Hej, hej, ułani...

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: wtorek, 11 grudzień 2018

Jerzy Żelazny

To zdarzyło się pod koniec lat sześćdziesiątych poprzedniego wieku. Przyjaźniłem się z sympatycznym brodaczem, mieszkającym w bloku na trzecim piętrze. Lokum naprzeciwko zajmowała pięcioosobowa rodzina, czyli małżeństwo dociągające do wieku średniego, dwoje dzieci w wieku ostatnich klas szkoły podstawowej oraz dziarski pan o posturze emerytowanego wojskowego, oficera niechybnie, być może kawalerzysty, który podchorążówkę ukończył jeszcze za czasów Rydza-Śmigłego, elitarną szkołę w Grudziądzu, mieście mej szkolnej młodości. Był teściem głównego lokatora, a ten prezesował w spółdzielni handlowej. Natomiast córka owego pana była główną księgową w Radzie Miejskiej, nosiła się z pańska, zadzierając dumnie już i tak zadarty nosek. Zresztą zajęcia sąsiadów mego kumpla nie mają nic do rzeczy w zdarzeniach, o których chcę tu opowiedzieć.

W godzinach przedpołudniowych blok pustoszał - lokatorzy wyruszali do pracy, dzieci do szkoły lub przedszkola, pozostawała jedynie młoda kobieta z parteru, pielęgnująca niemowlę oraz ów kawalerzysta. I mój znajomy, który pracował po południu i wieczorami, ja zresztą często również, gdyż chodziłem do pracy na przemian – jednego dnia z rana, innego po południu, a bywało, że część zajęć miałem przed południem, a część po południu, w wolnym czasie w godzinach przedpołudniowych mogłem odwiedzić przyjaciela, który zwykle wylegiwał się w łóżku nawet do dwunastej. Przyjaciel zachęcał mnie do odwiedzin, gdyż chciał, abym był świadkiem dość zabawnych zdarzeń.

Gdzieś tak po jedenastej w owej klatce schodowej robiło się wesoło i ciekawie. Za przyczyną pewnego również dziarskiego emeryta, z wąsami przypominającymi wąsy mego dziadka na starej fotografii. Z wysiłkiem wchodził na trzecie piętro, pod pachą dzierżąc zawiniątko o obłym kształcie, chwilę stał przed drzwiami mieszkania sąsiadów mego przyjaciela, zapewne by uspokoić oddech, a potem zamiast nacisnąć dzwonek lub zapukać, śpiewał: Hej hej, ułani, malowane dzieci. Natychmiast otwierały się drzwi i rozlegał się niejako odzew: Niejedna panienka za wami poleci. I panowie witając się w progu radośnie, znikali w mieszkaniu. Potem zza drzwi sąsiadów dolatywały dźwięki przestawianych naczyń i po pewnym czasie, podniesione głosy. Zresztą nie podsłuchiwaliśmy, ale łatwo było się domyślić, co ci dwaj panowie robią za zamkniętymi drzwiami.
Po mniej więcej godzinie pan z wąsami przypominającymi mego dziadka ze starej fotografii wychodził z lekko zachwianą równowagą, ale jako były ułan potrafił trzymać się prosto, nieco sztywno, lecz nogi niepewnie albo ostrożnie odnajdywały stopnie schodów, oczywiście nigdy się z nich się nie sturlał ani zatoczył.

Przychodził w te same dni – we wtorki i piątki. Tak układałem sobie zajęcia, by w te dni móc wyskoczyć do kolegi o stosownej porze. Lekko uchylając drzwi mieszkania, wyczekiwaliśmy na nadejście starego „ułana”, jak go nazwaliśmy. Gdy się pojawił, zawsze chwilę postał pod drzwiami, gdy odsapnął, zamiast zapukać, zaśpiewał, zaczynając od owego okrzyku hej, zwykle tak jakoś patriotycznie: Hej, bracia, wraz! Nad nami orzeł biały... Zza zamkniętych drzwi natychmiast nadleciał dalszy ciąg owej pieśni: A przeciw nam śmiertelny stoi wróg... Ale ten, co stał pod drzwiami śmiertelnym wrogiem nie był, zwłaszcza że trzymał pod pachą zawiniątko o obłym kształcie, z obiecującym chlupotem wewnątrz. Drzwi się więc otwierały szerzej i pan, którego określiliśmy jako byłego kawalerzystę, wyciągał prawicę i zapraszał gościa do środka.

Powtarzały się te spotkania regularnie dwa razy w tygodniu. I za każdym razem panowie witali się piosenką, która zawierała ów wykrzyknik: Hej! I miały zróżnicowany odcień uczuciowy, znaczeniowy, pochodziły różnych okresów historycznych, osnute na tle ważnych wydarzeń w dziejach naszego narodu. Na przykład: Hej, z góry, z góry jadą Mazury! Nie zapominali o zdarzeniach tragicznych, na przykład o powstaniu warszawskim: Hej chłopcy, bagnet na broń! Przeważały jednak pojawiały się pogodniejsze tony: Hej! Ty Wisło, modra rzeko, pod lasem... Albo śląskie akcenty: Hej tam w dolinie, hej tam przy młynie, kandy w wodzie słonko się skrzy... Bywały też akcenty żeglarskie: Hej, żeglujże, żeglarzu, całą nockę po morzu... Albo : Hej, chłopcy, morze ma barwę zieloną...

Starali się, żeby nie powtórzyła się ta sama piosenka. Dziwiło mnie i zachwycało, że jest tak dużo piosenek z owym Hej na początku. Sam wiele znam, ale to, co demonstrowali ci dwaj panowie, przewyższało nawet moje wyobrażenie. Nie w każdy dzień spotkań owych panów mogłem odwiedzać kolegę, ten mi wtedy referował. Ostatnio zaczął nasz ułan od Hej, idem w las, piórko mi się migoce... – poinformował, ledwie wygrzebawszy się z betów. Wzruszyłem się, gdy jednego dnia usłyszałem: Hej, wy konie, rumaki stalowe... Sądziłem, że pan zza drzwiami jej nie zna, ale zabrzmiał dalszy ciąg: Hej, na pola prowadźcie wy nas... Dalszy ciąg tej piosenki to: Niech zawarczą traktory bojowe... A wzruszyła mnie dlatego, że jest piosenką mej młodości, którą wtedy między innymi się śpiewało, maszerując „ w jasną przyszłość”, bo w czasach mojej młodości sztubackiej tylko maszerowało się w przyszłość jasną, ba! nawet tęczową. Tyle że nigdy nie doszliśmy do czasów pełnych radosnych barw.

Ważną pozycję w repertuarze panów ułanów w stanie spoczynku (tak ich nazwałem dla własnego użytku) stanowiły piosenki ludowe. W nich pełno zawołań z owym hej!. Ot, choćby najbardziej znana, gdyż z repertuaru „Mazowsza”: Hej, przeleciał ptaszek przez kalinowy lasek... Odzew za drzwi był murowany: Siwe piórka na nim zadrgały... Albo: Hej, bystra woda, bystra wodziczka... Zza drzwi dolatywało: Pyta dziewce o Janicka... Innego razu pod drzwiami sąsiada zabrzmiała donośnie piosenka góralska: Hej, góral ja se góral... A z wnętrza odzew: Hej spod samiuteńkich Tatr...

Można też było usłyszeć piosenki, które śpiewa się podczas rodzinnych lub koleżeńskich biesiad: Hej, tam pod lasem coś błyszczy z dala. A odzew brzmiał: Banda Cyganów ogień rozpala. Humor panom dopisywał, więc innym razem przywoływali się nieco zmodyfikowanym tekstem - to nie Cyganie rozpalali ogień, lecz powodem błyszczenia było: moja żoneczka tyłek opala... Oczywiście żart ten jest dość powszechny i nie sądzę, że był wynalazkiem tych dwóch dżentelmenów.

Ciekawiło nas, jak długo będzie trwała owa zabawa, kiedy wyczerpią się ich zasoby repertuarowe? Nie doczekał się mój przyjaciel - pewnego dnia w porze przedpołudniowej w domu zjawił się nieoczekiwanie główny lokator lokalu, ów ważny prezes spółdzielni handlowej i zastał starszych panów podczas spożywania zawartości pakuneczku o obłym kształcie, z którym zjawiał pan z wąsami przypominającymi mego dziadka ze starej fotografii. To wzburzyło prezesa, stanowczo się sprzeciwił wykorzystywaniu jego mieszkania do nieplanowanych uczt przy kielichu. Żona prezesa, czyli córka starszego pana, wsparła męża w tym żądaniu. Pan z wąsami przestał przychodzić z zawiniątkiem o obłym kształcie, a teść prezesa wyprowadził się, podobno zamieszkał u swej najmłodszej córki w sąsiednim mieście. Wspomniał kiedyś, że ma trzy córki, mieszkał najpierw z najstarszą, ale był im zawadą, więc przeniósł się do średniej.

Perypetie mieszkalne pana o posturze ułana wówczas nie skojarzyły się nam z losem szekspirowskiego króla Leara. Oczywiście perypetie nie miały takiego dramatyzmu jak w szekspirowskiej tragedii. Nie mniej można się doszukać analogii - pan ten nie tylko był ułanem, lecz rolnikiem, podobno przedwojennym obszarnikiem, którego objęła reforma rolna, gospodarował na resztówce. Sprzedał gospodarstwo, pieniądze podzielił między córki, by miały łatwiejszy start materialny w miastach. Nie wiem, czy ów wesoły pan został przez najmłodszą córkę, niczym król Lear, przygarnięty serdecznie, z szacunkiem, otoczony opieką. Wyprowadziłem się z owego miasta, przeniosłem do innego, nie spotykałem dawnego kolegi, los kawalerzysty przestał mnie ciekawić.

Historię o śpiewaniu piosenek zaczynających się od wykrzyknika hej, usiłowałem kilka razy opowiedzieć w towarzystwie biesiadnym. Nigdy mi się to nie udało, gdyż słuchający uznali, że zmyślam, nic takiego mi się nie zdarzyło, jest to moja konfabulacja - twierdzili, sugerując, bym zamilkł. Jeśli Czytelnicy tego felietonu sądzą podobnie, to trudno, nie będę namawiał do uwierzenia, że wszystko jest szczerą prawdą, i tylko prawdą. Bo w istocie jakież ma to znaczenie, czy wymyśliłem tych dwóch panów raczących się zawartością pakuneczku o obłym kształcie, czy zetknąłem się z nimi naprawdę?

Opowiastka jest żartem, ma rozbawić a nawet zadziwić czytelnika. I z tego punktu widzenia nie jest ważne, czy zdarzenia są zmyślone, czy zdarzyły się naprawdę. Świat realny i ten wymyślany przenikają się nawzajem, czasem nie odróżniamy, co jest prawdziwe, a co konfabulacją. I jakże często historie wymyślone uznajemy za rzeczywiście, realne. I tak jest od dawna - pamiętamy, że za duszę Podbipięty, jednego z bohaterów „Ogniem i mieczem”, odmawiano modlitwy, dawano na mszę, a przecież była to postać rodem z fantazji Sienkiewicza.
Coraz chętniej postrzegam rzeczywistość w dynamicznej nieokreśloności, pokawałkowaną, a każdy składa ją na swój sposób z wątków realnych i zmyślonych. No przecież żyjemy w czasach postprawdy, cokolwiek ten termin znaczy.

Jerzy Żelazny


Przeczytaj też u nas inne teksty J. Żelaznego, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)