Nostalgia w kiełbasie

Kategoria: felietony Utworzono: środa, 24 luty 2016 Opublikowano: środa, 24 luty 2016


Grzegorz Pełczyński

Stoję przed wielką lodówką w jednym z polskich marketów i przyglądam się wystawionym w niej wędlinom. Zapewne wydaję się obrzydliwy nowomodnym wegetarianom, bo nie patrzę na kiełbasy ze soi albo ziemniaków. Nie obchodzi mnie też kiełbasa conchita. Ale właściwie przyglądam się nie samym wędlinom, tylko nazwom, jakie im nadano. Zdumiewają one pomysłowością, w niektórych przypadkach wręcz poetycką. Przeczytawszy z kilkadziesiąt takich utworów, skłaniam się do stwierdzenia, że prowadzą one do dość jednoznacznych i wielce zastanawiających skojarzeń.

Chyba nawet najzagorzalsi obrońcy komunizmu nie zaprzeczą, iż w jego epoce wędliniarstwo zostało doprowadzone do upadku. W latach osiemdziesiątych częstokroć można było w jednym sklepie nabyć tylko jeden gatunek kiełbasy zwany „dyżurną”, choć oficjalnie mogła to być krakowska czy śląska. Od tego czasu bardzo wiele się zmieniło. Jeśli zaś ktoś jeszcze wspomina ówczesne wyroby masarskie z tęsknotą, to pewnie nie z powodu ich smaku, lecz dlatego, że gdy je jadał, był młody, zdrowy i zakochany.

Dzisiaj kupić można nie tylko krakowską i śląską, bo także wiele, wiele innych. A przy okazji przypomnieć sobie mapę Polski. Zresztą jest też kiełbasa polska. Mój wzrok akurat skierował się na kiełbasę bydgoską. Nie widzę jednak toruńskiej. Jeżeli jej tu nie ma, zapewne jest w sklepie obok. Tutaj mogę kupić natomiast polędwicę sopocką, oferowaną w promocyjnej cenie. Również kiełbasę lisiecką, zwaną niekiedy kiełbasą z Liszek, gdyż wymyślono ją w tej podkrakowskiej miejscowości. Wśród nazw wędlin reprezentowane są też miejscowości kresowe, na co przykładem jest kindziuk lwowski. A zatem Kraków i Liszki, cały Śląsk, Lwów, Toruń, Bydgoszcz oraz Sopot. Chciałoby się rzec głośno: „A to Polska właśnie !”.

W markecie, w którym snuję te rozważania, prócz wędlin o nazwach wziętych z mapy kraju, są też takie, których nazwy wiodą ku innym wątkom. Jest tu więc szynka chłopska i szynka szlachecka, ale też babuni, dziadunia, z pieca, ze spichrza, z beczki. Także parówki ze starej wędzarni. Można tu też nabyć polędwicę kresową, tłuściocha wileńskiego oraz kiełbasę kozacką suchą. Nadto kiełbasę zakonną, przysmak opata oraz smalec plebana.

Wszystkie te nazwy kierują moją i pewnie nie tylko moją wyobraźnię ku dawnym czasom, pewnie niewielu znanym jeszcze z własnego doświadczenia, a jedynie z lektury, z filmu – z przekazu tradycji. A może to nie tyle wyobraźnia, ile kultura, w której się urodziło i wiadomo, że się w niej umrze. W każdym razie przed oczami jawią się jakieś sielskie krajobrazy, nawet na niegdysiejszych Kresach Wschodnich. Jest tam też dom: wiejska chałupa kryta strzechą albo dworek modrzewiowy z gankiem i na kamiennej podmurówce. Mieszka w nim wielopokoleniowa rodzina, w której dzieci czują się bezpieczne i szczęśliwe. Gdzieś w pobliżu wznosi się klasztor, w którym pobożni mnisi to wszystko wymodlają.

W nazwach wędlin, które, mimo braku kompetencji, usiłuję interpretować, zawarta jest bez wątpienia nieutulona nostalgia Polaków za ich dawnością. Bynajmniej nie za „blaskiem potęgi i chwały”, raczej za czymś bardziej zwyczajnym. Nie należy też mniemać, iż owe polskie, szlacheckie i zakonne stanowią jakieś wezwanie do powrotu do tamtych czasów. Z wielu oczywistych powodów jest to już przecież niemożliwe.

Aczkolwiek nostalgia może też skrywać dążenie do czegoś, co jej treść jedynie symbolizuje. Do czego dążą zwykli zjadacze kiełbasy w Polsce? Na pewno nie „do tych pól malowanych  zbożem rozmaitem, wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem”. Śmiem twierdzić, że do porządku moralnego, który - jak sądzą - istniał w przeszłości.

Grzegorz Pełczyński

 

Przeczytaj też opowiastki G. Pełczyńskiego w dziale „proza”