„Matecznik” Małgorzaty Lebdy

Kategoria: port literacki Opublikowano: poniedziałek, 10 lipiec 2017 Leszek Żuliński

Leszek Żuliński

MACONDO MAŁGORZATY LEBDY

Najnowszy tomik Małgorzaty Lebdy ukazał się w zeszłym roku. Obecnie został nagłośniony dzięki przyznanej mu pierwszej nagrody w konkursie im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego ORFEUSZ – ogłoszono go najlepszym tomem poetyckim roku 2016. Oczywiście te nagrody są zazwyczaj bardzo względne, ale tak się składa, że znam wszystkie dotychczasowe książki poetyckie Lebdy i wiem, że to autorka nietuzinkowa. Pierwszy jej tomik ukazał się w roku 2006, ten, najnowszy, jest czwartym, a więc – jak widać – Małgosia pisze nieśpiesznie. No i dobrze, bo ona zrywa tylko owoce dojrzewające w niej latami. W 2017 roku ukazał się ponadto jej tomik w Belgradzie pt. Jezik zemlje (a więc: Język ziemi), ale nie wiem, czy to coś nowego, czy (prawdopodobnie) wybór – tak czy owak poezja ta jest zauważana.
Jej matecznik jest na sądecczyźnie. Wieś Żeleźnikowa Wielka to jej kołyska. Minęły lata, Małgosia zakokosiła się w Krakowie, zrobiła doktorat, jest nauczycielką akademicką. Ale nie zdradziła swej rustykalnej kołyski. Tam wciąż bujają jej sny i emocje. Ona tam tkwi do teraz.

Czytając ten najnowszy zbiór, nieustannie miałem z tyłu głowy nurt polskiej poezji rustykalnej XX-lecia przedwojennego. Wtedy wyraziście był on alternatywą dla „miasta, masy, maszyny”. W Polsce powojennej wciąż nie brakowało poetów i prozaików tego nurtu, lecz wydaje mi się, że dekada za dekadą on wygasa. No cóż: świat się zmienia; nowe nie idzie, a galopuje.
Lebda być może jeździ do swojej roboty tramwajem lub autem, ale gdy przymknie oczy, to przypomina sobie jak z sianokosów wracała do domu na wielkiej górze siana i widziała spocone plecy ojca, który twardo trzymał w rękach lejce.

To pierwsze moje skojarzenie całego tego tomiku. A drugie – to Macondo. Termin i jego aura zapożyczone, ale na tyle uniwersalne, że jeśli mamy jeszcze poezję nurtu wiejskiego, to możemy o niej myśleć „macondując” naszą rustykalność. Kiedy w 2009 roku pisałem recenzję z tomiku Małgosi pt. Tropy, w tytule też pojawiło się słowo Macondo. Wspominam to, by uświadomić czytelnikom, że ta poezja posiada swoją charakterystyczną ciągłość toposów, choć jej dykcja ewoluuje.
U Lebdy rzuca się to w oczy, ponieważ te wiersze zakorzenione są w snach i powidokach. W jakiejś szczególnej aurze, która autonomizuje miniony czas dzieciństwa. W baśni dzieciństwa, której nie roztrwoniła dorosłość. Na szczęście Małgosia wiele zapamiętała. Drobiazgi, szczegóły, niuanse. Nie musi konfabulować – wystarczy, że sobie przypomina.

Głównym bohaterem tych wierszy jest Ojciec. On otwierał przyszłej poetce oczy na rzeczy i „tajemnice”, jakie ich otaczały. On był wpisany w ciągłość pejzażu, z którego wyrósł i w który wrósł. Był jego częścią.
Zbiorek ma przemyślaną konstrukcję. Składa się z czterech części – niczym Cztery pory roku Vivaldiego (choć to porównanie proszę – rzecz jasna – traktować z dystansem). Jednak poetka poprzez te pory (wiosna, lato, jesień, zima) opowiedziała swój matecznik. Nie na siłę, nie „meteorologicznie”, lecz jednak w rytmie i kolorycie Natury, od której bardziej uzależniona jest wieś, a nie miasto. Stronami deszcze, stronami pogoda, jakby powiedział Iwaszkiewicz, lecz tu nie o to chodzi. Tu idzie o klimaty wiejskiego życia i trudu. O rytmy biocenozy, które są sterem egzystencji. Na przykład, jeśli ma się pasiekę, to ona o każdej porze roku wymaga swoistej pielęgnacji.
Pszczoły… Pszczoły są jednymi z „bohaterek” tych wierszy. Ojca Małgosi nie można sobie wyobrazić bez pszczół. Oto, co się stało, gdy on trafił do szpitala: ojciec pyta o pasiekę wydając surowe instrukcje. „węzę / układaj delikatnie wybieraj ciepłe dni aby nie przeziębić / gniazda bądź uważna” ostatnim razem poprosił o paczkę / klubowych kupiłam ją za pieniądze wyciągnięte z maryi.

Oto cały cymes tych wierszy: niebywała prostota i zwykłe stąpanie po ziemi. Szczegóły, szczególiki, niby drobiazgi, a jednak organizujące tryb życia i znajdujące w nim pasję. Reizm oraz harmonia Natury. Kunszt powinności. A jednak jest to kosmos tych ludzi, którzy całe życie spędzają w jednym miejscu – w świecie niemal nie zmieniającym się, w gawrze i w mateczniku. Ciekawe jak Ojciec Małgosi poczułby się w Nowym Jorku, a facet z Nowego Jorku w Żeleźnikowej Wielkiej? Oto ważna sprawa: te wiersze chcą ocalić świat, który trwa już tylko w zakątkach. Czy to ma sens? Głupie pytanie… Małgorzata i tak ocala świat, który powoli mija. I rekonstruuje matecznik własnej młodości. Wybiła się z niego „na niepodległość”, ale jakby mieszkała tu nadal. I jednak mieszka – to jest sprawa korzeni. Lebda się nie wykorzeniła.

Jeszcze (dla przykładu) jeden wiersz, pt. sierpień: święty dzień I: wychodzimy w pole w święty dzień sierpień jest nam / nieprzychylny (widzę niepewności w oczach ojca) // przed uruchomieniem urządzeń odmawiamy modlitwę / przed nożami maszyny wyciągamy z ziemi krzyżyk / po chwili kosiarka tnie ciało sarny gdy dobiegamy / jest już po stronie lasu odwlekają ją w brzezinę / rozszalałe od krwi psy // po pracy dzielimy pomiędzy siebie / słoninę na duże równe części

Sielskość, sielanka? Ależ nie. Owszem, z tych wierszy bije miłość do utraconego czasu. Powidoki dawnej, czułej przeszłości są pięknym, wzruszającym snem. Jednak idylla nie zamazuje behavioru: ciężka praca, żmudna krzątanina, pokonywanie czterech pór roku, z których każda narzuca obowiązki. A jednak matecznik jest swoistym rajem na ziemi. Ma swoje wymogi, ale organizuje też sens życia. Chociażby pasieka Ojca to piękny osobny świat, który wymaga czułości. Tak, te wiersze są trenem czułości.

Małgorzata Lebda „Matecznik”, Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2016, str. 50

Leszek Żuliński


Przeczytaj też wiersze M. Lebdy w dziale "poezja" naszego portalu, a także w „porcie literackim” omówienie jej zbiorów Otwarta na 77 stronie (2006) oraz Granica Lasu (2013)