Miałem ksywkę – Puszkin

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: piątek, 17 maj 2019

Jerzy Żelazny

Zdarzenia podczas tegorocznych matur – najpierw obawy, czy uczniowie zostaną sklasyfikowani z powodu strajku nauczycieli, a potem, w dniach egzaminów, fałszywe alarmy o podłożeniu ładunków wybuchowych w niektórych szkołach – sprawiły, że wróciłem myślami do własnej matury. Nie zazdroszczę emocji tegorocznym maturzystom, moje były skromniejsze. Oczywiście, zdanie egzaminu dojrzałości jest jednym z ważniejszych wydarzeń w życiu. W czasach mojej młodości, matura miała większą wagę niż dzisiaj, była bowiem mniej powszechna, było też mniej absolwentów szkół wyższych.
Zdawałem naturę przed sześćdziesięciu laty z okładem, słowem kawał czasu. W roku mej matury Elżbieta II objęła tron brytyjski i dzierży swój królewski kapelusz do dzisiaj ( z koroną rzadko można królową ujrzeć). W kilka dni po objęciu przez nią tronu brytyjskiego, bawiłem się w na studniówce. Jeśli dociągnę do siedemdziesiątej rocznicy zdania matury, to sobie coś zafunduję, co uświetni tę rocznicę. Dzisiaj oczywiście nie mam pojęcia, co to będzie. Nie ma takiego zwyczaju, żeby tę rocznicę obchodzić, ale wspomnieć warto.

Z tej batalii egzaminacyjnej pamiętam rzeczy mało istotne, dość przypadkowe, natomiast tematy pisemnego egzaminu z języka polskiego całkiem wywiały mi z głowy, i oczywiście również z matematyki, a nawet nie pamiętam ilości przedmiotów, które zdawałem. Wiem tylko, że było ich dużo, bo oprócz ogólnokształcących, trzeba było się wykazać wiedzą z przedmiotów zawodowych, kończyłem bowiem liceum pedagogiczne, egzaminowano mnie ze znajomości pedagogiki, dydaktyki nauczania, psychologii. I z nauki o Polsce, tak się nazywał ów przedmiot, wtedy mocno zideologizowany, którego głównym celem było wykazanie wyższości ówczesnego ustroju nad systemem rządów w Polsce przed wojną i w państwach nazywanych kapitalistycznymi a nawet imperialistycznymi. Z tego przedmiotu zdawaliśmy egzamin pisemny. Dzisiaj nie ma liceów pedagogicznych, bowiem obecnie wykształcenie nauczyciela na poziomie średnim jest niewystarczające.

To był rok 1952, chyba najczarniejszy rok czasów stalinowskich w Polsce. W tamtych latach trzeba było podejmować tak zwane zobowiązania produkcyjne – czyniły to załogi każdego zakładu. Szkoły również. Budowlani zobowiązywali się ukończyć jakąś budowę przed terminem, pracownicy pegeerów osiągnąć wyższą wydajność z hektara lub wyhodować więcej tuczników, a załogi zakładów produkcyjnych zwiększyć ilość swoich wyrobów, na przykład śpioszków lub smoczków dla niemowląt a robotnicy dajmy na to fabryki musztardy dodatkowo ileś tam więcej napełnić słoików tym cennym przysmakiem. Oczywiście wszystkie zobowiązania były wykonane najczęściej z nadwyżką.
A jakie zobowiązania podejmowała młodzież szkolna? I nauczyciele? Na pewno coś tam posprzątać, pomóc pegeerom pozbierać ziemniaki podczas wykopków, wiosną szukać stonki ziemniaczanej. Jednakże istotą pracy szkoły nie jest pomaganie rolnikom, lecz nauka. Podnoszenie wyników w nauce było naszym stałym zobowiązaniem, chociaż wypełnialiśmy je w różny sposób – jedni lepiej, inni gorzej, jak to bywa w szkole. Opracowywano specjalne systemy ocen rywalizacji o miano najlepszego ucznia, brano pod uwagę nie tylko stopnie, ale premiowano za aktywność społeczną, udział w pracach pozaszkolnych, przynależność do organizacji. Takie zobowiązanie to mało efektowne i cokolwiek śmieszne.

Matura, to wyśmienita okazja, by się pokazać: sto procent abiturientów, bo wszyscy zostali dopuszczeni do egzaminu, zda maturę – takie zobowiązanie podjęła nasza szkoła, to znaczy nauczyciele i uczniowie. Zobowiązanie znaczące, odważne, chociaż zapewne dziwne. I wykonane zostało ku zadowoleniu wszelkich władz. No i oczywiście zdających. Szkoda, że podobne zobowiązania nie zostały podjęte w tym roku szkolnym, by tym sposobem złagodzić stres, który z powodu strajku nauczycieli dotknął młodzież. Cóż, teraz niestety nie ma takich zwyczajów. W czasie mojej matury kraj potrzebował ludzi wykształconych na poziomie średnim, nikt więc nie miał pretensji o to dość, mówiąc oględnie, dziwne zobowiązanie.

Nie wiem, czy owo zobowiązanie pomogło niektórym słabszym uczniom przebrnąć przez egzamin, czy wszyscy byli świetnie przygotowani i osiągnęli umysłową dojrzałość. To na zawsze pozostało tajemnicą komisji egzaminacyjnej. Należałem do lepszych uczniów, na pewno zdałbym bez tego zobowiązania. Nawet z matematyki, której nie znosiłem, uważając, że nie mam predyspozycji do tego przedmiotu. Po latach sądzę, że sobie to wmówiłem, w czym pomógł mi jeden z nauczycieli, którego nie darzyłem sympatią. Odpłacał mi tym samym.

Podczas egzaminu ustnego z języka polskiego, chociaż byłem w tym przedmiocie mocny, drżały mi ręce ze zdenerwowania. Wówczas jeden z egzaminatorów położył przede mną różową tabletkę. Zastanowiłem się, co to jest, o co chodzi? I momentalnie ręce przestały mi drżeć. Egzaminatorzy mieli ubaw, opowiadając, że przeszło mi zdenerwowanie na sam widok tabletki ze środkiem uspokajającym. Natomiast nauczyciel języka rosyjskiego sprawił mi psikusa. Wyciągnąłem, co pamiętam, kartkę z nazwiskiem: Antoni Czechow – miałem omówić, oczywiście po rosyjsku, twórczość tego pisarza. Lubiłem utwory Czechowa, zwłaszcza popularne wtedy jego opowiadania, byłem do tej odpowiedzi świetnie przygotowany, mogłem mówić o autorze „Wiśniowego sadu” bez zająknięcia. A tymczasem nauczyciel zmienił mi temat, mówiąc do członków komisji, że uwielbiam poezję Puszkina, więc niech opowie życiorys tego rosyjskiego poety. Chciał mi ułatwić zdanie egzaminu z rosyjskiego. I trafił jak kulą w płot. Owszem, lubiłem wiersze Puszkina, ale w tłumaczeniu na język polski, natomiast opowiadanie jego życiorysu po rosyjsku szło mi dość opornie. I to dlatego na świadectwie maturalnym z języka rosyjskiego mam notę dobry, a gdybym opowiadał o Czechowie, prawdopodobnie zasłużyłbym na piątkę.

Skąd się wziął pomysł z Puszkinem? Otóż zyskałem w szkole ksywkę Puszkin, miałem bowiem włosy czarne kręcone, można nawet rzec, że kędzierzawe, długie, dawno nie strzyżone, pójście bowiem do fryzjera to dla mnie prawie jak do dentysty, i jeden z nauczycieli, który nie znosił długowłosych, przyrównał mnie do Puszkina i przydomek ten przylgnął do mnie na dłużej, nawet skorzystanie z usługi fryzjera i znaczne skrócenie włosów nie pomogło. Być może to przezwisko zadziałało i nauczyciel chcąc mi pomóc, wymyślił, żebym popisał się znajomością poezji Puszkina.

Z nauczycielem od rosyjskiego, Władysławem Łatuszyńskim, znałem się nieco bliżej, spotykałem go, odwiedzając jego młodszego brata Grzegorza, z którym się trochę przyjaźniłem. Obydwaj przejawialiśmy zainteresowania literackie – wspólnie uczestniczyliśmy w imprezach literackich, na które z Grudziądza jeździliśmy do Bydgoszczy lub Torunia. Grzegorz uczęszczał do Liceum Króla Jana III Sobieskiego, oczywiście w Grudziądzu, więc spotykaliśmy się nie często. Po maturze nasze drogi się rozeszły – on podjął studia w Warszawie, a ja pojechałem w Koszalińskie uczyć dzieci, zmuszony nakazem pracy. Po latach zacząłem znajdować w prasie tłumaczenia Grzegorza utworów literackich z języków południowosłowiańskich, ale też z czeskiego i z rosyjskiego. Wpadła mi też w ręce jego powieść pt. „Układ słoneczny”, mało zachwycająca. W dziedzinie przyswojenia literaturze polskiej utworów z języków słowiańskich ma wielkie zasługi.
Tak to czasem chęć pomocy obraca się na niekorzyść. Mam na myśli pomoc starszego brata Grzegorza podczas mojego egzaminu maturalnego z rosyjskiego.

I jeszcze pamiętam - gdy zdawałem maturę na przełomie maja i czerwca, kwitły kasztany. Przepięknie kwitły. Teraz bywa ten egzamin wcześniej – kasztanowiec, który rośnie tuż pod moim oknem, jeszcze nie rozwinął w pełni swych kwiatów, a egzaminy dojrzałości mają się ku końcowi.

Jerzy Żelazny

 

Przeczytaj też u nas inne teksty J. Żelaznego, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)