Czekam w dolinie Jozafata

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: wtorek, 28 listopad 2017

Jerzy Żelazny

Na pożegnanie ziemskiej mordęgi wypił pół litra wódki Absolut, a przedtem zjadł piętnaście kartoflanych placków. Paula wspomogła go jednym kieliszkiem i siedząc naprzeciwko Lucka, towarzyszyła mu w piciu z blaskiem podziwu w oczach. A jej spojrzenie mówiło, popatrzcie na tego cudaka! Taki stary, z laską nie potrafi się rozstać, a pije, że aż się kurzy! Niebawem to picie sięgnie dna. Dna butelki, miała na myśli.
- Ech, Paula, z tobą zawsze mi się fajnie piło. Jeśli z ziemskiego przemijania czegokolwiek żałuję, to owego wspólnego siedzenia przy kieliszku czystej. I wyglądania oknem, by podziwiać dolinę Grabowej. Niestety, przeczucie mi podpowiada, że to się kończy.
- Nie, Lucek, nie zgadzam się. Jeszcze mamy przed sobą wiele butelek i przekomarzających się słów, a na ścianach błąkających się naszych cieni. I wejrzeń w jasny dzień. Radosnych wejrzeń na tę twoją dolinę nad Grabową, która uwiodła cię i spędziłeś nad nią szmat życia.

Paula nie uznawała lamp zwisających spod sufitu - stały w różnych miejscach na stolikach albo fikuśnych stojakach. I one wzniecały cienie tańczące na tapetach. I dziwacznych obrazach. Paula pocieszała się, może to wspólne siedzenie zabierzemy ze sobą tam... Jeśli to tam istnieje gdziekolwiek i ma zapach usypiającego w ciszy sadu, to ja chętnie godzę się, żeby tam usiąść pod jabłonką, oddychać zapachem dojrzałych jabłek.
- Ba - skomentował Lucjan i zerknął w głąb butelki, a w niej, na dnie, zrobiło się przeraźliwie ubogo. No, bez przesady, pół kieliszka udało się uronić, ale to żadna pociecha - wszystko się kończy, zmierza gdzieś tam, czas przytula, obejmuje, zabiera, nie oddaje. Miał Lucek w zapasie kilka butelek, chciał po jedną sięgnąć, ale się rozmyślił: - Dosyć, niech zostaną na moją stypę.
- Ty jak co powiesz! – zachichotała Paula, wyzbywszy się usposobienia, które tak cudownie ogarnia i nuci o zmierzchu.
W piersiach Lucka też się coś przekoziołkowało – zabulgotał nastrój ni to radosny, ni smętny. Dotknął zgrubiałego kolana Pauli, pogłaskał przestrzeń pomiędzy kolanem a pachwiną, westchnął zwyczajnie, a potem w polemicznej odpowiedzi zanucił frywolną piosenkę śpiewaną w czasach ich młodości, ale ucichł i zdecydował, lepiej zrobię, gdy się położę, póki wódka mnie całkiem nie skołuje. Nie lubił zasypiać w stanie całkowitego upojenia, jakby się bał, że zasypiając w nieświadomości, już jej nie odzyska; odejdzie do lepszego świata po pijanemu. Nawiasem mówiąc, tak bezgranicznie w jego istnienie nie wierzył, raczej udawał, że wierzy, bo chciał mieć spokój, nie wyróżniać się zanadto, nie wzniecać docinków albo tylko przymówek mimochodem, więc czasem zgiął kolano przed ołtarzem. Mimo swego niedowiarstwa, uważał jednak, że przekroczenie na cyku granicy ziemskiego i tego niewiadomego bytowania, nie jest w porządku, nie godzi się. Może ktoś tam czeka i gdy poczuje nieświeży chuch, uzna to za lekceważenie, a nawet profanację przestrzeni nieziemskiej.
- Będę dzisiaj spał bez snów, bez łupania w kościach, bez najmniejszej drgawki, nic mnie nie przebudzi – przekonywał się przed zaśnięciem. – Chociaż to dość niebezpieczne oczekiwania, bo jak mówią, gdy nic nie boli, to znaczy, że się odeszło gwiezdnym szlakiem na kraniec wszechświata…
Mylił się Lucek – około czwartej nad ranem zbudziło go ciśnienie w pęcherzu, prostata wariowała, domagając się ulgi, nawet lekko popuściła, więc wstał, zrobił co trzeba, ale poczuł boleści za mostkiem; znał ten ból, napadał go od jakiegoś czasu, lekceważył te objawy, tym razem jęknął.
- Co ci jest? – zbudziła się Paula.
- E, nic… To ten ból w piersiach. Napiję się wody i mi przejdzie… - Chwilę czekał, aż minie, a gdy fala bólu opuściła klatkę piersiową, zasnął bezszelestnie, kołysał go sen, schodził w urodzajną dolinę, lecz sen urwał się nagle, jakby już doszedł na samo dno doliny - jasność przemieniła się w ciemność bez żadnego światełka. I już się nie rozjaśniło.
Paula popłakała jak należy, wystroiła się w żałobny strój, w czerni wyglądasz fajnie – chwaliły przyjaciółki od różańca, gdyż zwykle furkotały na niej ubiory barwne, kraciaste. Żal nosiła w przygasłych oczach, w obwisłych kącikach ust i na nosie od płaczu zaczerwienionym, siąkała nim co rusz, wyjawiając swą boleść znajomym, przychodzącym do kaplicy cmentarnej na modły za duszę Lucjana, który nie wierzył, że został wyposażony w duszę i że ona z niego uleci, zawiśnie w niepojętym błękicie. Czasem jednak nachodziły go swawolne myśli – ufał, że czeka na niego kraina, a tam spotka samo piękno, rzeczy niewyobrażalne.
Niektóre panie, mocno szczodrobliwe, które nie przepuszczą takiej okazji, by się nie pomodlić za duszę wędrującą do wieczności, nie zjawiły się w kaplicy cmentarnej, uważały bowiem, że Lucjan zbyt opieszale praktykował wiarę, pożałowały mu więc pacierza. Na pogrzeb jednak przyszły, nie wypadało się nie zjawić, zwłaszcza że ludzi żałobnie nastrojonych przyszło mnóstwo, przynosząc pęki kwiatów.
- Ech, takich pogrzebów oby było więcej – wzdychała na pół radośnie, na pół żałobnie Ela, kwiaciarka czuła na ludzki smutek, chętnie przyłączająca się doń, bo dzięki licznym i eleganckim pochówkom interes kwiaciarski kręcił się wydajniej.
Po pogrzebie, po oficjalnej stypie w restauracji, w domu przy ulicy Grabowej członkowie najbliższej rodziny skorzystali z zapasu białych wódek, zgodnie z dyspozycją zmarłego, który, oczywiście jeszcze za życia, nakazał, postawcie na trumnie butelkę i kieliszki, siądźcie dookoła, pijcie ochoczo za moją podróż w nieskończoność, bo tam gdzieś zawisnę, tak mniemam, i zaśpiewajcie W mogile ciemnej śpij… – radził podczas spotkań rodzinnych. Oj, wybierał się Lucek w podróż do wieczności, długo się wybierał, jak gdyby nie potrafił zdecydować, że już pora. Najbliżsi dotrzymali obietnicy, ale nie aż tak dosadnie, by trumny użyć jako biesiadnego stołu.
Po miesiącu odeszła Paula. Ktoś to skomentował, chyba się umówili, żeby tam, w zaświatach, długo na siebie nie czekać. Do samego końca swego darzyli się miłością. Podobno Lucjan powiedział, zejdę w Dolinę Jozafata. W dolinie musi być rzeka płynąca zakolami niczym nasza cienista Grabowa. Czekając na ciebie, będę moczył nogi, utrudziły się, idąc pod górę życia, w dolinie odpoczną, ochłodzę je w nurtach rzeki, gdzie płynie woda krystaliczna, nie skażona żadnym świństwem.
– Wierzysz, że po śmierci będziesz miał nogi? – wątpiła Paula. – Uważam, że są tam zbędne, przeniosłyby tylko z życia różne dolegliwości, skrzypienie w stawach, odciski na palcach, bóle w kostce… I nowe chęci za tym, co przygasło.
– Też mi się nie wydaje, żebym wędrował tam na własnych kulfonach, ale pomarzyć trzeba. Lubiłem chodzić po polach, po łące. Nogi bywają piękne, zwłaszcza kobiece, rozchylone ochoczo.
- A gdzież jest ta Dolina Jozafata? – podnieciła się Paula, pomyślawszy, tam znowu będę pieścić Lucka pod kołdrą. Ta chęć, która przygasła, może się znowu rozjarzy, rozkwitnie.
- A bo ja wiem, gdzież ona? Pewnie w wyobraźni ludzi, w legendzie, Pismo o niej wspomina, mamy tam czekać na sądny dzień. Ciekawi mnie, czy na ten sąd można wynająć adwokata? Wziąłbym naszego Czarusia Kuzienkę, jest dobry, życiowo otrzaskany, on by wszystkie moje grzechy uzasadnił potrzebą trwania na ziemskim padole. Bo bez grzechu, cóż to za życie?
– Och, ty pleciugo! – ta rozmowa, nasiąknięta metafizyczną wilgocią, chmurą rozpędzoną po niebieskawym pyle, zakończyłaby się chichotem Pauli, ale Lucek kontynuował wątek.
– Wydaje mi się, że dolina Jozafata jest kamienista, jałowa i nie ma tam rzeki, żeby w niej moczyć nogi. Chociaż cóż to za dolina choćby bez potoku? Zapisano w Księgach, zwłaszcza tych, które Bóg podpowiedział prorokom, że mamy tam czekać. Czekać w jałowej dolinie bez bulgoczącego po kamienistym stoku strumyka?
Przytaczanie tej rozmowy na serio jest śmiałym komentarzem - wielu pewnie by odrzuciło ten dyskurs małżonków w chłodny poranek, gdy jeszcze nie podnieśli się z łóżka. Lucjan, mimo że był rolnikiem - hodował świnie, siał zboża - pełnił przeróżne wraże funkcje, hołubili go ludzie reżimu, a on się dawał hołubić, przemawiał żarliwie i butnie, zadzierał nosa, ściskał dłonie ważniakom, uwielbiał poklepywanie po plecach, dobrotliwe klepanie, pobłażliwe, ale w istocie lekceważące, odbierał dumnie dyplomy, odznaczenia i ordery, przydziały na maszyny, na nawozy i różne dobra, jakieś tam złote wiechy przydzielane niegdyś dobrym rolnikom; nawet włodarzowi państwa wręczał na oczach telewizyjnych kamer dożynkowy chleb na stadionie, który w chudych latach stał się wielkim targowiskiem Europy, potem wygoniono przekupniów, niczym ze świątyni jerozolimskiej i zbudowano cudo na kształt wielkiego wyplatanego kosza na kartofle albo kwiaty, a taki stadion to świątynia naszych czasów, ludniejsza od tych z cegieł i kamieni. Takim był przechrztą Lucek - tylko od wielkiego święta odwiedzał kościół. I ktoś taki miałby dostać poczesne miejsce w zaświatach? – wątpiono. Bezpodstawne były te kalkulacje nieżyczliwe - Lucjan nigdy nie zerwał więzi z wiarą swych ojców, brał udział w pasterce, huczne wyprawiał wigilie, popijał z proboszczem żubrówkę, cichaczem przyjmował księdza po kolędzie, a by się wyspowiadać przed Wielkanocą, jeździł do miasta, gdzie nikt go nie znał, tam klękał przed konfesjonałem, wyznawał swe niecne uczynki, niektóre bagatelizował i zatajał, żeby spowiednika zanadto nie gorszyć, przyjmował komunię. I dzieci swe ochrzcił też cichaczem w wielkim mieście; wtedy katabasy akceptowali takie układy, potem zhardzieli. Niech dzieci mają – powiadał Lucek – ten chrzest jako wyposażenie na przyszłość, bo kto to wie, jak się sprawy potoczą za lat kilka? Był ostrożny i trafnie przewidział, że przyszłość przekręci się dość wyraźnie.
Przy kieliszku żubrówki opowiadał księdzu Wojciechowi rozwlekle o swych życiowych przewagach i wpadkach, między innymi o powrocie z niewoli francuskiej, ej Francuzi to nas głodzili, nie sądziliśmy, że te żabojady mogą być tak wredne, trzymali nas w jednym obozie z Niemcami, a przecież nas, Pomorzaków na siłę wcielili do Wehrmachtu, najpierw wpisali ojca na listę Eingedeutz… Myśli ksiądz, że powiedzieli mu o co chodzi, nic z tych rzeczy. Wypełnili ankietę, a w niej czego i gdzie się uczył, od kiedy tu mieszka, czy zna niemiecki… Znał ojciec perfekt, chodził przecież do szkoły niemieckiej przed pierwszą wojną. I kazali podpisać I ojciec podpisał nieświadom, co z tego wyniknie. No to jak ja dorosłem do wojska, to mnie wzięli, szczęście moje, że zbliżał się koniec wojny. Trafiłem na front wschodni, naprzeciwko Ruskich, ale za Führera nie chciałem wojować. Ruski już byli w Czechach, uciekać do nich bałem się, straszyli nas niewolą u kacapów, że tam częstują strzałem w potylicę albo zamęcza przy wycince tajgi. Strzeliłem sobie w rękę, o, popatrz, proboszczu, ten środkowy palec mam sztywny, to od tego strzału. Poszedłem do szpitala, a jak wyleczyli mi rękę, to trafiłem na koniec wojny, Czesi nas rozbrajali, a Amerykanie zawieźli nas do obozu w głębi Niemiec, a potem do Francji, przejęli nas władze francuskie, trzymali rok, zanim puścili do domu. Nie dojechałem do swej wioski, zostałem tutaj… Patriotycznie pomyślałem, żeby na tych ziemiach Polskę budować, skoro je dali naszej ojczyźnie. Uważałem to za swą powinność. No i spotkałem Paulę, to przesądziło, że osiedliłem się w mieście nad Grabową. Pojmujesz, księże, skąd się tu wziąłem?
Lucjan, gdy wybuchła z hukiem wolność, ekrany telewizorów zaczerniły się sutannami, rozkwitały purpurowe pelerynki, takież piuski kardynalskie, nie zmienił praktyk, postępował podobnie jak za komuny. Usprawiedliwiał się przed proboszczem:
- Wiesz – mówił podnosząc kieliszek z żubrówką - nie chcę być kurkiem podatnym na podmuchy wiatrów. Wiatrów historii – dodał, żeby stałość postępowania uzasadnić historiozoficznie.
Wciąż się udzielali – ona śpiewała w kościelnym chórze, a on bywał zapraszany na uroczystości, spotkania i jubileusze, przyjmował odznaczenia i ordery od nowej demokratycznej władzy, należał bowiem do facetów, którzy lgną do każdej władzy, niezależnie od jej proweniencji, a każda władza chętnie ich do siebie przygarnia, nie wytykając im poprzednich miłości i sprzeniewierzeń. Trafiają się tacy szczęśliwcy, do których nikt nie ma pretensji, żalu, nie nachodzi, nie nęka podejrzeniami, nie wyciąga na światło niechlubnej przeszłości – taka przypadłość szczęśliwie nawiedziła Lucka.
Oczywiście ksiądz proboszcz Wojciech starannie odprawił wszelkie przewidziane ceremoniałem modły, trumnę kropił wytwornym gestem, kunsztownie modulował głos podczas modlitw, ale „co łaska” zasugerował obfite. Podobnie bogatą oprawę miało pożegnanie na wieczność Pauli.
Spadkobiercy, czyli syn, który w ważnym mieście miał dom i firmę konsultingową, a córka wyszła za Niemca z Hamburga, kręcili tam jakieś intratne interesy - po śmierci rodziców wystawili domostwo na sprzedaż; pełnomocnikiem transakcji zbycia nieruchomości uczynili adwokata Czarusia Kuzienkę. Ten wiadomość o sprzedaży umieścił w internecie. I przez kilka dni otworzywszy drzwi na oścież, zachęcał mieszkańców miasta, że mogą zabrać z domu Norkowskich to, co się komu spodoba, taka była wola spadkobierców, ale, o dziwo, nikt niczego nie chciał wziąć, nawet nie ruszył, ludzie albo wzgardzili rzeczami po zmarłych, albo przez szacunek nie odważyli się wziąć czegokolwiek. No, z wyjątkiem pianisty o pospolitym nazwisku Walczak Franciszek, któremu spodobało się pianino Petrof.
Gdy wiózł je, ludzie wylegli na ulicę, przyglądając się tej wywózce nieprzychylnie, odwracali oczy, inni złorzeczyli, a ktoś rzucił w samochód nadgniłym pomidorem, ktoś inny zawołał, żeby cię szlag... Nie dokończył, może zdążył pomyśleć, co mi szkodzi, że wziął? No wziął, to wziął, jest pianistą, a to stary instrument, po co ma się marnować. Te wybaczające myśli nie zapobiegły tragedii – gdy ściągali piano z samochodu, wymsknęło się z rąk jednemu z pomocników, upadło na ziemię, przygniatając dłoń pianiście. Lekarzom nie udało się złożyć jej do kupy w taki sposób, żeby nadal pasowała do klawiszy instrumentu. Stało w mieszkaniu prawie nieużywane. Czasem pograł na nim jakiś gość, a sam Walczak wystukiwał jedną ręką melodie, kalectwo sprawiło, że nie potrafił na nim grać jak prawdziwy artysta, zajął się więc komponowaniem piosenek. Kariery jednak nie zrobił.
Adwokat Cezary Kuzienko zawiadomił młodego Norkowskiego, że nabywca zwleka z kupnem domu, gdyż znajdują się w nim graty po jego rodzicach. Chce, żeby dom wysprzątać. Co zrobić z meblami, ciuchami i tak dalej? Młody Norkowski przysłał esemes „Wynieść, na dziedzińcu ułożyć stos, przyjadę, podpalimy”. Czaruś uznał to rozwiązanie za najlepsze, skoro miejscowi ludzie wzgardzili rzeczami, ale pomyślał, zgłupiał ten młody Norkoś, zgłupiał doszczętnie, żeby spalić... No, ale taka wola… Wynajął ludzi, by opróżnili dom, ułożyli na podwórzu zgrabny stos. Pod wieczór nadjechał młody Norkowski, podpalił, zapłonął, ogień buchnął wysoko, skwierczał. Strażacy pilnowali, by nie zajęły się sąsiednie budynki. Przyszedł ksiądz Wojciech, stanął obok Norkowskiego, milczeli patetycznie. A gdy stos się dopalał, ksiądz westchnął: - Oto dopełniło się, poszło z dymem życie szumne, przeniewiercze, gorzkie…
I zniknął w mroku, żegnany szumem rozpędzonych wirów Grabowej, która starała się pochwycić ostatnie blaski dnia, ale nie dawała rady, otulały ją cienie, zabierając w daleką noc.

 

Jerzy Żelazny

(Opowiadanie z tomu „Trzynasta”, który ukaże się w 2018 r.)

 


Przeczytaj też inne opowiadanie J. Żelaznego w dziale "proza", a także - w "porcie literackim" - recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014)