Szkoła jako śmiertelna choroba przenoszona systemowo z pokolenia na pokolenie

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: niedziela, 24 luty 2019 Drukuj E-mail

Katarzyna Kuroczka

Z chodzenia do szkoły powinno się wyrosnąć jak najszybciej. Dla własnego dobra. Dla dobra reszty społeczeństwa też. Ten, kto pozostaje w oświatowych murach za długo, ulega nieodwracalnym deformacjom wszystkich układów – od ruchowego począwszy, a na układzie odpornościowym skończywszy.

W drodze do szkoły (à propos zwrot ten przeraża każdego Czecha, dla którego ‘droga’ to narkotyk, a nie chodnik czy inna ścieżyna), tak więc w drodze do szkoły deformuje się najpierw kręgosłup. Jeśli bowiem nie da się nic wtłoczyć do głowy przez uszy i oczy, to należy przynajmniej podjąć próbę przez plecy, dlatego kolejnym pokoleniom każe się chodzić z coraz większymi ciężarami na ramionach. Zaskakujące jest, że im więcej wiedzy wlewał belfer do uczniowskich głów, tym mniej potrzebował do tego książek, zeszytów i całej reszty asortymentu (pseudo)naukowego. Natomiast wraz z dramatycznym obniżeniem poziomu nauczania gwałtownie przyrosła sterta wszelkiego badziewia zwanego szumnie pomocami naukowymi i podręcznikami tudzież zeszytami ćwiczeń. Te ostatnie to oczywiście po to, by udawać, że realizujemy starą maksymę repetitio est mater studiorum. A kręgosłup, kolana i biodra nabierają kształtów, którymi zajmie się w przyszłości oby nie kolega z ławki, bo ten może mieć problemy z odróżnieniem łękotki od łechtaczki, jeśli posiedzi w tej ławce zbyt długo. No, ale kto komu zabroni zostać ortopedą i traumatologiem?!

Gdy już uda się nam dotrzeć do szkolnych murów z jako tako wyprostowaną postawą, te przypierają atak na nasz układ słuchowy. Wylewające się przez uchylone okna, a nawet zamknięte drzwi decybele powoli, ale nieuchronnie przygotowują nas do wizyty, jeśli nie od razu w gabinecie audiometrycznym, to przynajmniej otolaryngologicznym, względnie foniatrycznym, bo przecież jakoś ten hałas trzeba nie tylko przyjąć na klatkę czy raczej błonę bębenkową, ale i dać mu odpór własnymi strunami głosowymi.

Przebrnęliśmy zatem przez korytarz. Odnaleźliśmy właściwą salę, co wcale nie jest takie oczywiste, gdy ta jest zmieniana pięć razy w tygodniu, bo nauczycielska grypa szaleje w najlepsze. W końcu jednak stoimy we właściwym pomieszczeniu nieludzko spoceni, ale i gotowi stracić mleczne, a nawet stałe uzębienie w walce o zajęcie strategicznego miejsca. Idealnie ustawiona ławka nie znajduje się ani w pierwszym, ani w ostatnim rzędzie, ale w tzw. szarej strefie trzeciego rzędu. Istotna jest też właściwa kolumna, tą najlepszą poprzedza dumnie połyskujące biurko belfra. Siedzenie w kolumnach na lewo lub na prawo od oczu nauczyciela nie jest ani bezpieczne, ani mądre. Nie od dziś bowiem wiadomo, że rasowy edukator łypie na boki, omiatając przede wszystkim wszelkie zakamarki i mysie dziury, czyli części dystalne sali. Gdy zasiadamy więc na wprost niego, ale nie tuż pod jego nosem, ani też nie na szarym końcu sztubackiej gromady, który to koniec z definicji jest na pozycji przegranej, wówczas otwieramy nad swoją umęczoną nauką głową małą parasolkę-niewidkę. Nie żeby była ona stuprocentowo skuteczna, ale daje więcej szans na przeżycie, a przynajmniej na jako taką ochronę układu nerwowego.

Równocześnie to pozycja nienadwerężająca nasz układ wzrokowy. Nie musimy mrużyć oczu, pocierać gałek, przekrzywiać głowy, marszczyć nosa, delikatnie podnosić się z krzesła ani odpisywać od kolegi, próbując przenieść notatki uczitiela z tablicy do zeszytu. Taka bowiem ekwilibrystyka nie tylko osłabi nasz wzrok, nabawi nas zeza, skrzywi kręgosłup w odcinku szyjnym lub wręcz złamie go w odcinku lędźwiowym, ale, co gorsza!, przyczyni się ponad wszelką wątpliwość do osłabienia naszego układu nerwowego, tworząc podatny grunt pod przyszłą nerwicę, depresję, chorobę dwubiegunową, a w najłagodniejszym przypadku pod życiowe nieudacznictwo, wieczny maminsynkizm i ciągłe odstawanie od reszty urobionego społeczeństwa.

Jeśli po latach takiego funkcjonowania uda nam się zachować mimo wszystko jakieś resztki zdrowia, pojawia się najgorsza z oświatowych zaraz, która czyha na grzeczne Kasie i miłych Jasiów, na siedzące w kącie Szare Myszki, na połykające szkolną bibliotekę Mole Książkowe, na walczące o zwycięstwo prawdy i ideałów Joanny d’Arc i na tych wszystkich Paskowiczów, którym zabrakło pomysłu na życie. Zaraza ta skrada się podstępnie, przybierając twarz ulubionej Pani od plastyki, Babki z polaka albo Gościa z wuefu, i szepcze w podświadomości mantrę: „jaka ta Pani miła, też bym chciała taka być, ona na pewno jest taka miła, bo uczy polskiego” albo „jakie ten Facet ma powodzenie dzięki temu, że jest wuefistą, też bym chciał mieć wokół siebie tyle dziewczyn”.

Osłabiony przez szkolne choroby organizm młodego, wrażliwego człowieka łapie infekcję w mgnieniu oka, a potem pozwala jej się rozrastać przez kolejne lata edukacji, zakończone ostatecznie uzyskaniem nauczycielskiej specjalizacji, czyli uprawnień do systemowego zarażania kolejnych pokoleń, jeśli nie ideą zawodowej pedagogizacji, to przynajmniej szeregiem innych patologii, jakie szerzą się w oświatowych murach, niszcząc w nas po kolei wszystkie układy – od ruchowego po odpornościowy. Z chodzenia do szkoły powinno się zatem wyrosnąć jak najszybciej! Dla dobra własnego i reszty społeczeństwa…
Z drugiej zaś strony nie od dziś wiadomo – żeby zbudować jakikolwiek system, trzeba najpierw rozmontować zastane układy. No, ale to już temat do innych rozważań.

Katarzyna Kuroczka


Przeczytaj też u nas wiersze K. Kuroczki (jako Katarzyny Berety) w dziale ‘poezja’