„Napływ” Emanueli Czeladki

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: sobota, 23 grudzień 2017 Drukuj E-mail

Leszek Żuliński

POETKA MROKU

To jest debiut! Pod patronatem poznańskiej biblioteki wojewódzkiej i Mariusza Grzebalskiego. Książka w sporym, nietypowym formacie, ładnie wydana. Ze skrzydełka tomiku wiemy o autorce tylko tyle: Emanuela Czeladka, urodzona w listopadzie 1981 roku w Kołobrzegu. Doktorantka na Akademii Pomorskiej w Słupsku… Mój Boże, rówieśniczka mojego syna… A więc doczekuję się debiutów tamtej generacji. To miłe uczucie!
Uczuciom – jak wiadomo – krytyk nie podlega. A przynajmniej nie powinien. Tym razem nie było to łatwe, bowiem tom ten przeczytałem z zapałem, a nawet entuzjazmem (mimo że lektura nie jest „wesoła”). Wygląda mi na to, że habemus poetkam! Aby nie podgrzewać własnego zapału, przejdę do rzeczy…

Na początek „zaatakuję” was wierszem otwierającym tomik pt. Evelyn: śliczna Evelyn poszła zrzucić z siebie tęsknotę wielką jak / wieżowce Manhattanu które zobaczyła gdy stanęła / na krawędzi poprawiając włosy / nie wiedziała które to piętro nie liczyła kroków / a stopy w nowiutkich bucikach niosły ją choć troszkę obcierały // jakże była piękna gdy spadała zahaczała wzrokiem o gwiazdy a może / to były szyby za nimi ludzie tak przeźroczyści że przez bladość ich / ciał przepływało powietrze / to samo które niosło Evelyn leciutko unosząc jej spódnicę // wtedy miała już pewność że nic nie jest dane na zawsze / upadła wgniatając samochód choć równie dobrze mogłaby opaść w puch / niby w ból który był wielki jak jej zdjęcie w gazecie / nazajutrz napisali że to było bardzo ładne samobójstwo / wszak i ona była również urocza gdy spokojnie leżała / z ustami rozchylonymi w nagłym zadziwieniu że to już
Smutny, w zasadzie porażający wiersz, ale pozbawiony „ciężkiej artylerii rozpaczy” – ot, jeszcze jedno samobójstwo na Manhattanie. Ale za tą „lekkością” kryje się tak ogromne nieszczęście, biorące nas w swoje ramiona, że śmierć tej dziewczyny utkwi w naszej smutnej pamięci.

Czeladka pisze szeroką frazą. I to jest słuszny wybór, bowiem te wiersze opowiadają i opowiadają o ludzkich zdarzeniach. Mało tu miejsca na liryzm, raczej na osobliwą prozodię. Bo właśnie w prozie życia tkwią nieszczęścia życia. Ich liryczne „estetyzowanie” byłoby czymś sztucznym. A jednak aura tych wierszy nie pozostawia wątpliwości, że jest to poezja. Tak!, to bardzo ciekawy syndrom.

Tomik jest podzielony na sześć rozdzialików: Wezbranie, Wieleset, Spiętrzenie, Przystęp, Hydra i Podsiąknięcie. Tematycznie te części – oczywiście – się różnicują, lecz splata je jedno: spleen, chandra, niedostatek oczekiwań, frustracja, brak spełnienia, rozmijanie marzeń i zdarzeń; no, jednym słowem: „mrok egzystencjalny”. Czy tak jest naprawdę? Głupie pytanie: jest nie tak jak jest, bo jest tak jak subiektywnie radzimy sobie z życiem. I ta odsłona egzystencjalnego theatrum jest główną bohaterką tych wierszy. Mrocznych, ale – powtarzam – nie histerycznych. Raczej behavioralnych. Także mamy tu do czynienia z ludzką sztuką „dogadywania się”, tzn. z relacjami interpersonalnymi, które z czasem miłość zamieniają w jej okaleczenie.

Oto wiersz pt. moja bezlitosna lovesong: każde moje odejście spłaszcza mi twój obraz / obok domu postawiono wylęgarnię strachów / między wierszami przeskakuje szczur jak dreszcz przez plecy / kiedy twoje ręce uciekają jak przez podwórko / kury biją w pole dziobem żłobiąc w ziemi długie blizny // zupełnie jak moja ciągnąca się przez środek / brzucha aż na sam koniec języka / snopy siana tańczą piszczą myszy / gdy wśród wielu pustych łętów odnalazły ziarno jak my siebie // kiedyś zboża były świetną podpałką do palenia czarownic / teraz to nas ogień może strawić albo oszczędzić / osmalając dymem oczy.

Vanitas vanitatum! No i tertium non datur, czyli nie mamy wyboru. Im dalej brnąłem w lekturę, tym bardziej czułem jakiś nihilizm, a może raczej „smutek tropików” naszej egzystencji.
W pewnym momencie narzuca się pytanie: czy naprawdę mamy do czynienia z tak marnym żywotem? Na to nie ma odpowiedzi, to kwestie indywidualne. „Poeci światła” i „poeci mroku” mają rację, ale tę, którą są „zaszczepieni”. Hedonizm i fatalizm, epikureizm i sceptycyzm to bracia bliźniaczy, którzy nie utrzymują stosunków ze sobą. Tak jest, było i będzie.

Z tego punktu widzenia wiersze Emanueli Czeladki są destrukcyjne. Ale jak pięknie, jak wrażliwie, jak mądrze – one zgłaszają memento, że radość życia nie jest łatwą pociechą. Ech, ciekaw jestem, jak by na nie zareagował Leopold Staff – poeta afirmatywny. No ale dajmy spokój tego typu dywagacjom – mamy debiut jaki mamy. A jaki mamy? Doskonały, choć bolesny, wrażliwy, mroczny, Ot, po prostu smutny… A kto powiedział, że ma być wesoło? Różewicz napisał: poezja jak otwarta rana, ostatnie krwi płynienie…

Tak, ten debiut jest mroczny, ale empatyczny. Jego ciemności wypatrują jasność. Między wersami pomrukuje miłość. Ale chyba najważniejsza jest tu dykcja nieporównywalna do żadnej innej oraz mądrość, która bez histerii opowiada, jak trudno żyć.

Emanuela Czeladka „Napływ”, Wojewódzka Biblioteka Publiczna i Centrum Animacji Kultury, Poznań 2017, str. 60

Leszek Żuliński

 

Przeczytaj też w dziale ‘poezja’ wiersze E. Czeladki, z których część weszła do debiutanckiego zbioru