„Baśnie norweskie” Dariusza Muszera

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: niedziela, 21 lipiec 2019 Drukuj E-mail

Wojciech Czaplewski

MUSZER MÓWI JAK JEST

 Jak wynika z tytułu (gdzie znalazło się miejsce na małe słówko: opowiedział) i autorskiej przedmowy do tej grubej książki, Baśnie norweskie Dariusza Muszera to nie tłumaczenie z oryginału, choć filologiczna robota została wykonana jak należy, a nawet opatrzona solidną bibliografią oraz notą, ani też nie oryginałem inspirowana twórczość własna, choć autor włożył w to swoją wyobraźnię i językowy polot. Bo z baśniami tak już jest, że prawdziwe „oryginały” nie istnieją, pochłonięte przez otchłanie przedpiśmiennych kultur, a znowuż z drugiej strony „oryginałem” jest każda sytuacja, gdy siedząc na brzegu łóżeczka opowiadam, a dziecko patrzy w ciemność błyszczącymi oczami. Więc Dariusz Muszer zrobił z norweskimi baśniami to co należało: opowiedział je polskiemu czytelnikowi, opowiedział tych dziewięćdziesiąt historii, ku uciesze i ku przestrodze, i ku otwarciu oczu. A językowy polot raczej wypadałoby tu nazwać literacką powściągliwością: autor oddał charakter mowy chłopa z najuboższej części Europy, jaką niegdyś była Norwegia, jego prostotę i rubaszność.

Baśń to jedno z największych dóbr, jakie posiada każdy naród. Baśń jest matką, fundamentem i szkołą podstawową wszystkich opowieści, wypadałoby więc w baśni się ćwiczyć (tak, to zachęta dla współczesnych rozgadanych i bełkotliwych literatów), żeby posiąść sztukę i rzemiosło opowiadacza, żeby poznać reguły, które sprawią, że odbiorcom rozbłysną oczy. Odpowiednie narzędzie to połowa wykonanej roboty, jak powiedział pewien człek, zabierając się do obrabiania swojej zdechłej szkapy wiertłem.

Żywiołem baśni jest mowa, nie pismo, nic więc nie stoi na przeszkodzie, by czytać je na głos, zwłaszcza przy kuflu dobrego piwa, może nawet takiego, co się w nim głupi kogut utopił. Bo wiele z nich, nie tylko ze względu na prostackie okrucieństwo (wrzucono ją do beczki nabitej wewnątrz gwoździami i potoczono z góry...) nie bardzo nadaje się do opowiadania dzieciom (Było sobie raz pewne babsko, które miało mocno przygłuchego męża, a że był z niego również niezły głupiec, kobieta interesowała się mężczyzną z sąsiedniego domu...). Baśnie to nie przelewki, nie ładne historie dla grzecznych dziewczynek. To cierń i ohyda. Połóż najpierw swoją głowę na pieńku do rąbania drewna, a co będzie dalej, to już sama zobaczysz (a co było dalej? – smaczna zupa z córki). Definiowanie baśni za pomocą dobra, co ze złem wygrywa? Oj nie bardzo. Kowal dogaduje się z diabłem. Askeladden obiecuje i nie dotrzymuje, i trollowi zgniata serce. I zabija wszystkie źrebaki, żeby jeden mógł ssać wszystkie klacze. Hu! Ha! Jak tu czuć ludzkim mięsem!

Baśnie – jak sny – są spełnieniem marzeń, więc głównym zajęciem bohatera jest ruszanie w świat i szukanie szczęścia. I bohater – po ucięciu określonej ilości głów oraz dokonaniu pewnej liczby sprytnych oszustw – szczęście to znajduje: zamek cały ze złota, a w środku śliczna córka króla i nieprzebrane ilości kaszy na śmietanie. Zaczarowany obrus rozpościerany razem z jadłem, butelka, z której bez końca się leje wino i miód, pełna sakiewka bez dna, napój dający moc pokonywania potworów. Widać, o czym marzył prosty lud dwieście lat temu, i o czym marzy do dziś (aż się chce przytoczyć słowa Księcia Poetów: o zupie chlebie i kości – zupełnie jak psy i koty).

Omne trinum perfectum – te natrętne potrójności (trzech braci, trzy zadania, trzech trolli, trzy – sześć – dziewięć głów do ścięcia...) to nie tylko refreny ułatwiające zapamiętanie od pierwszego posłuchania (jak w kawałach o Polaku, Rusku i Niemcu), to rytm swoistego rytuału, którego echem są baśnie. Świat baśni – także wtedy, gdy nurza się w grotesce, jest świętowaniem zapomnianej religii, jest echem nadawania pierwotnego ładu, uczłowieczania kosmicznej zgrozy, obrzędem nadawania imion temu, co przeraża – w człowieku i w świecie. Jest strachem i śmiechem z tego strachu.

To nie dziwi, że Askeladden to po naszemu właściwie Kopciuch, że Andersen tak pięknie opowiedział Dwanaście dzikich kaczek (tyle że u niego były to Dzikie łabędzie), że z trzech braci najmłodszy wygrywa, nawet że Jezus kuje konia. Ale skąd Mickiewicz znał historię, którą zapisał w rymowance Żona uparta? To, że Biały niedźwiedź, król Valemon jest skandynawską wersją greckiego mitu o Erosie i Psyche, że w ludowych baśniach Norwegii, Rosji, Polski motywy powracają, powtarzają się, gadają ze sobą, pokazuje głębokość ich korzeni, pokazuje nieoczekiwane kulturowe spotkania i wpływy. „Tu byłem”, które znajduję wydrapane na wielu z tych historii, to poczucie déja vu, które bierze się nie stąd, że już to gdzieś czytałem – nawet jeśli czytałem – lecz stąd, że domem, kolebką tych baśni jest coś, co siedzi w środku mnie, gdzieś pod spodem, w glebie, z której rosnę.

A do tego, powiem Państwu w tajemnicy, czasem troll może być pożyteczny, lis dać się oszukać, a kura ocalić świat od zagłady. Wzięto mnie jako pocisk, nabito do flinty i wystrzelono aż tutaj. Dlatego też o tym wszystkim tak dużo wiem. A co zrobił Szkaradny Kapturek, to już sobie sami Państwo sprawdźcie.

Dariusz Muszer „Baśnie norweskie”, Wydawnictwo FORMA i Fundacja Literatury im. Henryka Berezy, Szczecin 2018, str. 424

Wojciech Czaplewski

 

Przeczytaj też fragment jednej z powieści D. Muszera w dziale „proza” naszego portalu, a także w „porcie literackim” recenzje jego wcześniejszych książek – Niebieski (2006) pióra Stanisława Chyczyńskiego, Wolność pachnie wanilią (2008) autorstwa Haliny Szczepańskiej , Homepage Boga (2013) autorstwa Wandy Skalskiej, Pole czaszek (2017) pióra Wojciecha Czaplewskiego