O zmierzchu

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: wtorek, 28 styczeń 2020

Jerzy Żelazny

Wiele lat później, stojąc przed plutonem egzekucyjnym, pisarz Fryz Jerski miał przypomnieć sobie to dalekie… O, do diabła, przecież tak się zaczyna słynna powieść Marqueza, tylko zamiast pisarza Fryza Jerskiego jest u Kolumbijczyka pułkownik Aureliano Buendia… Trzeba więc zmienić:
… miał sobie przypomnieć ten odległy zmierzch, gdy siedząc w swym ulubionym fotelu, niedawno nabytym w salonie Agata, i przechylając się nieco, wyjrzał oknem - zmierzch odbierał barwy miastu, staczał je w ciemność. Była to chwila, kiedy zmrok łagodził kontury świata, zamazywał je, ciągnął w nieistnienie, a uliczne lampy nie zapłonęły, gdyż fotokomórki nie odczuły ciśnienia ciemności, czekały bezradne, światło zmierzchu nadal tuliło je w uśpieniu. Parking za oknem z dostrzegalnym dynamizmem scalał się z mrokiem, był pusty, należąc do ośrodka kultury, wypełniał się samochodami tylko wtedy, gdy trwał w nim koncert, spektakl teatralny, wiec lub inne zgromadzenie ludzi. W innym wypadku ożywiały go nieco ustawione wzdłuż jednej krawędzi ławki. Tak było w ten zmierzch ostatni.
Na jednej, tej stojącej najbliżej okien domu Fryza Jerskiego, para nastolatków, dziewczyna i chłopak, obściskiwali się z wyraźną ochotą na poszerzenie tych wtuleń. Pewnie czekają, aż się bardziej ściemni, ale przecież ławka stoi pod latarnią, gdy zapłonie, będą bardziej widoczni, może wówczas przeniosą się w ciemność między krzewami bzu, które rozsiadły się na skraju parkingu. A może uwierzyli w porzekadło, że najciemniej jest pod latarnią?

- Fryzku, masz ochotę na herbatę? – doleciało pytanie Lilli z głębi mieszkania, pewnie z kuchni.
Fryz skwitował je milczeniem, nie chciało mu się pić ani odpowiedzieć, wołał przyglądać parze nastolatków - dziewczyna usiadła okrakiem na udach chłopaka, objęła go za szyję, przylgnęła rezolutnie do jego bioder.
Jeśli odpowiem Lilli, to mogę spłoszyć parę łaknącą miłosnych dotknięć, na pewno przez uchylone okno usłyszą mój głos.
Czyżby milczenie męża zaniepokoiło Lilli? Postanowiła bowiem do niego zajrzeć. Gdy przestąpiła próg izby, palcem przytkniętym do warg nakazał ciszę. Przyjęła ten znak z szacunkiem i zbliżyła się, stąpając ostrożnie po mocno już wytartym i poplamionym dywanie, a oczy z niemym pytaniem zawiesiła na twarzy Fryza. Gestem pokazał jej okno. Zrozumiała, że ma przez nie wyjrzeć.
Dziewczyna siedząca okrakiem na udach chłopaka poruszała biodrami, a on obejmując jej tyłek, wspomagał ją w tym ruchu, przyciągając do siebie, a następnie luzując uścisk, co było trudne do zauważenia, ale łatwe do wydedukowania, gdyż tyłek dziewczyny odsunął się rozważnie, a następnie znów, być może z delikatnym sapnięciem, przesunął się do przodu zdecydowanie, a ręce chłopaka brały w tym ruchu baczny udział. Lilli i Fryz wstrzymali oddechy zachwyceni oglądaną sceną, której urok tkwił w błogim napięciu w ich pamiętnej wyobraźni.
- Znam dziewczynę, to Luba, córka grubej Kryni, co mieszka koło kościoła. Fryzku, czy oni się pieprzą? – Lilli mówiła przyduszonym i niechętnym szeptem.
- Najwyraźniej i z cudownym apetytem kołyszą się bezszelestnie jak zawieszeni na chmurce. My, gdybyśmy się spotkali jako nastolatkowie, to też … – odszepnął.
- Och, daj spokój. Są bezwstydni, zwłaszcza ta dziewczyna. Ona ma dopiero trzynaście lat, nie, chyba czternaście. Chłopak pewnie nie więcej.
- Żałuję, że cię nie spotkałem. Oj, wziąłbym cię na kolana, rozhuśtał.
- O nie! My byśmy się skryli między szemrzącymi kępami bukszpanów – zaprotestowała Lilli, zapominając o szepcie.
Nastolatka wykonująca posuwiste ruchy tyłkiem na udach chłopaka, spojrzała w okno, uniosła lewą dłoń, machając, jakby siedziała w łódce, a ta bezszelestnie odpływała w uspokoją zmierzchem toń. Jej ewolucje pupą przybliżały nastolatków do chwili szczęścia. Poprzestała na tym krótkim swawolnym geście, nadal wykonując szelmowskie ruchy z dużym dynamizmem i zwiewnie, jakby chcąc pofrunąć wespół ze swym partnerem.
- Bezczelna gówniara! – Lilli nie spodobał się prowokacyjny gest młodej. Z rozmachem godnym istotniejszej sprawy zamknęła okno, wydymając przy tym szyderczo wargi. A potem pomacała trzymające się dziarsko uda Fryza. I dość wyraźny zamiar pełgał w jej smutniejących oczach, zsuwających się w żal, gdyż Fryz tej nocy powinien wyjechać. Lilli miała przeczucie, że nie wróci, a jeśli się im poszczęści, to pojawi się po wielu latach. Będzie się błąkał jak Odys po morzach zdradnych, zakurzonych miastach, wyboistych drogach, niepewnych rozstajach, napotka niejedną Kirke - takie górnolotne trzepnęły ją obawy.
- Och, przesadzasz, nie znajdę takich szlaków, jakimi włóczył się ten mityczny hultaj. Czas wielkich mitów przeminął niechybnie. Tu kraina łagodna, uboga w leśną gęstwę, wąwozy zdradne, skłębione zatoki morskie, wyspy pełne płaczu cieni, syrenich umizgów, labiryntów prowadzących do nikąd…
- Twoja wyobraźnia zbuduje niejeden labirynt pełen zagadek i czułych śnień, myśli pokracznych, a już na pewno scen krwawych, salonów tortur, szubienic z dyndającymi stryczkami, może nawet gilotynę wyśnisz w swym paranoicznym śnie, ale najprościej w naszych czasach stadiony zaludnisz plutonami egzekucyjnymi, które wycelują karabiny w piersi niewinnych.
Rozjarzyły się lampy i para nastolatków pozorująca seks, oświetlona wyraziściej, trwała nadal w dopływaniu do uszczęśliwiającej przystani spełnienia.
Lilli zaniechała podglądania młodziaków i zdecydowała - zgrabnym susem zdobyła przestrzeń Fryza od kolan po pachwiny. Jerski stęknął niczym koń, gdy się ugina objuczony spasionym jeźdźcem i z trudem rusza w drogę. Lilli nie raczyła wyjaśnić zamiarów, gdyż chwila, która miała nastać, nie potrzebowała słów. Fryz pojął to i przystał na propozycję bez szmeru, ale z niepokojem o rezultat. Dopiero za moment ostrzegł:
- Nie będzie tak, jak w pokoju opuszczonym przez moją ciotkę. Zrozum, chwile piękne, gdy przeminą, nie wracają. Żadne zaklęcia nie pomogą, nie przywrócą.
- Wiem, Fryzku, nie mam złudzeń. Chcę stworzyć, może się nam powiedzie, chwilę świetlistą przed twoim wyjazdem, bo jeśli nie wrócisz, więc pozostanie ta chwila jako wspomnienie z wymiaru, który gdzieś się stoczył albo tylko ukrył się w tęsknocie.
- Wrócę, przecież zawsze wracałem - zapewnił.
- Nadejdzie czas, gdy twoje powroty się skończą. Czuję już smutek, który z braku twego powrotu napływa jesienną aurą, szelesty dżdżu nasilają się chłodem. B nie jest to złota jesień, lecz jesień plucha, pełna nadąsanych powiewów, nasączonych zapachem rozkładu lata. A teraz zamilknij, aby chwila stała się pojemna wzniosłością, czuła czasem niknącym w zamglonej dali.
Ucichli. Fryz lekko wyciągnął szyję, niczym amator podglądania, zerknął na ławkę stającą na skraju placu parkingowego; była pusta, młodziaki widać zrobili sobie dobrze i się wynieśli, odetchnął z ulgą i śledził radosne wibracje i podrygi tyłka kobiety o ciele niebałamutnym, połyskującym pełnią kobiecej finezji, Fryz miał zwykle złudę, że Lilli jest jedną z trzech gracji Rubensa, kiedyś tęsknił do środkowej, teraz do tej z lewej, polubił jej profil i widoczny skrawek mons pubis, a najważniejsze - uśmiech tej z lewej był uśmiechem Lili, tak przynajmniej sobie wmawiał. Gdy brał Lilli w ramiona, wierzył, a właściwie wyobrażał sobie, że wierzy, iż to ta z obrazu Rubensa i był ciekaw jej imienia.
Lilli zsunęła się z kolan Fryza, obciągnęła spódnicę, cmokając go w policzek, podziękowała za chwilę rozkoszy.
- Przygotuję ci na drogę kanapki, żebyś nie był głodny. Na którą zamówiłeś Jura?
- Wyruszamy o drugiej w nocy.
- Więc się do tej godziny prześpij, ja będę czuwać.

Jur przyjechał punktualnie swym czarnym, zestarzałym Mercedesem. Jerski lubił ten samochód, przyzwyczaił się doń, jakby był jego własnością, a przecież to Jur Krom kupił go okazyjnie na dawnym targu bydlęcym i się nim pysznił. Woził Jerskiego na każde zawołanie, bo Fryz wyrzekł się własnego samochodu, gdy wkrótce po otrzymaniu prawa jazdy, rąbnął w drzewo na prostej drodze. I chociaż wyszedł z tej kraksy z kilkoma siniakami, ale mocno się przestraszył, więc podjął dozgonne postanowienie - nigdy nie siądzie za kierownicą nawet najbardziej eleganckiego auta. Dopóty był szefem ważnej instytucji, dopóki Jur Krom woził go samochodem służbowym, gdy przestał nim być, Jur woził go własnym gruchotem. Tak obydwaj nazywali ten samochód, ale mieli dlań wiele czułości, darzyli szacunkiem, gdyż Mercedes mimo swego niebanalnego wieku, sprawował nie bez zarzutu, a nawet ze sporą nonszalancją wyprzedzał inne samochody, zwłaszcza te młodsze, bardziej eleganckie. Nie daje sobie dmuchać w kaszę, mówili z uznaniem o ich Mercedesie, który dał się prowadzić lekką ręką, poruszał się z zuchwałą gracją, lekkim szmerem, który czasem przemieniał się w dobroduszny chichot.
Fryz Jerski usiadł z przodu obok kierowcy i nie patrząc na niego, rzekł, cześć Jur, jak się masz?
Jur zawsze odpowiadał, część szefie, wszystko jest okej, jedziemy. Ale tym razem powiedział, witam, gra, nawet buczy, musi… - i ostro nacisnął pedał gazu.
Te słowa nie zaniepokoiły pisarza, pomyślał jednak, co jest, gdy samochód skoczył z jękiem do przodu, z piskiem opon wziął zakręt wyjeżdżając z posesji na drogę. Jur zwykle ruszał delikatnie, z umiłowaniem dla rozsądnego ruchu auta, rozważnie przyspieszał, dyskretnie nabierał pędu. Milczał jednak, nawet nie spojrzał na kierowcę, tylko zastanowił się, dlaczego Jur ruszył tak ostro, czasu mamy sporo, nie trzeba się śpieszyć, gnać nierozważnie. Spojrzał na niego z niepokojem dopiero, gdy Jur zapytał:
- Wziął pan kanapki na drogę?
To nie był Jur. Owszem, z profilu podobny i głos też jakby Jura, chociaż mniej schrypnięty, za to pewny siebie, ale to nie on, nigdy nie pytał o kanapki, gdyż wiedział, że Lilli bez kanapek nie wypuściła Fryza w żadną podróż, chociaż podejrzewała, że Fryz zamiast je zjadać, karmi nimi ptaki albo rybom rzuca, gdy przystanęli nad większym rozlewiskiem, dzikom prezentuje, które podchodzą pod ludzkie siedziby. Jur miał na sobie skórzaną kurtkę, raczej marynarkę, zapinaną na guziki, teraz rozpiętą, pod szyją różowy krawat. Jur się nigdy tak nie ubierał, preferował koszule kraciaste, a nie w kolorze khaki. I ten różowy cudaczny krawat, obrzydliwość. A na dodatek uśmiechał się dość dziwnie, na pewno nie był to uśmiech szczery, bezinteresowny, lecz sztuczny, jakby przyklejony do warg. Fryz przetarł oczy i przyjrzał się osobnikowi siedzącemu obok uważniej.
- Kim pan jest, gdzie Jur? To przecież jego samochód…
- Jego, wzięliśmy samochód Jura, żeby czuł się pan w nim normalnie, żeby pojazd był panu przyjazny i miły, nie drażnił, nie budził trwogi. A ja? Ja, proszę pana, jestem z BIP, z sekcji Różowych Krawatów, mówią na mnie Nygel, to moja ksywka, nazwisko zostało utajnione.
- Stań, panie, jak, Nygel? Kto to wymyślił? Wysiadam, nie zamierzam jechać dalej z kimś takim… Czy to porwanie, a pan jest kidnaperem? Stań pan, do cholery, chcę wysiąść, wrócić…
- Spokojnie, panie Jerski. Nie jest pan dzieckiem, a ja kidnaperem. Porwanie, kidnaperstwo, śmieszny pomysł. I chce pan wysiąść w lesie, ujechaliśmy już kawał drogi, wracać piechotą? Nie ma co liczyć na okazję, że ktoś podwiezie. Proszę być rozsądnym, przecież nie ma pan pieniędzy na okup, kidnaperstwo nie miałoby sensu. Dopiero dostanie pan pieniądze… Proszę się uspokoić, nikt nie czyha na pańską nagrodę, przyjmie ją pan bez uszczerbku. Moim zadaniem jest dowieść pana bezpiecznie, panie Jerski, na wręczenie nagród. Zanosi się na miłą wystawną uroczystość.
- Jur miał mnie zawieźć na lotnisko, mam zabukowany bilet na samolot. To nie jest droga na lotnisko.
- Jedziemy samochodem, dotrzemy do celu o stosownej porze. Bilet lotniczy został anulowany. Samolotem niebezpiecznie, łatwo wypaść, czyhają też nagłe awarie, burze, turbulencje, mgły, porywacze... Ostatnio nasiliły się uprowadzenia samolotów. Funkcjonariusze poprzedniej władzy uciekają. Jeśli taki dorwie samolot, to nie omieszka…
- Co za bzdury, to krótki lot – mruknął Fryz i zamilkł. Przeczuwał, że perswazją nic nie wskóra. Wyobrażał sobie ten typ służbistów - jeśli podejmą się wykonania zadania, to nic ich nie powstrzyma ani odwiedzie, mało się naoglądał w kinie o determinacji takich facetów, są nieustępliwi, idą na całość. W głowie Fryza pełno było takich przyjemniaczków, z którymi lubił się przekomarzać, droczyć, stwarzać im kłopoty, utrudniać robotę, lubił się przyglądać, gdy się wściekają, napędza ich strach, obawa, że się ich misja nie powiedzie, nie wywiążą się... No tak, to dobra zabawa w wyobraźni, gdy się leży pod kołdrą albo słoneczko obejmuje przytulnym ciepłem na pachnącej łące, ale tu jest rzeczywistość.
Co z Jurem? – zaniepokoił się. – Unicestwili go? Przypomniał sobie, że ma telefon, zadzwonił. Jur się nie zgłaszał, niepokój pisarza pogalopował wzwyż, już chciał przerwać telefonowanie, ale usłyszał niepewny głos Jura.
- Co z tobą, miałeś mnie odwieźć, a tu przyjeżdża jakiś typ, pan – poprawił się – i wiezie mnie, ale nie na lotnisko…
- Szefie, wszystko jest w porządku. Tak wyszło, nie mogłem osobiście, siła wyższa, i trafił się ten… Szefie, spokojnie, on pana zawiezie bez żadnych niespodzianek, to dobry kierowca, wyszkolony ekstra, zna się na robocie, bywaj, szefie – i Jur się rozłączył.
Czy Fryz się uspokoił? Nieco, ufał Jurowi i skoro on zapewnił, że wszystko w porządku, to zapewne wiedział , co mówi, miał podstawę do tych zapewnień. Zwrócił się więc do kierowcy:
- Kto panu zlecił przewiezienie mnie na uroczystość? – jeszcze raz spróbował dowiedzieć się więcej.
- Mówiłem, BIP, a dokładnie sekcja Różowych Krawatów. Więcej panu nie mogę powiedzieć, wiąże mnie tajemnica. Na miejscu dowie się pan od ludzi kompetentnych, ja jestem od wożenia.

…ze zmroku, który na moment rozjarzył się w oczach Jerskiego i w którym wyraziście dojrzał dziewczynę siedzącą okrakiem na udach chłopaka, wyrwała go komenda:
- Cel delikwent, celuj w piersi, pluton salwą… - Jeszcze potrzebne było jedno słowo: pal, a komenda by się dopełniła, ale prowadzący egzekucję zawiesił głos, czekając na coś, może pomyślał, że ktoś ją odwoła w ostatniej sekundzie, milcząc patrzał na delikwenta - tak nazywali tych, którzy zostali skazani na rozstrzelanie przez pluton egzekucyjny, miało to określenie według prawodawców wydźwięk delikatny, dostojny, nie uwłaczający… - i się zastanowił, dlaczego on, ten jakiś Jerski, nie drży ze strachu, nie jęczy, nie płacze, nie podnosi wrzasku, nie błaga o litość albo nie wznosi buntowniczych haseł przeciwko reżimowi, przeciwko Prezesowi, lecz milczy, patrząc wprost w lufy karabinów? Nie odczuwa strachu albo żalu, że to koniec?... Nie dokończył komendy słowem pal, jego zawieszony głos utknął gdzieś w porośniętym krzewami kulochwycie starej strzelnicy, która teraz przeżywała szczęśliwie swą nową rolę jako miejsce kaźni. Bez ustanku stawiano tu delikwentów, a członkowie plutonów egzekucyjnych z wyraźną nonszalancją, ale i gorliwością podnosili karabiny, celując w piersi, niektórzy w głowę kolejnego nieszczęśnika, który nie chciał albo nie potrafił się uśmiechać, a na terytorium podległym Prezesowi (od niedawna tytułowano go Archikratorem), uśmiech był najwyższym prawem i obowiązkiem.
Jerski zdążył pomyśleć, czy zdołam usłyszeć ten wyraz w codziennym życiu przyjazny, ciepły nawet, gdy się wyciągnie paczkę papierosów i zachęci przyjaciela, pal, ale na tym pustkowiu, na które wyprowadzili go przed zmierzchem, Fryz się spodziewał, że zabrzmi przerażająco, będzie słowem ostatecznym, wszystko zakończy… Co prędzej doleci - to słowo pal, czy huk wystrzałów, jaszcze zdołał się zastanowić - zapewne nie usłyszy nic, głos szybciej nie leci niż kule, nigdy się nad tym nie zastanawiał, a teraz mógł, bo prowadzący egzekucję kapitan plutonu egzekucyjnego zwlekał z wypowiedzeniem hasła kończącego komendę, a przecież wybiła ta godzina, kiedy miała się rozlec salwa. Pilnowano w kraju procedur, gdyż Archikrator upominał poddanych przy każdej sposobności, procedury zapewniają w państwie porządek, bezpieczeństwo i dobrostan. Nikt się nie sprzeciwiał ani podważał owej przestrogi, i lud był szczęśliwy.
Fryz ujrzał żołnierza pędzącego na koniu, miał na sobie mundur oficera armii carskiej, pamiętał ich krój, kolory, wszelkie ozdoby, akselbanty, z filmów, na czapce błyskał słonecznie słynny bączek, pod szyją klapy munduru wspomagały rytm galopującego konia, jeździec pochylał się ku przodowi, unosząc się na siodle… To posłaniec carski, goniec, pędzi, by doręczyć prowadzącemu egzekucję oficerowi ułaskawienie cara dla Fiodora Michajłowicza Dostojewskiego, nie spóźni się, zdąży dojechać przed salwą, pisarz wyjdzie żywy i stworzy wielkie dzieła literackie… W jednym napisze: Może istnieje taki człowiek, któremu przeczytano wyrok, dano się pomęczyć, a potem oznajmiono: „Idź, zostałeś ułaskawiony”. Tylko taki człowiek mógłby coś niecoś opowiedzieć. Tyle tylko napisał? Dziwnie niewiele… Jeśli posłaniec zdąży, też będę mógł opowiedzieć… Chrystus nie czekał na wybawiciela, on wiedział, że nie nadejdzie, taki mu przypisano los, posłannictwo, wielkie dobro, jego śmierć miała stać się wybawieniem od potępienia po wieczne czasy tych, którzy w niego uwierzą. Dzięki temu, że znał swe nieuchronne przeznaczenie, mniej cierpiał? A on, Fryz Jerski, jemu nawet nie przeczytano wyroku, ON, Prezes, uczynił tylko dyskretny gest dłonią, by go pojmali i zawieźli na plac kaźni…
Jerski uprzytomnił sobie, przecież teraz niepotrzebny posłaniec, są telefony, każdy nosi przy sobie… Chyba właśnie zabrzęczał sygnał, oficer przytknął telefon do ucha…*

Jerzy Żelazny


-------------------------------------
* Fragment przygotowywanej do druku powieści Śmiech Chryzypa

 

Przeczytaj też u nas inne teksty J. Żelaznego, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)