Wojna domowa

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: sobota, 23 marzec 2019

Ewa Popławska

Wciąż taka sama pogoda. Chmury biegną gdzieś już czwarty dzień i dobiec nie mogą. Nowe masy zwalają się na nędzny nieboskłon. Połączyły się i zwarły w ciasnym szeregu. Jest ich cały oddział, na razie stoją. Kiedy odmaszerują?

Ach, tak potwornie boli mnie głowa! Już czwarty dzień huczy mi w skroniach i mam wrażenie, jakby coś ciężkiego przygniatało płuca. Trzeba będzie odwiedzić doktora Zmyślonego, on pomaga na wszystkie dolegliwości. Chodziłam do niego, gdy byłam dzieckiem, pójdę i teraz. Zawsze najbezpieczniejsze jest to, co znajome. Zresztą moja migrena nie jest nowością. Przecież kiedyś też pociemniało na świecie i cicha nienawiść rozlała się po kraju. To było zimą.
Żywe ciało powinno odpoczywać. Nie można jednak odpoczywać, kiedy napięcie rozchodzi się od karku aż po kość ogonową i nie pomagają ani sen, ani kawa. To nie ciśnienie, choć przecież ciśnie, jakby ktoś przygniatał do ściany i dusił.

Dziwna sprawa – nie ma gołębi. Wyniosły się stąd niedawno i odtąd ich nie widziałam. Mój przyjaciel jest nauczycielem biologii. Może odpowie mi, dokąd odleciały. Może i ja odlecę? Chociaż jakoś przykro robi mi się na samą myśl, że miałabym zostawić to miasto, pełne zapachu morza i wycieranych ukradkiem łez. Nie ma co, natychmiast trzeba porzucić ten pomysł. To nie pora ani na samobójstwo, ani na emigrację.

Dlaczego tak chce mi się krzyczeć do ludzi? Mogłabym drzeć się na środku ulicy, ale się hamuję. Kto wie, co by ze mnie wyszło.

Więc szybkie śniadanie, choć przecież nie mam nic w lodówce. Zasznurowałam usta, bo bym krzyczała. Kto by odebrał mój skowyt, prócz światła i pustych półek? Dobieram się do samotnej kromki chleba, leżącej w chlebaku. Bo ja mam chlebak. Bo ja jestem modern. Sovremennyy. Nie, nie chcę gadać po rusku. I nie chcę jeść tego chleba, protestuję! Mojego protestu nie słyszy nikt, a gdyby nawet słyszał, to by się nie przejął.

Chmury wyglądają jak butni zomowcy. Widzę je przez firankę i cała drżę z niepokoju. Wtedy też się czuło niepokój. Nadchodzi burza, lecz nadejść nie może. Pokrzyżowałaby plany wszystkich partii politycznych w naszym kraju. Czeka zatem na sygnał – od posła, jakiegoś ministra albo nawet premiera. Burza w naszym kraju musi być efektowna. Wszystko przecież podziwia rzesza ludzi, skora do płaczu i klękania. Gdyby burza przyszła z złym momencie, mogłaby zepsuć cały pokaz.

Co mi jest, do kurwy nędzy? Już wiem, włączę tv. I rzeczywiście sięgnęłabym, ale długo szukam pilota. On nie chce dać się znaleźć, chroni siebie i mnie przy okazji. Przedmioty są mądre, stąd powiedzenie „złośliwość rzeczy martwych”. Czuję współczucie, bijące z salonu, gdzie ukrywa się pilot. Szukam go za firankami, za wieżą stereo i na kredensie. Ból głowy rozsadza mi czaszkę i chcę być psem. Zwinęłabym się w kłębek i położyła na dywanie. Gdybym była psem, mogłabym nawet narzygać na dywan. Boże, czemu stworzyłeś mnie człowiekiem, potrzebującym kibla i telewizora? Czemu mam chęć wyjść z domu i krzyczeć do ludzi? Przez głowę przeszła mi szalona myśl – to mogłoby nareszcie położyć kres migrenie.

Pilot w oczywistym miejscu, bo na kanapie. Guziczki patrzą na mnie odpychająco, ale ja włączam. Włączyłam. Ekran przez chwilę śnieżył, jakby się bronił, ale po chwili widać już wyraźnie obraz, przez który niegdyś kilku Polaków na pewno zwróciło poranną jajecznicę.

Jaruzelski jako żyw, pewno przypominają stan wojenny.

- Obywatelki i obywatele... – mówił poważnie pierwszy sekretarz.
Co za czasy. Dobrze poznaję te okulary z denkami, rozłożyste płatki nosa i zielono-brunatny mundur. Włosy jeszcze czarne, ale już gęstniejące tylko po bokach. Głos poważny, pełen przejęcia. I ten samotny orzełek, siłą powstrzymujący wymioty. Tak, z pewnością dziś przypominają kolejną rocznicę wybuchu stanu wojennego. Ale co tu przypominać, skoro dzisiaj nie ma rocznicy?

Ten Jaruzelski wygląda dziwnie. Więcej prochów na ból migrenowy już nie mam, więc pozostaje znieruchomieć i skupić wzrok na ekranie. Mama mawia, że jak się chce coś wypatrzyć, to się w końcu wypatrzy. Więc stoję. Najpierw dostrzegam krawat i błysk ciemnego stroju. Ładny to strój, wcale nie na tamte szare czasy. Zielono-brunatne czasy. To jest już zupełnie inny wiek i całkiem inna moda. Krawat ma podwójny windsor i pasuje. Wtedy nic nie pasowało. Głos też jakiś inny, choć przecież podobny.
Gdzie się podziały obciachowe okulary z denkami? W miejscu szkieł oczka. Patrzę w nie głęboko, starając się pozostać w bezruchu. W tv nieznajoma-znajoma twarz błyska groźnie kłami.

Bezruch powoduje silniejszy atak migreny, więc jeszcze jeden rzut w poważne oczka i nagły ból powala mnie na kanapę. Co za bezsilność! Trzeba wyjść na ulicę i krzyczeć, choć nie wiem, czy to pomoże. Koniecznie trzeba dziś odwiedzić doktora Zmyślonego.

Wychodzę z domu. Klatka schodowa pachnie inaczej na wszystkich piętrach. Na moim czuć bezwoń – jest przezroczysta i miałka, prawie niedostrzegalna. Na trzecim piętrze ktoś smaży pierogi. Jak dobrze jest wdychać tę tradycję, od lat pachnącą tak samo. Chcę położyć się pod wycieraczką i wąchać do końca świata, lecz zmuszam się i idę dalej. Na drugim piętrze przypomina mi się, że moja koleżanka, też aktorka, cierpiała kiedyś na migrenę. Zajdę dziś do niej. W końcu wszyscy artyści i tak mają wolne. Drugie piętro pachnie dentystą.

Przeszłam jeszcze przez aromat doniczkowych kwiatów i woń piwnicy. Już jest, nareszcie wyszłam na świat! Nie są to moje prawdziwe narodziny, ale przecież czuję, że mogę je zaliczyć do tych wcześniejszych małych reinkarnacji, które przeżywałam po raz pierwszy na scenie i w łóżku z mężczyzną.
Ulica jest cicha. Gdzieś dalej krzątają się ludzie. Co się stanie z tym krajem, gdy już wszyscy się powybijają? Może zostanie martwa pustka jak w Czarnobylu. Zaczęli tam organizować wycieczki. Trips to Chernobyl – last minute. Mam wrażenie, że tutaj będzie tak samo. Gdyby nie migrena, mogłabym wyjechać albo zrobić coś, by naprawić świat. Ale artyści mają wolne i bolą ich głowy.

Idę sobie ulicą. Dziwnie tak chodzić bez celu jak gołębie. Nie ma ich, nie gruchają nam gołąbki pokoju. Idę więc przed siebie i przypominam sobie, że właśnie mijam klatkę, w której mieszka moja koleżanka, też aktorka. A że wszyscy artyści mają teraz wolne, to zajdę do niej na setę. W końcu jestem dżentelemenelem.

Mieszka na parterze i otwiera mi szybciej, niż przewidywałam. Stała pod drzwiami? Widzę wyraźnie jej włosy, choć migrena zamyka mi oko. Taka była zadbana, a teraz kręci się po domu jak zapchlony kundel. Ciemne loki spływają na jej ramiona, a ona zdaje się nie zauważać, że są brudne i lśnią niezdrowym blaskiem łoju. Oczy ma wypalone, białka zaczerwienione, a tęczówki jasne. Zmęczeni ludzie o jasnych oczach wyglądają gorzej, niż ci, którzy mają ciemne. Jednak jest w niej coś rozczulającego i przez chwilę stoję niepewnie w progu, patrząc w jej ziemistą, niezdrową cerę.
- Cześć, skarbie – mówi do mnie cicho, aż mam ochotę przytulić jej wiotkie ciało.
Cierpi, bo widzę, że też zamyka jej się jedno oko. Mnie zamyka się lewe, jej prawe.
- Migrena? – pytam więc współczująco.
Przytakuje i rozmowa się urywa. Stoimy niepewne, co dalej. Gestem zaprasza mnie do środka, więc wchodzę. Widzę nieład. Ubrania leżą na podłodze – skarpetom brakuje par, szalikom czapek do kompletu.
- Miałaś kiedyś taką ładną chustę – mówię i próbuję ją wypatrzyć wśród zużytych majtek.
Nerwowo zaciąga się papierosem. Trzęsą jej się ręce, ale próbuje przybrać wyraz zobojętnienia. Nie udaje się. Wszystko jest dramatem.
- Wyprałam chustę, suszy się.
- Dlaczego wyprałaś chustę, która pachniała wszystkimi perfumami świata? – pytam wstrząśnięta.
- Pachniała wszystkimi perfumami Polski. Siedziałam w niej i jadłam gołąbki. Była przy mnie, gdy raczyłam podniebienie pierogami z mięsem. Podlewałam w niej bratki, i po co? – oczy zachodzą jej łzami – musiałam ją wyprać, bo miała w sobie za dużo polskości. Jeździłam w niej z Gdańska do Warszawy i z Warszawy do Krakowa. Odwiedziłam w niej Suwalszczyznę. Słyszałam, jak jedna położna mówiła przedniojęzykowo-zębowe ł. Ubierałam słuchawki i puszczałam Chopina.
- Co pozostaje nam, artystom?
Krzywi się. Brzydko tak bezczelnie kiepować do doniczki.
- Ja wyjeżdżam, jeszcze dziś pojadę do odległych ziem. Chusta już wyprana.
- Stąd te wszystkie ubrania na ziemi – konstatuję głośno – pakujesz się.
Jedno przytaknięcie i już niesie dwa kieliszki. Rozglądam się niepewnie, rozmyślając o wypranej chuście.
- Nie możesz wyjechać, przecież masz tu... – zaczynam.
Wpada mi w słowo, rozkładając bezsilnie chude ręce.
- No co tu mam?! – krzyczy w moją stronę – męża? Może pracę? Dzieci? Też nie. Nie mam tu nic, poza pustym mieszkaniem i migreną. Wyjadę i wtedy przestanie mnie boleć głowa. W dodatku widzisz dramat, który się rozgrywa. Pomiędzy naszym dialogiem są didaskalia, wszystko dzieje się teraz, wojna też.
Seta smakuje jak orzeźwienie. Ile osób wypiło setę na śniadanie w tamten mroźny poranek? Ja na pewno nie, bo wtedy byłam jeszcze dzieckiem i zamiast słuchać Jaruzelskiego, podziwiałam płatki śniegu.
Gadamy jeszcze przez chwilę, ale krótko.
- Przepraszam, muszę się spakować – mówi moja koleżanka, bezimienna jak każdy zdesperowany, bezrobotny artysta – chustę możesz sobie wziąć.
Cieszę się przecież, ale w sercu jakby lód. To ja mam nosić jej chustę? Jej ukochaną rzecz, którą splugawiła i wyprała z samej siebie? Rzecz tak ukochaną i tak znienawidzoną?
Idę po nią do łazienki. Na pralce mnóstwo ubrań. Nad wanną suszy się czerwone cacko.
- I tak musiałam ją uprać, bo jadłam kremówki i ubrudziłam się bitą śmietaną – rzecze moja bezimienna i beznazwiskowa koleżanka, też aktorka.
Stoi za mną i obie przez chwilę podziwiamy tę jej chustę. Ładna, może nawet z jedwabiu.
- Na pewno jej nie zabierasz? – pytam.
- Na pewno. Ona musi zostać tutaj razem z migreną i naszym dramatem. Rozbuduj didaskalia, może kiedyś wrócę.

Wychodzę z chustą w ręku. Ból nie ustępuje, więc trzeba pójść do doktora Zmyślonego. Może przepisze jakieś silne piguły. Potem pójdę do znajomego nauczyciela, który uczy biologii. Może powie mi, dlaczego nigdzie nie widać gołębi.
Jestem blisko przychodni i rozmyślam sobie w najlepsze, aż tu nagle majaczy przede mną jakiś chaos. Tłum po jednej stronie ulicy i po drugiej taki sam, nie mniejszy. O co chodzi? Blisko mojego ucha świszczy lecący kamień. Dwa stada rozjuszonych, uzbrojonych ludzi. Co się stało, ulicę zamknęli? Ależ oni się pozabijają! Widać wyraźnie, że tłum po prawej stronie trzyma kamienie. Ciska nimi w grupę, walczącą po drugiej stronie ulicy. Lewa strona bije się słabiej i po każdym ciosie jęczy z bólu. Rannych nie zabierają, wszyscy mają stać na polu bitwy. Widocznie dezercję karają śmiercią. Co ta lewa strona taka słaba? To proste pytanie – ich amunicją jest papier. Zgrzyt wyrywanych kartek przyprawia mnie o palpitacje, bo nie mogę patrzeć na śmierć książek. Zwijają kartki w ciasne kulki i ciskają w prawą stronę. Nikt nie oberwie tym za mocno, więc pogardliwy rechot słychać chyba w całym mieście. Co za okrutne didaskalia!
Jeszcze długo pukają się w głowy ci z prawej. Ależ mocno dostają ci z lewej. Śmiech i krew. Wszystko odwrotnie.

Stoję sobie grzecznie, ale przecież wiem, że zaraz zaczną mnie werbować. Tłum zerka w moją stronę i niebezpieczne ogniki zapalają się w oczach najbardziej zajadłych. Już są przy mnie, dopadają do mnie jak wściekłe psy. Kilku z lewej strony, kilku z prawej, a ja – artysta-impotent – w środku.
Ból. Chcą mi powyrywać ręce, ciągną. Krzyki, hasła, slogany. I w tym wszystkim ja z migreną.
- Do nas! Do nas chodź! Nie do tych Żydów!
- Do nas! Do nas chodź! Nie do tych faszystów!
Wyrwą mi ręce? Cóż z tego, będę się podpisywać stopą. Ale w sercu coś innego, jakby płacz. Daję się ciągnąć za ręce i ramiona bolą mnie teraz bardziej, niż głowa. Nie mam siły krzyczeć, zresztą i tak mnie nie posłuchają. Chociaż chcę krzyczeć, przecież tak bardzo chciałam, zanim wyszłam z mieszkania. Zanim wyszłam na świat, chciałam wrzeszczeć do ludzi.
Nie wyrwali mi ramion. Jezu, czy oni naprawdę mnie puścili? Tak, puścili, ale tylko pod warunkiem krwawych łez, które teraz toczą mi się z oczu. No i co, że płaczę? Proszę mi nie robić zdjęć i nie wołać mediów. To wszystko bym powiedziała, gdybym miała język, ale już go nie ma albo nie umiem nim ruszyć.
Skąd tak mocne okaleczenie? Czemu nie chcę już krzyczeć do ludzi, chociaż tak mocno tego pragnęłam jeszcze przed kwadransem? I gdzie, do diabła, jest mój język? Oto pytania, na które nikt nie ma odpowiedzi. Rozglądam się po ulicy bezradnie i chcę zapytać, kto ukradł mi język, ale oni tylko wzruszają ramionami i rozkładają bezradnie ręce. Niektórzy palcami pokazują przeciwną stronę. Dają mi przejść środkiem ulicy, zgwałconą, płaczącą na krwawo i bez języka. Już nie walczą, krew ich uspokoiła, choć wiem, że nie na długo.
Odbiegam i sprawdzam, czy rzeczywiście ukradli mi język. Chyba oddali, bo czuję w buzi coś elastycznego. Oby nie podmienili mojego na język wężowy. Nie rozdwaja się? To dobrze, bardzo dobrze. Czas na wizytę u doktora Zmyślonego. Te didaskalia bardzo mnie męczą. Co to za pomysł, żeby kamuflować sztukę?

- Ma pani siniaki na ramionach – zaczyna siwiutki lekarz.
- A mam – odpowiadam arogancko.
I przecież się tej arogancji wstydzę, ale nie umiem inaczej, bo mnie pokaleczyli.
- Świeże siniaki – mówi z dezaprobatą – to dzisiejsze?
- Niech pan nie przechodzi dzisiaj przez Targ Węglowy – szepczę konspiracyjnie.
Lekarz Zmyślony jest stary, odkąd pamiętam. Teraz przygarbił się jeszcze bardziej i zbielały jego siwe wąsy. Biel na fartuchu, we włosach i na wąsach. Lekarz Zmyślony jest cały biały. Jak anioł. I też wydaje wyroki.
- Dokucza pani migrena? – pyta cicho.
Przecież widzę, że snuje się po gabinecie, wystraszony jak pies w Sylwestra.
- Od kilku dni. Proszę przepisać mi coś nowego, żadne tabletki nie pomagają.
- I żadne nie pomogą – mówi wreszcie odważniej i patrzy mi głęboko w oczy – trzeba pani wyjechać albo wrócić do pracy.
- Ja nie mam pracy.
- To trzeba mieć i się nie zastanawiać. Głowa boli od aktualnej sytuacji politycznej i kulturalnej. Jeśli nie wróci pani do zawodu, to pani tę kulturę... zawiedzie – powtarza obojętnie, bo nie znalazł innego słowa.
- Ależ ja nikogo nie obchodzę. Pan to co innego.
- Ja też mam migrenę, ale pracuję i czasem jest znośnie.
- Może ja mam kaca jak bohater powieści Konwickiego?
- Miła pani, proszę nie wydziwiać. Trzeba coś robić w życiu, choćby gołębie zaganiać. Wie pani, że gołębi nie ma w całym państwie? Odleciały nawet te białe, hodowlane.
- Dlaczego odleciały?
- Proszę spytać kogoś, kto się na tym zna – rozkłada ręce.
Więc śmierć? Żadne tabletki tego nie wyleczą?
- Nic mi pan nie przepisze? Panie doktorze, ja tak bardzo cierpię!
- Proszę wrócić do zawodu i dać ludziom kulturę – mówi szorstko.
Pierwszy raz w życiu wyprasza mnie z gabinetu, a przecież ja się staram. Zawiodłam białego anioła. Nie wrócę do teatru, nie potrzebują mnie. Ludziom trzeba mięsa, nie poezji. To pierwsza taka wojna. Dlatego moje didaskalia będą zakamuflowane.
Czuję się gorzej. Może jednak wrócę do grania? Ale przed kim? Przecież mogą ukraść mi język. Poza tym właśnie wyrywali mi ręce. Może i dupę mam miękką, ale pamięć dobrą.

Teraz do znajomego – biologa. Brak gołębi jeszcze nigdy nie był tak dotkliwy. Gdzie one wszystkie się podzieją? Czy wyemigrowały do Niemiec i Rosji? W Czechach może się jeszcze dogadają, ale w Niemczech zginą. Przecież to zupełnie inny język i zupełnie inne ziarno.
Było cicho i spokojnie, ale już w oddali słychać rwetes. Przystanę z boczku, może mnie nie zauważą i nie wyrwą rąk. Jeszcze chwila, chwileńka. Ach, to nie krzykacze, to malarze! Biegną w jasnych strojach, pod pachami drabiny. Jest ich kilku. Choć migrena zamyka mi oko, mogę policzyć – sześciu. Sześciu wspaniałych, sześciu śmiałków, sześciu malarzy! Sześciu tchórzy, sześciu biegaczy, sześciu drabiniarzy! Idę ku nim, przecież nie ma się czego bać, a nuż coś pomogę.

Dobiega szef hałastry. Wygląd robotnika z wąsem, i tyle mogę o nim powiedzieć. Przecież malarze są anonimowi. Nie ma bardziej tajemniczej grupy artystów.
- Pani nieznajoma, pani cudowna! Rączki całuję – krzyczy i pewnie faktycznie by pocałował, ale w rękach trzyma drabinę.
- Co się stało? Czy ktoś goni? A więc artyści już uciekają? – pytam trwożliwie, gotując się nanajgorsze.
- Nie, pani kochana. Szukamy wolnego muru. Trzeba przywrócić gołębie. Nie ma w kraju żadnego gołębia, więc go chcemy narysować. Białą farbę mamy, czarny sprej też mamy. Możemy narysować białego gołębia na ciemnej ścianie lub czarnym sprejem zarys gołębia na białej ścianie. Jak pani myśli, co lepsze?
- Biały gołąb na czarnej ścianie – odpowiadam tonem znawcy.
- A czemu to biały na czarnej? – pyta podejrzliwie drugi malarz.
- Bo czasy są czarne, proszę pana – rzucam wymijająco i odchodzę.
Nie będę gadać z tym pędzlarzem, zirytował mnie. Malarze zawsze byli czuli tylko na detale. Dlatego teraz muszą uciekać i po kryjomu malować swoje gołębie. Detali nikt nie lubi. Liczy się ogół. Po co spoglądać w człowieczą duszę, skoro można go zabić lub wynieść na piedestał?

Oto lekcja, choć w klasie siedzi tylko mój znajomy – nauczyciel. Wygląda jak człowiek upadły i nic dziwnego. Przecież jest wrakiem.
- Cześć, wraku – mówię – czemu siedzisz sam w klasie? Nie masz lekcji?
Myszowata twarz starzejącego się belfra nie dodaje mu uroku. Siedzi sam przy pulpicie, ręce podtrzymują chwiejącą się głowę.
- Źle się czuję. Poza tym uczniowie sobie poszli.
- Prawda, dziś taki dzień, że wszyscy gdzieś idą.
- Niech idą w pizdu.
Siadam naprzeciwko, w pierwszej ławce.
- Mogę nazywać cię Belfrem? – pytam.
Coś by mogło jeszcze między nami powstać. Na razie jednak jest cisza.
- I tak wszyscy mnie tak nazywają.
- No to nie. Nazwę cię Alfred.
- Fajno. Jak Alfred Hitchcock. Jestem więc Alfred. A ty możesz być moją muzą.
Wiercę się na krześle. Nie chcę być niczyją muzą.
- Artyści nie mają teraz łatwo – tłumaczę.
- Nauczyciele też nie. Nie mają kogo uczyć. Mają kogo wychowywać.
Patrzymy na siebie z sympatią. Alfred ma ładną twarz, nawet mimo gorączki. Coś by jeszcze mogło między nami...?
- Nie myśl sobie, że przychodzę bez celu – mówię szelmowsko – chcę się dowiedzieć, jakie stanowisko ma wybitny biolog.
- W jakiej sprawie? – pyta z krzywym uśmiechem.
Tak, Alfred jest nawet bardzo ładny, kiedy zionie cynizmem.
- Dlaczego wszystkie gołębie odleciały? I dokąd?
Przez chwilę patrzy na mnie zadziornie, ale w jego oczach błyskają iskry lekceważącej buty.
- Nikt tego nie wie, ale mam hipotezę. Możliwe, że miały nas dość. Uznały, że bycie symbolem pokoju w tym państwie to samobójstwo, więc stadnie wyemigrowały do innych krajów.
- To bardzo możliwe – potwierdzam poważnie.
Jaki on mądry. I jak wszystko umie dobrze wytłumaczyć. Szkoda, że czuje się jak wrak.
- Skąd te siniaki? – pyta po chwili – to dzisiejsze?
- Tak – łkam cicho – myślałam, że ukradli mi język. Broniłam się, ale oni artystów zawsze biorą gwałtem.
- Obłóż sobie lodem albo zrób okład z octu – radzi, nie zważając na mój płacz.
Pewnie ma za dużo własnych problemów, by przyglądać się moim. Może coś by jeszcze...? On mnie rozumie, traktują go podobnie i też nie poważają tego, co mówi.
- Idę do sklepu. Mam migrenę – mówię.
Myśli przez chwilę, lustrując moją twarz. Znam to spojrzenie, nie zmieniło się od setek lat. To spojrzenie oczywiste, wiadome. Spojrzenie przeszywające.
- Powinnaś coś zrobić. Spójrz na mnie. Ja pracuję i nie mam migreny.
- Masz, zamyka ci się oko – stwierdzam natychmiast.
Wiedziałam, że kłamie. Jak on słodko i bezczelnie kłamie! Ale i tak nikt nie poważa go, kiedy mówi prawdę. Co za szkoda.
- Dziś nauka nie jest w cenie. Nie mam pracy, dzieciaki uciekły, bo ciągle rośnie zapotrzebowanie na idiotów. Słupek kretynizmu znów się podnosi.
- Ty masz gorączkę – protestuję.
Czy mój protest coś da? Widzę przecież, że nie. Alfred przygląda mi się tym samym wzrokiem. On wie, że oboje jesteśmy niepotrzebni. Jeśli będą mordować, nas wyrżną od razu. Pójdziemy w pierwszym rozdaniu. I po makale.
- Przeraża mnie, kiedy tak patrzysz – mówię, spuszczając wzrok.
- Przecież jestem Alfred Hitchcock, sama mnie tak nazwałaś. On wyreżyserował taki film „Ptaki”. Jesteśmy przecież w temacie ptaków, przyszłaś zapytać o gołębie.
- Masz gorączkę, Alfredzie.
- Może mam, a może nie mam. Nie chcę tu siedzieć. Jebać te szkielety, i tak nikomu nie opowiem o anatomii, ssakach i bezkręgowcach. Nikomu nie opowiem o gołębiach, parzystokopytnych i roślinach zimozielonych. Kogo dziś obchodzi ta wiedza? Chyba tylko szaleńców takich jak ja i ty.
- Mam w domu paracetamol. Chodź do mnie, zbijemy gorączkę. Mnie chyba też coś łapie.
Po moim ciele przechodzi dreszcz. Jeśli to wojna, gdzie są artyści?
- Wiesz, że praca nie pomaga na migrenę? – pyta Alfred, wstając.
- Widzę to po tobie. Doktor Zmyślony się mylił.
- To konował – chichocze Alfred-belfer – chodźmy. Nie mam zamiaru marnować tu ani minuty. Choć wiem, że na zewnątrz mogą nas rozdzielić, ukraść nam języki i powyrywać ręce.

Nawet jestem ciekawa, ilu osobom wyrwano dzisiaj ręce – to pierwszy dzień wojny. Idziemy pustymi korytarzami, nikt nas nie zatrzymuje. Echo odbija się od ścian, Alfred idzie i obija obcasem o podłogę. Dawno nikt tu nie sprzątał. Ukradkiem spoglądam na profil belfra, który jeszcze przed chwilą wydawał mi się słodki. Rozczarowanie – to na twarzy ma wypisane Alfred. Idę i zastanawiam się, czy ja też wyglądam tak żałośnie. Być może, lecz jak ma wyglądać człowiek, na którego czyha tyle niebezpieczeństw?

Na zewnątrz mgła. To pierwszy dzień wojny, ale nie ostatni. Jest w tym jakieś pocieszenie, obietnica przewrotu, nadzieja dla pokoleń. Jest też strach, który paraliżuje. Mogą mi wyrwać ręce, to nieważne, najwyżej będę podpisywać się stopą. Jednak istnieje obawa, że ukradną mi język. Wtedy nastąpi sromota. Oni zawsze robią to samo – kradną język i każą rozmawiać innym. Jak świat szeroki, wszędzie tak samo wygląda zdrada artysty.
Chcę zajść do sklepu, ale Alfred się ociąga. Patrzy w niebo, choć widać na nim tylko brudną szarość. Snujemy się przed monopolowym i nie możemy wejść. Co wyprawia belfer? Idzie w miejscu.
- Co ty robisz? – pytam.
- Nie chcę wchodzić do sklepu. Tam jest niemiła ekspedientka.
Wybucham śmiechem, ale chyba go to mierzi. Wejdę sama, jeśli nie chce. Odwracam się na pięcie i mówię na odchodne:
- Jesteś tchórzem, belferku.
I już czuję, że wchodzi za mną. Sklep jak sklep, nic ciekawego, a jednak trochę inaczej. Ekspedientka siedzi za ladą i rozmawia przez telefon. Jest to baba postawna, około czterdziestki. Ruda farba na włosach, w nosie kolczyk. Trochę niefortunna twarz. Zamyka mi się oko, a jak się znów otwiera, widzę kropki i paski. Migrena jest straszną dolegliwością i przypomina pierwszy dzień wojny.
- Dzień dobry, ja tylko kawę – mówię, kładąc produkt na ladzie.
Nie jest niemiła, dopóki widzi tylko mnie. To, że Alfred tu wszedł, było jednak błędem.
- A czego ty tu szukasz?! Belfer cholerny! – drze się aż znów drga mi powieka.
Alfred kuli się w sobie, już żałuje, że tu wszedł.
- Tak... ja już właściwie wychodzę – broni się i wychodzi.
- Żeby mi tu nie przyłaził więcej! Wyobraża sobie pani – mówi do mnie, potrząsając cienkimi bransoletkami – on wstawił mojemu syneczkowi jedynkę! Mojemu kochanemu miłkowi, mojej rybeńce. Żeby mi była szóstka na koniec! – dodaje wrzaskliwie, w ślad za odchodzącym belfrem.
Płacę szybko i wychodzę. Czy tak wygląda zamarznięte piekło? Podchodzę do Alfreda, który aż trzęsie się z nerwów i upokorzenia.
- Czemu oni nie traktują mnie poważnie?! – syczy przez zęby.
Twarz ma czerwoną, trawi go gorączka. Afront sprzed chwili na pewno mu nie pomógł.
- Chodź, chodź do mnie – mówię i przytulam jego rozgrzaną głowę – połkniemy leki i wszystko będzie dobrze. Wiesz przecież, że taka jest nasza rola, nie szanują ani ciebie, ani mnie. Oczekują, że damy im zabawę, nic ich nie obchodzimy. Takie są prawa wojny domowej, a zwłaszcza jej pierwszego dnia.
- Chcę być Przybyszewskim – chlipie Alfred, tuląc się do moich piersi – czy na zawsze podpisałem cyrograf z Polską? Czy nie mogę być niezależny od polityki, społeczeństwa i narodu?
- Bądź cicho i nie bluźnij na głos, bo usłyszą i ukradną ci język – szepczę mu czule do ucha – musimy być ostrożni, to pierwszy dzień długo zapowiadanej wojny.
- Ale ja nie chcę! – krzyczy nagle w maglinie i już sam nie wie, co mówi albo właśnie wie doskonale, tylko udaje wariata – chcę poezji wzniosłej, wspaniałej! Chcę wolności bez osądzania, życia bez ich głupich oskarżeń!
- Alfred... – syczę przez zęby, ale już jest za późno.
Belfer nie chce się uspokoić, krzyczy dalej bluźnierczą prawdę, plugawioną przez tłumy. Ratować swój język! Zostawiam go na pastwę tłumu i uciekam. Jemu już i tak nie da się pomóc. Jego migreny nie da się wyleczyć. A co z moją?

Dobiegam do klatki i oddycham z ulgą. Z pewnością go złapali i podmienili mu język, żeby nie mówił tego, co mówił. Następnie zrobią z niego narzędzie i przedstawią w tv. Będą się przed nim płaszczyć, sztucznie i na pokaz. Zarobi dużo pieniędzy.
Jestem dziwnie roztrzęsiona. Sąsiadka właśnie wychodzi na zakupy.
- Nie radzę pani dzisiaj wychodzić – mówię do starowinki.
Pragnę ją ostrzec, bo przecież przed chwilą opuściłam umierającego przyjaciela.
- Ja wiem, wojna – uśmiecha się tajemniczo – dla mnie to nie nowina. Ja już jedną wojnę przeżyłam. Teraz to się już takich wojen nie robi, teraz po cichu wszystko załatwiają. Werbują ostro, ale można kanałami przechodzić, dziecino.
- Nie wiem czy po cichu. Mnie poszarpali, przyjacielowi najpewniej język ukradli...
- Ot, nieszczęście! – marszczy się sąsiadka i ze współczuciem ogląda moje siniaki – ale dzielnie walczyłaś, dziecino, to ważne.
- Jak przetrwać wojnę?
- Robić swoje – odpowiada z uśmiechem – inaczej migrena murowana. Bo migrena, proszę ja ciebie, to jest wynik stresu. Tak mi lekarz powiedział. Jak się robi swoje, to się nie ma migreny.
Przecież ja robię swoje, ale lud oczekuje czegoś innego. Może trzeba robić to, co tłum, wtedy migreny nie będzie. Uciążliwość to wielka, ale jaka nagroda.

Starowinka mija mnie bez słowa, choć z uśmiechem. Wie, że zrozumiałam i cieszy się ze swojego uczynku. Jeśli mój język jest potrzebny milionom, to chyba mogę go użyczyć? Alfred narodzi się na nowo, z nowymi ideami i pomysłami. Będą go chwalić i nienawidzić. Czy w ten sposób położymy kres wojnie?
W jednej chwili dopada mnie myśl, że przecież nie. Biegnę na górę, na swoje czwarte piętro, rzucam się na rozgrzebane łóżko i długo płaczę. Prawie podmienili mi język! Jeśli nawet ta przemiła starowinka ma taką moc przekonywania, co dopiero miliony, myślące tak samo. Łykam paracetamol i idę spać. Trzeba spać jak najdłużej, by obudzić się ze starymi myślami.

Spoglądam jeszcze w szare niebo. Kiedy w końcu nadlecą gołębie?

Ewa Popławska

 

Ewa Popławska (ur. 1994) – pochodzi ze Słupska; absolwentka dziennikarstwa na Uniwersytecie Gdańskim. Studentka filologii polskiej. Autorka powieści „Anita” (2017). Miłośniczka literatury, języka węgierskiego i skoków narciarskich.