Rafał ŻebrowskiChoć dokładnie nie pamiętam, kiedy to się zdarzyło, ale wracając pamięcią do tamtej chwili, niemal ją widzę pod przymkniętymi powiekami. Wówczas byłem studentem, a więc rzecz działa się w latach siedemdziesiątych. Właśnie przybyłem na spotkanie z Wujem, Zbigniewem Herbertem. Był bardzo poruszony, a przyczyna tych emocji wydawała mi się wówczas dość zagadkowa. Tak więc stał pośrodku tej części kuchni, która pełniła funkcję jadalni oraz miejsca spotkań nieformalnych, i rozprawiał z podnieceniem: - Jemu się wydaje, że ja długo czekam, aż natchnienie spłynie na mnie z nieba, niczym promień lub ognik nad głową apostoła, a reszta się dzieje sama.
Dziś oczywiście żałuję, że nie zakonotowałem w swej pamięci, kto w taki gwałtowny ruch wprawił uczucia Poety. Może po prostu byłem zadowolony, że dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności tą osobą nie byłem ja sam. Notabene, przyszły Autor Pana Cogito miał już wówczas licznych wielbicieli swego talentu i bynajmniej nie mógł odpowiadać za wybryki „wielbicieli”. To w owych czasach z ust swego uniwersyteckiego kolegi, obecnie szacownego profesora polonistyki, słyszałem supozycje, iż mój Wuj powinien dać się wybrać do Sejmu, by wstrząsnąć podstawami komuny i bardzo się biedziłem, aby mój respons był w miarę dyplomatyczny.
Byłem chłopcem cichym trochę sennym – i o dziwo –
inaczej niż moi rówieśnicy – rozmiłowani w przygodach –
na nic nie czekałem – nie wyglądałem przez okno
W szkole – pracowity raczej niż zdolny posłuszny bez problemów
(…)
To wszystko - wbrew pozorom – prawda. Natomiast wierutnym wymysłem jest posądzanie Ojca przyszłego Poety o zmuszanie go do wyboru przyszłej drogi życiowej. Nawet to, co w jednym z wywiadów powiedział sam Herbert, iż sprawił mu zawód, bo „przystał do artystów”, było autoironicznym żartem i to – wedle mego osobistego mniemania – pozbawionym wdzięku. Tego typu stwierdzenie nie tylko czyni z mego Dziadka domowego satrapę, ale i okropnego drobnomieszczanina, a ów miłośnik literatury i poezji, człowiek niebywale muzykalny, nie tylko „oglądacz”, ale i kolekcjoner obrazów, czyli – krótko mówiąc – przedwojenny inteligent całą gębą, a przy tym wzięty prawnik oraz działacz gospodarczy na polu spółdzielczości, nawet na takie supozycje nie zasłużył. Ale mniejsza z tym, bowiem najlepiej o nim świadczy to, że z cichego i co najwyżej uzewnętrzniającego specyficzne poczucie humoru (też podobne do ojcowego) chłopca, wychował takiego poetę.
Podobnie ma się rzecz z imputowanymi Zbigniewowi Herbertowi inklinacjami do polonistyki, które miał przejawiać w czasie – powiedzmy – pomaturalnym, a więc u progu swej dorosłości. Rzeczywiście do takich wyborów wydawały się go skłaniać bardzo bolesne przeżycia. Wszak czasem nie raz popychały one ludzi ku mistyce lub innym wzlotom ducha. Otóż przyszły Poeta uległ ciężkiej kontuzji narciarskiej – wedle moich ustaleń - ostatniej zimy okupacji sowieckiej. Podobne cierpienia, choć z innego powodu, z Ignacego Loyoli uczyniły twórcę zakonu jezuitów, a z czasem i świętego. Nasz bohater po naznaczonym bólem leczeniu i rekonwalescencji pozostał kaleką do końca życia, zrazu poruszał się o kulach, a po ich porzuceniu dość długo nie mógł się obyć bez ortopedycznego buta. Mimo to dokończył edukację na poziomie licealnym, oczywiście na tajnych kompletach we Lwowie. Trzeba przyznać, że w rodzinnym mieście nie miał zbyt wiele czasu na podjęcie decyzji o wyborze dalszej drogi życiowej, bowiem już wiosną 1944 r., wraz z całą najbliższą rodziną, znalazł się w Krakowie.
W korespondencji z Marią Obercową, której potem dedykował wiersz "Wilki", znalazł się ciekawy wątek. Otóż Pani ta zwróciła się do Poety z prośbą o napisanie wspomnienia o tajnych kompletach, prowadzonych przez jej mistrzynię, p. Izydorę Dąbską, późniejszą profesor filozofii i adresatkę dedykacji Potęgi smaku. Herbert odpowiedział, że takowych wspomnień nie ma, bo bodaj raz był na konspiracyjnych zajęciach, a poważniejsza znajomość między nim a Panią Profesor zadzierzgnięta została dopiero po wojnie w Gdańsku. Tu także dało o sobie znać domniemanie, że Autor Pana Cogito musiał niegdyś poszukiwać swego celu w życiu poprzez zamiłowanie do nauk „subtelniejszych” niż „stosowane”. Było jednak zupełnie inaczej. Oddajmy głos Leszkowi Elektorowiczowi, poecie i przyjacielowi Zbigniewa Herberta, który pisał: Spotykaliśmy się w latach okupacji niemieckiej przy zakrapianych w miarę, ale ograniczanych przez Polizeistunde, okazjach towarzyskich, w których młodziutki Zbyszek zachwycał - już wtedy - erudycją i humorem. Bywało to w domu pp. Sekiełłów, znanej lwowskiej rodziny; w spotkaniach uczestniczył dr Stanisław Hubert, niejako mentor Zbyszka, znacznie od niego starszy, późniejszy profesor prawa międzynarodowego na Uniwersytecie Wrocławskim.
W istocie, obu wymienionych wyżej panów dzielił dystans jednego pokolenia, bowiem starszy z nich był już przed wojną docentem Katedry Prawa Politycznego i Prawa Narodów Uniwersytetu Jana Kazimierza. Z uczelnią tą był również związany w okresie okupacji sowieckiej, przy czym przez pewien czas nie znajdował się na liście osób formalnie zatrudnionych (brak go np. w wykazie z lipca 1940 roku). Prowadził też wykłady z prawa narodów na tajnych kompletach, w ramach konspiracyjnego Wydziału Prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza, a równocześnie był związany z polskim podziemiem, działającym na terenie Lwowa podczas okupacji niemieckiej. Otóż - jak z tego widać - Zbigniew Herbert przed opuszczeniem rodzinnego miasta bynajmniej nie był zafascynowany badaczem literatury, czy jakimś pisarzem, ale wybitnym znawcą prawa. To, czy poznał go, karmiąc wszy w Instytucie Tyfusowym profesora Rudolfa Weigla, czy też w inny sposób, nie ma dla nas większego znaczenia, choć oczywiście uczęszczanie na wykłady o treści jurydycznej jeszcze pewniej potwierdzałoby poniższą tezę. Wydaje się bowiem dość prawdopodobne, że przyszły Poeta w istocie poważnie już wówczas myślał o pójściu w ślady ojca i była to jego własna, a nie wymuszona decyzja, tym naturalniejsza, że osobowość rodziciela dominowała w kręgu rodzinnym. Nie bez znaczenia była też specjalność docenta Huberta; czyż bowiem studiowanie prawa narodów nie było odtrutką na szaleństwa wojny, ludobójstwa i czystek etnicznych, których tragiczne skutki wrażliwy młodzian obserwował w swym najbliższym otoczeniu. Notabene, z lwowską Katedrą Prawa Politycznego i Prawa Narodów związane też było studium dyplomatyczne, którą to dziedziną Zbigniew interesował się bezpośrednio po wojnie.
Jednak - być może - ulegamy złudzeniu, biorąc nikły, choć znaczący ślad, który jest jak pojedynczy kamień w szerokim nurcie strumienia. Wszak Zbigniew Herbert w wystąpieniach publicznych parokrotnie sam wskazywał, że zaczął pisać wiersze właśnie mniej więcej w tym samym czasie. Wystarczy wspomnieć, że w 1943 r. zmarł młodszy braciszek przyszłego Poety, Januszek, i był to szok dla całej rodziny, a zarazem powód całkiem wystarczający, by w „chłopcu cichym trochę sennym” obudzić pisarza. Tak więc może z „towarzyskich” okoliczności wyciągnęliśmy zgoła pochopne wnioski.
A jednak – nie! Przekonuje nas o tym w sposób niepodważalny świadectwo, którym jest jeden z listów pisanych przez Herberta już z Krakowa do znajdującego się jeszcze we Lwowie Zdzisława Ruziewicza, syna zamordowanego przez Niemców profesora (współtwórcy słynnej tamtejszej szkoły matematycznej), ale w tym wypadku przede wszystkim najserdeczniejszego przyjaciela młodości przyszłego Autora Pana Cogito. Dodać jednak wypada, że opuszczenie rodzinnego miasta było dla wybrańca muz traumatycznym przeżyciem, a i rodzice najwyraźniej pozostawiali mu sporo swobody, choć już kilka miesięcy minęło od Jego ostatniego osiągnięcia życiowego, czyli zdobycia konspiracyjnej matury. Toteż szczególnej wagi nabiera fragment listu napisanego przezeń 28 IV 1944 r.: W ostatnim czasie zacząłem czytać i uczyć się nieco. Odkryłem pewną bogatą bibliotekę prywatną (z książek można korzystać, tylko czytając je w gabinecie pana domu), zawierającą m.in. Bibliotekę Nobla* (prawie komplet), Wielką Lit[eraturę] Powszechną** i i[nne]. Stwierdzam po raz setny, że literatura oczyszcza, zanurzam się tedy po szyję w tej krynicy i coraz bardziej trzeźwieję. Zawarłem przytem znajomość z pewną panią (Mgr. [Magister] nauk ekon[omiczno]-handlowych WSH [Wyższa Szkoła Handlowa] - Warszawa), która obiecała mi wyrobić konieczne do nauki stosunki, tudzież udzielić fachowej lektury. Już zwędziłem jej parę podręczników, które studiuję wieczorem (ekonomia jako środek nasenny). Może i słowa te nie zostały skreślone z należytą powagą, ale bez wątpienia dowodzą, iż mimo braku entuzjazmu młody Zbigniew Herbert samodzielnie i świadomie wchodził na drogę kontynuowania tradycji familijnej, zainicjowanej przez Ojca.
Powyższy szkic został opatrzony nieco zbyt dramatycznym tytułem, na domiar złego opartym na dość karkołomnej konstrukcji logicznej: skoro nawet Herbert nie urodził się poetą, to któż mógłby być z góry predestynowany do tego szlachetnego powołania. Doprawdy nie poszukuję tu zasługi poprzez wspieranie nauki naszej matki, Kościoła Katolickiego, wbrew „błędom” kalwińskim, lecz namawiam do ostrożności w ferowaniu wyroków; do odrzucania jednowymiarowego postrzegania losu Poety; a wreszcie – głoszę pochwałę poszukujących własnej drogi!
---------------------------------------------------
*Seria edytorska Wydawnictwa Polskiego, spółka z ograniczoną poręką, Poznań ul. Zwierzyniecka 6. Lwów ul. Zyblikiewicza 15, pod redakcją Stanisława Lama.
**Jedna z "flagowych" edycji Księgarni i Domu Wydawniczego Trzaska, Evert i Michalski., ukazywała się w latach 1930-1933, pod redakcją Stanisława Lama.
Dziękujemy Rafałowi Żebrowskiemu oraz organizatorom Herbertiady za udostępnienie tekstu -
redakcja LM
portal internetowy LM, wrzesień 2010