Rejs, Orka na morzu

Kategoria: proza Opublikowano: piątek, 07 czerwiec 2013


Władysław Panasiuk

REJS

Noc była cicha, tylko czasami zabłąkana niewielka fala uderzając o burtę przypomniała, że znajdujemy się na morzu. Rytmicznie uderzały zegary i ktoś wybijał na dzwonie rytualne szklanki.
Na wachcie stali marynarze, by kurs utrzymać i bezpieczeństwo. Na wiszących kojach chłopcy odpoczywali po wachcie. Gdzieniegdzie pojawiały się zamazane światła i znikały z horyzontu niczym mewy białe. Poszum zagubionych fal grał w uszach jako zapomniana gdzieś melodia z dawnych lat. Jeno motory kręciły zwariowane śruby mieszające spokojną wodę, a dym spalonego mazutu szczypał w gardło jak jesienny przymrozek.

Na horyzoncie słońce zapalało swoje pierwsze kaganki, kładąc nikłe promienie na śpiącej wodzie. Różowa łysina słońca wynurzała się z morza rozdając czerwone promienie nieznajomym falom, które przechadzały się o poranku. Znikała ciemność niczym we mgle ukochana dziewczyna, a jej miejsce zajmował blask słonecznego oblicza.
Ciemnoniebieska tafla wody przypominała wielkie jezioro, lekko rozkołysane przez samotny wiatr. Na mostku stał jakiś ciekawski oficer wypatrując szczęścia przez swoją magiczną lornetkę. Okrągły horyzont przypominał, że znajdujemy się na pełnym morzu.
Od czasu do czasu na wodzie pojawiał się jakiś statek i mała chmurka na niebie. Na okrętowym okrągłym zegarze z wielkimi rzymskimi literami leniwie przesuwała się duża wskazówka, za nią wolniej kroczyła mała. Jednocześnie płynął czas i okręt, i co dziwne, w tym samym kierunku – na południe.

Słońce było już dość wysoko, a na niebie mnożyły się nie wiadomo skąd przywiane chmury. Na głównym pokładzie i na szpardeku kręcili się marynarze. Pod pokładem odbywały się codzienne zajęcia, a w maszynowni i siłowni pracowały rozkrzyczane maszyny. Co pewien czas pojawiał się na mostku sygnalista, wymachujący zręcznie chorągiewkami. W ten sposób nawiązywał kontakt z sygnalistą innego okrętu, oddalonego od nas o kilka mil.
Na okręcie nauczyłem się jak można rozmawiać w milczeniu, niekiedy jeden ruch czy gest potrafi więcej powiedzieć niż usta. Zrozumiałem słowa Platona, który twierdził, iż miarą mowy nie jest ten, który mówi, lecz ten, który słucha. W rzeczy samej, sygnalista musi dokładnie obserwować(słuchać), by nie umknęły mu bardzo krótkie jednak treściwe słowa (meldunki). Mówić uczymy się dwa lata, słuchać całe życie. Trudna to sztuka, ale jakże ważna.

Kłębiły się coraz większe chmury, pogoda na morzu zmienia się właściwie bez przyczyn jak kobieta. Słońce bawiło się w chowanego, grube chmury zasłaniały jego rozgrzane oblicze, a wiatr ścigał się już z większymi falami. Okręt zamieniał się powoli w kołyskę, ale to jeszcze była zabawa. Na niebie robiło się coraz ciaśniej, grzmoty informowały o kolizjach chmur. Wszędzie musi być zachowany jakiś ład, inaczej dochodzi do poważnych zgrzytów. Tym razem skończyło się deszczem. Silny wiatr przepędził zdradzieckie chmury i po kilku godzinach pojawiło się słońce, a pojedyncze chmury jedynie od czasu do czasu zastępowały słońcu drogę.

Dzień na morzu nie należy do krótkich i praktycznie pojęcie czasu wolnego tam nie istnieje. Jeśli nie zajęcia to wachta, ale też często rozmaite ćwiczenia umilają marynarzom życie. Co jakiś czas dzwonki ogłaszają alarm. Każdy marynarz w poszczególnym alarmie ma swoje miejsce i przydzieloną regulaminem czynność. Na morzu jest znacznie więcej zagrożeń, a częste ćwiczenia uczą jak ich unikać lub jak je usuwać. Jeśli człowiek czegoś nie wie lub nie potrafi wpada szybko w panikę, a ta na morzu jest niewskazana.

Bałtyk nie należy wcale do mórz łaskawych i często bywa groźny. Jest jednym z najmłodszych mórz Oceanu Atlantyckiego. Poziom jego wód jest wyższy od poziomu Atlantyku, a to za sprawą wąskich cieśnin, które powodują słabą wymianę wód.
Na Bałtyku znajduje się 20 wysp, kilka zatok, cieśnin, półwyspów. Leży nad jego brzegami 9 państw. Żyje w nim 26 gatunków ryb, 32 gatunki ssaków i 17 gat. skorupiaków. Średnia głębokość morza to 53m. max. 459m. Bałtyk należy do mórz półsłonych i wpływa do niego 250 rzek.
Przybliżyłem niektóre dane tylko po to, by uzmysłowić, iż Bałtyk to nie Jezioro Michigan, to większe zalewisko jak wszystkie wielkie jeziora razem wzięte.
W ostatnich latach na Bałtyku zatonęły trzy duże promy: MS Heweliusz. MS Estonia, MS Finnbirch.
Stąd widać, iż Bałtyk jest groźnym i burzliwym morzem, również niebezpiecznym dla żeglugi.
Fale krótkie i strome, nieuporządkowane od 5 do 10 m., zdarzały się również dochodzące do 14 metrów. Uderzające ze wszystkich stron jak miecze, potrafią powalić każdego. Odległość między grzbietami fal często nie przekracza 50 m, stąd ta nieobliczalna „kołysanka” i zagrożenie. Najbardziej nasze morze się gniewa w styczniu, a potrafi być łagodne jak baranek w czerwcu, co też nie jest żadną regułą.
W ciągu roku na naszym wybrzeżu odnotowuje się 25 dni największych sztormów.
Wiem, że nawet starzy żeglarze dość poważnie mówią o Bałtyku, nikt nie powinien lekceważyć tej groźnej wody.
Co prawda, to jeszcze nie przylądek Horn w Chile, stanowiący granicę dwóch największych oceanów: Pacyfiku i Atlantyku. Każdy marynarz marzy, by opłynąć tę zgarbioną i groźną skałę, dźwigającą wiele ludzkich nieszczęść. Ona właśnie była i jest niemym świadkiem wszystkich tragedii, rozczarowań, marzeń i zwycięstw w rejonie ryczących czterdziestek i wyjących pięćdziesiątek. To położenie znają wszyscy żeglarze świata, Wyspę Horn z cudowną latarnią i naturalnym falochronem zbudowanym ze skał i sam Przylądek Horn.
Nam południe kojarzy się z ciepłem, w tym kierunku zawsze zmierzamy, by się ogrzać, a tam są lodowce niczym na Alasce (Lodowiec Amelia) i surowa aura.

Nie każdy śmiałek mógł opowiedzieć o swojej morskiej przygodzie, wiele tajemnic drzemie w wodach w rejonie Ognistej Ziemi gdzie wstające słońce czerwienią zapala całe niebo. Tam gdzie wiatry często pędzące 50 węzłów i więcej (około100km./godz. Co równa się 10 w skali !-12 Beauforta) porywają wierzchołki kłębiących się fal rosząc już i tak słone wargi marynarzy. Sporo czytałem o przylądku i w połączeniu z moją wyobraźnią potrafię choć w części odtworzyć obraz tamtejszego surowego klimatu. Potrafię wyobrazić sobie skalę ludzkiego nieszczęścia i przybliżyć zuchwałość żeglarzy decydujących się na opłynięcie tego tajemniczego miejsca na świecie. Wiem, że trudna jest rola bohatera na pełnym morzu. Morze to nie film, a sztorm powyżej 10 w skali Beauforta niczym nie różni się od tornada. Żywioły bywają nieobliczalne, a bohaterstwo człowieka ma też swoje granice.
Morze lubi śmiałków, wojny bohaterów, a my opowieści.



portal LM, czerwiec 2013




ORKA NA MORZU*

Słońce pokazało swoje rumieńce na wschodnim horyzoncie, zapalając pozostałe kosmyki chmur, kiedy podniesiono kotwicę na ”ORP Rosomak”. Ze zgrzytem wędrowała na górę ostrego dziobu, a łańcuchy wiły się w drewnianej komorze niczym dzikie pustynne węże. Na pokładzie panowała niesamowita cisza, ale można było wyczuć niepokój. Chłód oblatywał ciało, a do nozdrzy wdzierał się dym cuchnący mazutem. Na mostku kapitańskim oficer co rusz podnosił do oczu lornetę – coś wypatrywał, czegoś szukał. Sygnalista wywijał czerwonymi chorągiewkami niczym mag; kto mógł go zrozumieć! – nic z tego nie pojmowałem. O każdej równej godzinie wachta wybijała szklanki, serce dzwonu było równie drętwe jak ja. Dźwięk urywał się nagle, jakby z obawy przed następnym uderzeniem. Płynęliśmy spokojnie, silniki zgrywały się niczym kościelne organy z chórem. Za nami zostawał szeroki kilwater. Wzburzona woda odkładała się równo, błyszcząc w słońcu. Jak sięgnąć okiem, żadnej żywej duszy, jedynie parę chmurek na horyzoncie. Na maszcie powiewał proporzec komandorski.

Byłem zdziwiony porządkiem na okręcie; każdy zajmował się swoimi czynnościami, wszyscy wiedzieli co do nich należy – podobało mi się to, choć było niezrozumiałe. Wiedziałem o książeczce okrętowej, nawet chyba ją miałem w kieszeni, ale tak do końca obowiązki nie były mi znane. Trudno się uczyć w tak wielkim młynie, w naporze codziennych zajęć, których ciągle tylko przybywało. Na szczęście nie byłem sam. Podobnych do mnie było trzech czy czterech. Kilkadziesiąt dni na nieznanym wielkim okręcie, wśród sześćdziesięcioosobowej załogi.

Stałem może trzy kwadranse na burcie, przytulony do nadbudówki szpardeku, by nie zwracać na siebie uwagi. Bowiem takich asów karano pompkami lub przysiadami, albo bieganiem po bardzo wysokim trapie. Z samego rana taki wysiłek byłby niepotrzebny, a na pewno  nie w takich ilościach. Na horyzoncie pojawiło się kilka jednostek podobnych do naszego okrętu. Tak, były to trałowce; po numerach burtowych domyśliłem się, że to  jednostki z tego samego portu. Na Helu stacjonowały zupełnie inne sylwetki, widziane wcześniej. Kilka dni temu słyszałem w porcie, że wychodzimy w morze na jakieś minerskie zadania, ale kto rozmawiał o szczegółach z nowicjuszami. Nikt nie traktował młodych poważnie; pół roku szkoły na lądzie, kilka tygodni na okręcie, więc cóż to za kadra, cóż za marynarze! Każdy na pewno zaczynał podobnie i miał takie same wątpliwości, ale nie załamywałem się. Gdy przyszedłem na okręt, odchodzący do cywila rezerwista powiedział mi: bądź dzielny, nie pękaj, często się uśmiechaj, a wytrwasz… i wytrwałem!
Płynęliśmy coraz szybciej, zbliżały się do nas tamte trałowce, dzwonkiem ogłoszono śniadanie, na które prawdę mówiąc nie czekałem. Choroba morska dawała się we znaki kiedy zaczynało lekko huśtać, dla kogo lekko! - dla mnie zbyt gwałtownie i zaczęło się…

Mało tego, że wachty, sprzątanie prawie wszystkiego, co się nawinie – to jeszcze ta wstrętna choroba, wysysająca z sił. Lecz i to wpisane jest w marynarską służbę, takie jest morze. Tak testuje ludzi i tak wybiera. Pogoda na morzu zmienia się z godziny na godzinę, a człowiekowi - by się zmienił - niekiedy schodzi całe życie. Po nieudanym śniadaniu ogarnianie stołów i pomieszczeń (zwyczajem okrętowym – młodzi usługują starszym, a do tego  dużo ćwiczeń w postaci wspomnianych pompek i przysiadów dla zachowania tężyzny fizycznej). Jak widać stara załoga troszczyła się o młodzież, nie pozwalała jej zwiędnąć. Wszyscy wiedzą, że zdrowie na morzu jest bardzo ważne, jeśli nie najważniejsze. Tu nie ma miejsca dla słabych. A my mieliśmy wtedy po dwadzieścia lat.

Promienie słońca ledwo przebijały się przez nadciągające ciężkie chmury, było ich coraz więcej. Towarzyszył im porywisty wiatr. To cały urok morza: raz marzenie, raz straszenie. Zajęcia odbywały się jak co dzień, wachty zmieniały się co cztery godziny, a w wolnych chwilach sprzątaliśmy co popadnie. Młody marynarz nie mógł spokojnie przejść obok starszego służbą bez zaczepki: a to pytał o znajomość okrętu, o określenie położenia naszej jednostki i takie tam… Z góry było wiadomo, że delikwent nie wie, lub pomyli pojęcia; choćby  ze strachu przed zadaniem kary. Słowem nowemu było ciężko przez conajmniej pół roku, a praktycznie do roku taki ”żagiel” nie miał nic do powiedzenia. Część problemów rozwiązywał chrzest morski, bo bez niego nie jest się prawdziwym marynarzem, czy jak się mówiło wilkiem morskim.

Tymczasem nadciągał prawdziwy sztorm, zaczęło się poważniejsze kołysanie. Obniżyły się chmury, z których lunął deszcz, wzmagał się wicher i rosły fale. Zrobiło się mroczno i głośno. Morze kłębiło się. Jedna bela fal za drugą wpadały jak ślepe na burty, eksplodując białymi grzywami zalewającymi pokład. Wietrzysko wyło jak oszalałe zwierzę. Widziałem w oddali dwa inne okręty zmagające się z potężniejącym żywiołem - woda bawiła się nimi jak zabawkami.

Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z potęgi morza. Zobaczyłem, że człowiek w gruncie rzeczy ma niewiele do powiedzenia. Jest siła wyższa, która decyduje o każdym naszym ruchu. I bezpieczeństwo zależy wyłącznie od niej. Legendy głoszą o Neptunie, o kapitanie Nemo - dobrze, że są legendy, ale tak naprawdę wszystkim kieruje niewątpliwie sam Bóg. Pomyślałem: co by było, gdyby choć cząstkę takiej siły i władzy miał człowiek – co by było!            

---------------------------------------------------
*fragment większej całości

Władysław Panasiuk


portal LM, maj 2015