwili wahania usiadł. Zgarbił się, opierając splecione dłonie na kolanach. Parę minut siedzieli w milczeniu, unikając się wzrokiem. Zimny wiatr wirował śnieżnymi płatkami.  Róż z powodu pory roku nie było. Spały gdzieś uśpione tak samo, jak do niedawna uśpiona była pamięć Eligiusza. Siedzieli pogrążeni w ciszy. Nie było z nimi żadnego dorastającego chłopca, ani niebieskookiej dziewczynki. Nie było badawczych spojrzeń rodziców, ani letniego słońca płonącego wraz z ich ciałami. Wszystko opatulała narastająca biel. Eligiusz zapalił papierosa, wydychając dym z nienaturalną siłą.
Kobieta spod okularów spojrzała na Eligiusza.
– Rozumiesz chyba, że musiałam przyjść.
– Tak, to musiało się w końcu stać.
– Masz mi za złe, że wracam w takim momencie?
Eligiusz pokiwał tylko głową i wdeptał dopalonego Lucky Strike'a w śnieg.
– To było oczywiste, że w końcu powrócisz. Nie wiedziałem tylko w jaki sposób.
– Czy ten sposób wydaje się tobie... dziwny?
– Dziwny... Czy ja wiem - westchnął głębiej. - Były czasy, kiedy cię wypatrywałem. Wychodziłem na balkon i paliłem jednego za drugim, czując, że może w końcu zdecydujesz się pojawić. Ale nie przychodziłaś. Już bez reszty zwątpiłem.
Wyciągnęła dłoń z wypielęgnowanymi, czerwonymi paznokciami i delikatnie, niemal z czułością, dotknęła klapy jego płaszcza. Zadrżał lekko.
– Przyszłam w porę?
– Trudno powiedzieć. Już się przyzwyczaiłem żyć, jak żyję. Nawet jakoś ułatwia mi to pracę, jeśli mam być szczery.
– Sądziłam, że nie da się tak żyć. Niczym klatka kliszy uwięziona w starym filmie.
– Oczywiście, że da się. Nigdy nie szukałem sławy - zawahał się, podnosząc oczy. - A teraz spójrz tylko. Nie ma dnia, bym nie czuł na sobie setek zdziwionych i podekscytowanych spojrzeń. One mnie gniotą. Wiem, że kiedyś wszystkie te oczy się zamkną, a ja wciąż będę bezbarwnym monstrum w świadomości ich dzieci. Oraz dzieci ich dzieci.
– Jesteś chodzącym pomnikiem tego miasta.
– Tak. Jego idealnym odbiciem i dopełnieniem.
– To musi być odstręczające mieć takiego bliźniaka.
– Bliźniaka? Widocznie jestem kopią w miniaturze...
Roześmiali się. Nie był to śmiech radosny, ani nerwowy. Brzmiał trochę nijako. Jak przy wymuszonym dowcipie.
Eligiusz wiedział, że nie mogą tak dłużej siedzieć i mówić do siebie słowami topniejącymi tuż po wypowiedzeniu, niczym śnieg na ich twarzach. Czuł, że pewna część jego życia się dopełniła i nie mogło być powrotu. A jednocześnie w tej chwili gorąco zapragnął, by wszystko inaczej się ułożyło. By czas dał się przebłagać.
– Pójdziemy gdzieś? Robi się coraz chłodniej - zaproponował, poprawiając kołnierz swojego płaszcza.
– Oczywiście. Znam przytulne miejsce niedaleko stąd.
– W takim razie chodźmy - Eligiusz niezgrabnie wziął kobietę pod ramię.

– Gdzie on, do diabła, jest? - pytał młodego policjanta zniecierpliwiony Henry.
– Nie wiem panie poruczniku, może jeszcze śpi? Od lat jest punktualny do bólu, jeżeli wolno mi tak powiedzieć.
– Chryste! Slodosky, nie jesteś na dworze króla Artura, wypchaj się z takimi manierami.
– Tak, sir! - skwapliwie przytaknął młodziak, wypinając pierś.
– Eligiusz nie brał wolnego. Nie odbiera telefonów. To wszystko mnie niepokoi, Slodosky. Cholernie.
– Pana porucznika niepokoi przede wszystkim fakt, że nasz matuzalem wśród gliniarzy spotykał się z jedną z ofiar, a jak głoszą plotki, to z drugą także?.
–  Czyli to nie tajemnica? - zdziwił się Henry.
– Nie, sir. Rebecca, nasza psycholog, widziała detektywa z drugą ofiarą wiele lat temu na obiedzie.
– A to ciekawe, czyli jednak Eligiusz nie potrafił zachować dyskrecji...
– Niestety, sir. W tym mieście nic się nie ukryje.
– To miasto, Slodosky, ogólnie jest do dupy. Gdybym był Bogiem, zniszczył bym je.
– Tak jak zrobił to z Sodomą i Gomorą?
– Dokładnie.
– A gdyby w tym mieście uchował się choć jeden sprawiedliwy, sir? Co wtedy pan by zrobił? - spytał młody funkcjonariusz z ledwie dostrzegalnym poruszeniu w głosie.
Henry zapatrzył się na orli nos rezolutnego młodziaka i na chwilę zamilkł. By, po kilku pstryknięciach długopisem, przenosząc wzrok na fotografię legitymacyjną Eligiusza wśród leżących na biurku akt wypalić: 
– Wiesz czego nas uczy ta biblijna przypowieść, Slodosky?
– Nie mam pojęcia, sir.
– Że nie ma sprawiedliwych. Nie sposób oszczędzić nikogo, kto wzrasta w tak chorym miejscu, jak ten przeklęty moloch. Nie da rady ocalić choćby jednego istnienia, wyrosłego z tej przeklętej gleby. Tak, Slodosky. Nie ma ludzi bez winy.

W restauracji byli sami. O tej porze nikt jeszcze nie odwiedzał przytulnego lokalu niedaleko parku. Obsługa - mimo ożywiającej ciekawość niezwykłej pary - starała się zachowywać dyskretnie.
Eligiusz rozejrzał się, trochę zaskoczony wyborem. Lokal niewiele się zmienił. Była to restauracja, do której dawniej przychodził z Marylin, a później z Betty.
Widocznie los musi zatoczyć pełne koło, by móc się wypełnić - pomyślał, wybierając stolik przy którym zawsze siadał ze swoimi wybrankami.
– Może wreszcie zdjęłabyś okulary? Chcę widzieć twoje oczy.
– Tak bardzo cię ciekawią? Jesteś... gotowy?
– Nie wiem - wzruszył ramionami. - Po prostu nie jestem w stanie cię wyczuć, kiedy tak siedzisz z przeklętymi okularami na nosie.
– Życie to nie koncert życzeń, Eligiuszu. Może mam taki sposób bycia?
– Posłuchaj. Tak naprawdę, to chyba nie jestem pewien kim jesteś. Przychodzisz po tych wszystkich latach z propozycją i myślisz, że ja ją zaraz przyjmę. To nie takie proste.
– Czyli nie chcesz żebyśmy znów byli razem?
– Na litość boską, kobieto! Nie mam pojęcia. Gdzie dotąd się podziewałaś? Myślisz, że jak żyłem? Wszystko straciło barwę, znaczenie i sens. Telepałem się jak w sennym amoku. Zdarzenia, osoby i chwile przepływały między palcami. Jakbym nie miał nad tym kontroli, rozumiesz? To mnie przerosło! Nie byłem już młody i dziecięcy, ani wierny i czystego serca. To było tak, jak wtedy, kiedy dowiadujesz się, że to nie Bóg rozwiesza tęczę na niebie. Wszelkie barwy się ulotniły, a ja zostałem bez niczego. Niby dzięki temu lżej się pracowało. Moje życie stało się wyłącznie pracą. Bo przecież nie sposób funkcjonować... bez dawnych wspomnień i tego, co z nimi się wiąże.
Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, popijając kawę. Ona wciąż uważnie mu się przypatrywała. Był gotów przysiąc, że na jej obliczu maluje się coś zbliżonego do współczucia.
– Posłuchaj, Eligiuszu - zaczęła z nutą determinacji w głosie, uśmiechając się zalotnie. - Fakt, szmat czasu mnie nie było. Wiem, że bardzo długo siedziałeś w tym... wszystkim. Ale jestem! I mogę ci zwrócić, co utraciłeś! Ponownie będziemy razem...
– Chcesz mi zwrócić barwę i ten dawny, słoneczny, letni dzień?
– Dokładnie, Eligiuszu. Po to tu jestem. Tylko musisz mi zaufać. Ucieknij ze mną gdzieś na jakiś czas. Musimy się na nowo poznać. Dotrzeć. Zrozumieć...
Eligiusz czuł rosnącą suchość w ustach. Spoglądał na kobietę, myśląc jak bardzo był samotny przez te lata i jak mocno brakowało mu tego, co zostało mu zabrane pamiętnego poranka, gdy obudził się jako wyblakły relikt filmowy.
– Może zrobię tak jak mówisz. Może. Musisz jednak wyjaśnić jedną rzecz.
Blondynka lekko przechyliła głowę w oczekiwaniu.
– Dlaczego je zabiłaś? - zapytał, patrząc jej prosto w oczy.
Poruszona chwyciła go za rękę.
– Eligiuszu, to była jedyna możliwość, żebyś ponownie mnie przeczuł. Czasami by coś odbudować... należy jeszcze więcej stracić. One stanowiły konieczną ofiarę. Musiałam tobą wstrząsnąć. Otworzyć ci swoiste...
– Trzecie oko? - dokończył nie bez cienia ironii.
– Tak, dokładnie tak. Wiedziałam, co robię. Należało poruszyć to, co w tobie najintymniejsze. Sam rdzeń twojej duszy. Nie mogłam pojawić się, ot tak. Nie rozpoznałbyś mnie...
– Doprawdy.
Kobieta dalej trzymała go za dłoń przez stół. Już znał odpowiedź.
– Eligiuszu... - podjęła.
Huk wystrzału zelektryzował personel restauracji, płosząc gołębie za oknem.
Kobieta z zaskoczonym wyrazem twarzy osunęła się na stół. Na obrusie zakwitła szkarłatna róża krwi.
Eligiusz delikatnie uwolnił się z nadal trwającego uścisku jej dłoni, schował do kabury broń i wrócił do dopijania kawy. Jakby wszystko następowało bez jego udziału.
Teraz mógł już tylko czekać.

Radiowóz zjawił się dziesięć minut później. W międzyczasie pracownicy restauracji zabarykadowali się na zapleczu. 
Zdezorientowani policjanci nie bez lęku zbliżyli się do Eligiusza. Nie stawiał oporu. I nawet nie próbował się tłumaczyć. 
Porucznik Henry Thomkins czekał przed wejściem do budynku. Palił papierosa, smętnie obserwując zimowy krajobraz. Nie za bardzo wiedział, jak w tej sytuacji  zachować się wobec byłego partenra. 
W końcu wyprowadzono skutego kajdankami aresztowanego.
– Dlaczego? Dlaczego to zrobiłeś?- zawałał z pretensją Henry.
Eligiusz podniósł wzrok.
– Żeby móc poczuć - odparł cicho.
– Poczuć? Ale co poczuć?
– Cokolwiek...
Chwilę później, wśród błysków reporterskich fleszów i ogólnego rozgardiaszu, wepchnięto Eligiusza na tylne siedzenie radiowozu.
Henry poczuł nagły ucisk w piersi. Mimo niskiej temperatury zaczął się pocić. Jego dłoń zacisnęła się na aktówce. Po czym nadeszło błogie, otępienne uspokojenie.
Zaparowano wsteczne lusterko policyjnego samochodu nie mogło ukazać barwy twarzy Eligiusza. Wyjrzał przez okno. Śnieg przybierał na sile. Był już wszędzie. Jego płatki pochłaniały okolicę. Najpierw znikali ludzie, później pojazdy, a na końcu całe budynki. Biel jeszcze nigdy nie była tak biała, tak doskonale piękna i obojętna.

                                                                                             Tytus Kaleta


portal LM, sierpień 2013