Leszek Żuliński
Ono
Co się stało z „rewolucją artystyczną” Henryka Berezy? Nic takiego. Jest. Wydaje następne roczniki prozaików i tak będzie do końca świata.
Czas niósł zmiany. Niektórzy „wychowankowie” Berezy już, niestety, nie żyją (Andrzej Łuczeńczyk, Tadeusz Siejak), o innych mało słychać (Marek Słyk), o jeszcze innych słychać zbyt mało niż sobie na to zasłużyli (Dariusz Bitner, Grzegorz Strumyk), a kolejni chyba w ogóle nie wiedzą, czym była ta „rewolucja”. Ale ona trwa, bowiem jest wieczna.
Nurt „wykreowany” przez Henryka Berezę w latach 70. miał jedną trwałą, wciąż odradzającą się cechę: to proza niekonwencjonalna, uciekająca od zastanych modeli narracji i poszukująca „nowego widzenia” życia i świata. Pamiętamy przecież, że jej „szalone prototypy” zaczęły powstawać w Europie w latach dwudziestych XX wieku, ale w Polsce rozmiary boomu przypisujemy właśnie „rewolucji artystycznej”, dla której matecznikiem edytorskim był miesięcznik „Twórczość” i wydawnictwo „Iskry”.
Minęły lata. Nurt poddał się rozmaitym homogenizacjom i uległ rozproszeniu (może i oswojeniu?), jednak – jak wspomniałem – w jakiejś postaci istnieje. Jego wyróżnikiem jest – powtarzam – awangardowość. Oficyną, która przejęła dawną rolę „Iskier” jest dziś szczecińskie Wydawnictwo Format. Jego seria prozatorska „Kwadrat” hołduje tamtym ambicjom, „przejęła” niektórych autorów wylansowanych przez Berezę (np. Pawła Przywarę) lub wydaje książki autorów, stanowiących objawienie prozy na wskroś oryginalnej (np. Artura D. Liskowackiego).
To był wstęp. Musiałem go napisać, bowiem to, co powyżej, jest dla mnie niezbędnym, wstępnym komentarzem do prozy Krzysztofa Gedroycia. Ten białostocko-warszawski autor debiutował jako poeta w 2000 roku, a jako prozaik w roku 2003. W Formacie wydał swą drugą prozę pt. Przygody K.
Tak, to jest rzecz niebanalna ideowo i warsztatowo. Jeśli pisarz może pchnąć do przodu przynajmniej o jeden centymetr wielką, umeblowaną przestrzeń uzusów literackich, to Gedroyć to zrobił, tak zresztą jak nie wymienieni wyżej inny autorzy serii „Kwadrat” (m.in. Waldemar Bawołek, Dariusz Muszer, Krzysztof Niewrzęda).
Zacznijmy od bohatera powieści – owego tytułowego K. Brak nazwiska jest decyzją świadomą w takim samym stopniu, jak miało to miejsce w przypadku Kafkowskiego Józefa K. Każdy człowiek bez właściwości inaczej relatywizuje wobec siebie świat. Ten K – Gedroyciowy – nie jest na dodatek ani nią, ani nim. On jest Ono. K zjadło, K poszło, K dostrzegło... Ono jest pozbawione Ja. Nie posiada Ego. Nie jest podmiotem, tylko elementem rzeczywistości. Składnikiem zbiorowej struktury. Wydawca bardzo celnie objaśnia na okładce: Takie przewartościowanie jest krokiem w stronę wolności wewnętrznej, osobistej, pogodnej – wyzwalającej od megalomanii, samouwielbienia i chełpliwości. Od siebie. Nie ma tu moralizowania, ideologizowania lub wysnuwania ocen.
W gruncie rzeczy jest to projekcja tyleż obrazoburcza, co rewolucyjna. Takie „ustawienie” bohatera po epokach walki o jego kreatywność, indywidualizm, aktywność prywatną i społeczną, cofa go być może do pozycji „śrubki w maszynie” (wzorem może być społeczeństwo chińskie), mrówki w mrowisku. Nie oburzajmy się –globalizacja i „umasowienie” wszystkiego, depersonifikacja wielu procesów, anonimowość w narastającym tłumie, przerost „konsumpcji” nad „istnieniem” itd., to dostateczne uzasadnienie dla takiej wizji literackiej.
Także rzeczywistość, w jakiej egzystuje K to jakaś magma zdefragmentowanych faktów i zdarzeń, ciąg epizodów, chwil, obrazów, postrzeżeń, uwag i komentarzy małych na miarę detalu. Rzeka czasu i K niesiony bezwolnie jej nurtem. Taka „mozaikowa” wizja świata powoduje, że i ten model narracji nazwałbym dygresyjnym. Mieliśmy już – jak pamiętamy – gatunki „dygresyjne”; w tym jednak przypadku struktura języka wyjątkowo oddaje „luźny strumień zdarzeń”. Które się dzieją bardziej niż są powodowane. Oto wymowny cytat: Czasowniki wystarczą, one poruszają światem. Pan stwarzał światy, używając czasowników. To pewne. Rzeczowniki później się wtrąciły, osiedliły się w okolicach sfuszerowanych, na dzikich polach, na jałowych stepach. Nic dobrego z tego nie wyniknęło.
Gedroyć jednak nie zmierza do wizji manekinów. Ta „skarlona” koncepcja człowieka chyba go nie pomniejsza, bowiem pozostawia mu wolność oceny. K znakomicie widzi to, co powinniśmy widzieć, nie jest rośliną, patrzy, patrzy, patrzy na kawalkadę ludzi i spraw i „wytwarza” komentarze, które tworzą siłę tej książki. Przede wszystkim jest spostrzegawczy; wszystko, co można by w tej „fabule” określić mianem „małego realizmu”, to znakomita obserwacja drobiazgów i cech naszej współczesności. Zwierciadło, w którym snadnie... itd. A i co rusz natykamy się na „niewinne” summy, które przestają być przypadkowymi wtrętami, jak w tym np. fragmencie: Aberracja polegała na przekonaniu, że Rosja i jej poplecznicy mają rację, że wiedzą, jak uszczęśliwić ludzkość i wszystkich mieszkańców (...), których traktowali jak półgłówków, co sami nie wiedzą, jak się mogą uszczęśliwić. Może rzeczywiście nie wiedzieli, ale też nie prosili Rosji o radę i pomoc. Prawdę powiedziawszy niektórzy (...) jednak prosili i nie było ich wcale tak mało – o czym się nie chce dzisiaj pamiętać – napraszali się wręcz. Lecz dlaczego dawać szczęście wszystkim, skoro prosili tylko niektórzy!
Tak, tego typu „publicystyka” jest tu ważka i znakomita; czasami zdarza się krótki „wykład” na temat kultury masowej, czasami zgoła filozoficzny fragment o symbiozie życia i śmierci... Ono widzi paradoksy i paradygmaty, nonsensy i kretynizmy, kamyki dnia codziennego i kamienie fundamentalne losu.
W Przygodach K przygody K są niczym dziwne „doświadczyńskiego przypadki”, trochę jak w „powieści gościńca” czy „powieści łotrzykowskiej” wszystkie preteksty tej narracji mają paraboliczne znaczenie. I dopływają do progów, przy których spiętrza się ten „moralitet”: A które rzeki największe, najpopularniejsze? Dwie. Dwie tylko! Lubienie i nielubienie. Płyną równolegle. Bez nich K i ludkowie nie potrafi a. Przenoszą łódeczki raz na tę, raz na tamtą rzeczkę. I taka to niby wolność wyboru: albo lubisz, albo nie. Nic poza tym.
To smutna książka, momentami ponura. Chyba niezbyt utwierdzająca nas w logice i urodzie naszego świata i jego przyszłości. Ono nigdy nie będzie miało tej wiary i siły, co Ego. Ale Ego – to może tylko Bóg?
Drogi Czytelniku, będziesz jednak tę powieść czytał z poczuciem lekkości i niejednym uśmiechem na twarzy. Krzysztof Gedroyć nie zastosował narracji „reytanowskiej”; nie, żadnego tu darcia szat. To opowieść pełna dowcipu, humoru, czasami ironii, nawet sarkazmu; w autorze drzemią humorysta i satyryk, no, jacyś oni gorzcy, ale jednak facecjoniści.
I język. Wyjątkowo inteligentny, pomysłowy, dopracowany co do szczegółu, wydobywany z najwyższego piętra wrażliwości smaku i słuchu... Podam dla przykładu scenkę, gdy K ze swoją pekinką Lolą wychodzi na spacer: Nagle powietrze zostaje ukłute fałszywym dźwiękiem klarnetu, połamaną melodią, płynącą spod niewprawnych palców, które nic sobie nie robią z melodii, tylko bez wyczucia przyciskają klapki instrumentu. Lola aż przysiadła, węszy za klarnetem, wącha połamaną melodię, rozgląda się. Kto mi taką niespodziankę zrobił, myśli K, kto mi tu rozciąga czas, klarnetem rozsuwa tektoniczne płyty czasu? Sąsiad chyba jakiś? Stoi w oknie i rozsuwa klarnetem, jak różdżką. Połamaną melodią wyszczerbione, tektoniczne płyty rozpycha...
Piękne! Jak cała ta opowieść o świecie obolałym, a jednak pięknym.
Latarnia Morska 2 (10) 2008