Paweł Nowakowski - Nie poprzestawać na wprowadzaniu powietrza w drgania

Kategoria: rozmowa latarni Opublikowano: niedziela, 22 listopad 2009

Z Pawłem Nowakowskim, szczecińskim wydawcą literatury pięknej, rozmawia Halina Szczepańska

Nie poprzestawać na wprawianiu powietrza w drgania


- Prowadzone przez Pana wydawnictwo „Forma”, dostało nagrodę w XIV edycji konkursu Fundacji Kultury „Promocja najnowszej literatury polskiej” za książkę Krystyny Sakowicz „Księga ocalonych snów”. To ważne osiągnięcie dla młodego i niewielkiego wydawnictwa.
- To był konkurs literacki, faktycznie dla mnie bardzo ważny, bo to pierwsza nagroda, ale gratulacje należą się autorce. To ona napisała książkę, którą uznano za jedną z dwóch najlepszych, spośród 63 zgłoszonych. Podobno nagroda została przyznana przez aklamację, dopiero przy kolejnej pozycji odbyło się głosowanie. Ja tylko wysłałem tekst na konkurs... Miło mi, że w finałowej dwunastce były aż trzy zgłoszone przeze mnie powieści, ale to zasługa „moich” autorów. Bardzo się cieszę, że chcą wydawać właśnie u mnie. Nagroda Fundacji Kultury jest dla autorki, wydawnictwo dostaje skromną pomoc finansową przy wydaniu książki.

- Jak doszło do współpracy z Krystyną Sakowicz, czy to ona znalazła Pana, młodego wydawcę, czy Pan ją?
- Szczerze powiem, że nie pamiętam. Na pewno przez internet, ale kto kogo? To było ze trzy lata temu... Wcześniej znałem książki Krystyny, znałem jej teksty z „Twórczości”, a współpraca wyszła nam sama z siebie, w trakcie e-mailowej korespondencji. Wiele osób w ten sposób poznałem i wydałem ich książki, wielu mam zamiar wydać...

- Jest Pan chyba trochę nietypowym wydawcą. Etykietka zasłyszana w Szczecinie przyklejana Panu „nawiedzony architekt, który został wydawcą” może budzić w Panu zmienne emocje.
- I budzi. Ludzie wiele mówią, a najwięcej ci, co nie mają nic do powiedzenia. Takie etykietki faktycznie denerwują. Należałoby zapytać co sami robią, poza tym, że wprawiają powietrze w drgania? Ile wyciągnęli ze swoich skarpet pieniędzy i zainwestowali w literaturę?

- Porozmawiajmy o Pana warsztacie. Różni się on od warsztatu wydawcy-redaktora.
- Zakładając wydawnictwo nie miałem zamiaru naśladować innych oficyn. Zakładałem wydawnictwo właśnie dlatego, że jest w Polsce taka literatura, która nie ukazuje się w innych miejscach, a właśnie taka mnie interesuje. Jeśli więc w „Formie” wszystko jest inaczej, odwrotnie niż gdzie indziej, to bardzo dobrze.
Wszystkie teksty, które przychodzą do wydawnictwa, czytam jako pierwszy. Dzielę je na dwie kategorie: te, którymi jestem zainteresowany, chcę je wydać oraz te, które mi się nie podobają i nie mam zamiaru ich wydawać. Proste i skuteczne. Tekst zakwalifikowany idzie dopiero do redaktora i tam jest obrabiany.

- Przyzna Pan, niewielu jest wydawców, którzy „wyrywają” z rąk grafikom sprawy typografii?
- Faktycznie w wydawnictwie ja odpowiadam za sprawy graficzne, ale ja to bardzo lubię. Typografia przypomina trochę matematyczne zadanie z dwiema niewiadomymi, a ja uwielbiam je rozwiązywać. To zarzut?

- Przeciwnie! Wielu ludziom to bardzo imponuje. Jak to się stało, że został pan wydawcą?
- Tak wyszło. Zajmując się jeszcze muzyką, bardzo często ilustrowałem swoimi dźwiękami szczecińskie promocje, spotkania autorskie, wernisaże kolegów malarzy i rzeźbiarzy. Po pewnym czasie zrodził się pomysł wydania almanachu wspólnych działań. Tylko ja prowadziłem działalność gospodarczą, więc prowadzona przeze mnie pracownia projektowa rozszerzyła zakres usług. Potem były długie teoretyczne rozmowy, ciągnące się w nieskończoność, starania o dofinansowanie, selekcja materiałów, skład komputerowy, a efekt był taki, że i tak kto inny wydał almanach. Jednak maszyna została wprawiona w ruch. Po przygodzie znajomego pisarza, który dostał odmowę wydania swojej powieści (podzielonej na rozdziały) od dużego warszawskiego wydawnictwa, która brzmiała: „nie jesteśmy zainteresowani drukiem pańskich opowiadań”, postanowiłem, że czas na mnie. I tak to trwa. Już i dopiero niecałe trzy lata.

- Książki od zawsze były Pana pasją...
- Od początku. W szkole podstawowej czytałem dużo, oczywiście nie lektury. A czytałem z roku na rok coraz więcej. Teraz doszedłem do granicy, że już więcej się nie da, choć znam osoby co czytają tyle, że jest to prawie niewyobrażalne.

- Gdzie upłynęło Pana dzieciństwo...
- Przede wszystkim w Gorzowie Wielkopolskim. Mieszkałem z babcią i dziadkiem, więc czułem się jak pączek w maśle. W wieku przedszkolnym powróciłem do Szczecina. To właśnie tamte, bezstresowe lata zadecydowały o tym, kim jestem.

- Co to były za książki, te pierwsze?
- Niestety, nie pamiętam wszystkiego. Na pewno książki Nienackiego, Niziurskiego, Ożogowskiej i Szklarskiego. Wiele książek dla młodzieży, ale z dzisiejszej perspektywy, to był tylko wstęp do właściwych lektur. Co nie znaczy, że nie doceniam pisarzy parających się pisaniem dla dzieci i młodych czytelników. Mój ulubiony pisarz Jan Drzeżdżon też kilka takich pełnił. To zamiłowanie do książek było zasługą mojego Ojca, który zmuszał mnie do przeczytania dziennie odpowiedniej ilości stron, a potem mnie z tego... odpytywał.

- Odbierał Pan ten przymus jako przykrość?
- Z początku tak, ale szybko mi przeszło. Skończyło się na tym, że zamiast iść na prywatne lekcje języka angielskiego, stałem pod latarnią, na przykład zimą o godzinie osiemnastej i czytałem kolejne przygody Pana Samochodzika.

- Co Pan sądzi o takiej metodzie wychowawczej, na przykład w stosunku do swoich dzieci?
- Stosowałem ją względem starszego syna. Pytałem go ostatnio, czy w związku z tym ma do mnie jakieś pretensje, ale twierdzi, że nie. Chodzi teraz do piątej klasy szkoły podstawowej i nie ma dnia, aby nie zamknął się w swoim pokoju i nie czytał przez kilkadziesiąt minut. Oczywiście lektury to tylko nikły procent tego, co czyta. Jest to jednak efekt tego, że od małego czytałem mu na dobranoc, najpierw bajki, a potem właśnie chociażby Pana Samochodzika. Na młodszym synu tej metody nie stosuję, ale on chodzi dopiero do zerówki, za rok przyjdzie kolej i na niego.

- Co było po Panu Samochodziku?
- Od szkoły średniej interesowała mnie przede wszystkim literatura współczesna, ale bez socjalistycznych nalotów. W ostatniej klasie nie musiałem czytać lektur, bo po prostu już je znałem. Wtedy też zachwyciłem się prozą Jana Drzeżdżona, a uwielbienie to pozostało do dziś.

- Proszę przypomnieć to pierwsze zetkniecie, która to była książka?
- To było wiele książek na raz. Poleciła mi je moja była narzeczona. I o dziwo, część z nich przeczytałem dzięki bibliotece miejskiej w Międzyzdrojach, bo tylko tam były dostępne. W każdej książce Drzeżdżona jest coś z metafizyki i surrealizmu jednocześnie. Jednak ten surrealizm jest tak naprawdę tylko wyolbrzymionym do nieskończonej potęgi realizmem, przejaskrawienie zwykłych codziennych czynności, ruchów, krzątaniny, sytuacji, odbieramy jako chaos, bałagan, bełkot. Dopiero potem wyłania się, jak to pięknie powiedział Henryk Bereza, metafizyczne zadziwienie. Na podstawie tego mojego własnego doświadczenia, polecam każdemu młodemu czytelnikowi właściwie każdy tytuł, ale na początek „Karamoro”.

- Literackie zachwyty, powiedzmy, dziewiętnastolatka mocno się różnią od dorosłego spojrzenia. Co dzisiaj jest dla Pana w prozie Jana Drzeżdżona takiego, że dalej mówi Pan o uwielbieniu?
- Właściwie w moim postrzeganiu Drzeżdżona nic się nie zmieniło. Nadal jego teksty mnie wciągają, z jednej strony bawi groteskowa akcja, z drugiej zaś przeraża permanentna samotność bohaterów. Czytając je odczuwam coś bardzo dziwnego. Zdania, akapity zbudowane są tak, że samo przesuwanie gałek ocznych po tekście sprawia mi niesamowitą przyjemność. Takie metafizyczne doznanie spotkało mnie jeszcze tylko raz, przy czytaniu „49 idzie pod młotek” Thomasa Pynchona.

- Dotychczasowy dobór autorów „Formy” świadczy o Pana dużych ambicjach. Wymieńmy niektórych...
- Alfabetycznie do tej pory: Waldemar Bawołek, Henryk Bereza, Dariusz Bitner, Artur Daniel Liskowacki, Dariusz Muszer, Krzysztof Niewrzęda, Paweł Przywara, Krystyna Sakowicz, Grzegorz Strumyk, Leszek Szaruga, Bartosz Wójcik, Grzegorz Wróblewski. Oprócz nich, dużo młodych, ponaddwudziestoletnich debiutantów. Natomiast podstawą do wydania książki zawsze jest tekst, nie nazwisko.
Nie ukrywam też, że paru autorów nie udało mi się pozyskać. Przede wszystkim dlatego, że są związani cyrografami „na śmierć i życie” z wielkimi korporacjami wydawniczymi. Nie zdziwiłbym się, gdyby te umowy były podpisywane krwią...

- Czy wydawanie ulubionej prozy Jana Drzeżdżona też jest Pana celem?
- Myślę, że dojdzie do tego prędzej, czy później. Drzeżdżon zostawił po sobie wiele tekstów nieopublikowanych w formie książkowej, ale to zostawiam sobie jako zadanie na następne lata. Na deser.

- Książki, książki... A jak to się stało, że został Pan architektem?
- W sposób dość oczywisty. Nie chciałem wyjeżdżać na studia do innego miasta, a zamierzałem studiować coś, co miało jakiś minimalny związek ze sztuką. Wtedy literatura była dla mnie jedynie „literaturą”, sztuki w niej nie widziałem. Architektura była więc jedyną możliwą drogą. Dodatkowo, grałem w owym czasie (ostatnia klasa szkoły średniej) między innymi w zespole „Zbrukane Gazety na Brooklynie”. Jeden z członków zespołu studiował już wtedy, bodajże na trzecim roku architektury i bardzo mi ją zachwalał, potem, od czwartego roku studiów u niego pracowałem. Drugi zaś studiował budownictwo ogólne i też mnie ciągnął w swoją stronę. Trzeci z kolegów z zespołu studiował ekonomię, ale to były czasy, gdy studenci uczyli się ekonomii socjalizmu i raczej chodziło o to, aby nie pójść do wojska i nie bronić naszej (a właściwie „ich”) socjalistycznej ojczyzny przed ekstremą „Solidarności”. Potem dopiero „czerwoni” zamienili książeczki partyjne na książeczki czekowe, ale dla mnie było już za późno. Zostałem architektem i raczej nie żałuję, choć gdy mówili nam na studiach, że zawód ten polega w 10 procentach na projektowaniu, a w 90 na załatwianiu spraw w urzędach – nie wierzyliśmy. Okazało się, że mieli rację. Przy okazji okazało się też, że architektura ma niewiele wspólnego ze sztuką, nieistotny jest dorobek, ważne za to: pieczątka z uprawnieniami, zaświadczenie o przynależności do Izby i najniższa cena... Przez rok byłem w Zachodniopomorskiej Izbie Architektów Rzecznikiem Odpowiedzialności Zawodowej, gdzie mój dość cyniczny stosunek do zawodu jeszcze bardziej się pogłębił. Musiałem zrezygnować, żeby nie zwariować.

- Czyli żadnych projektów? Nigdy?
- Projekty tak, ale działalność w Izbie – nie. Źle czuję się w roli działacza.

- Jak to się stało, że został Pan muzykiem?
- Co by nie mówić o mojej szkole średniej i jej socjalistycznym zeszmaceniu, miała dość dobrze rozwinięte tak zwane zajęcia pozalekcyjne.

- Jak doświadczał Pan tego, jak Pan mówi, zeszmacenia?
- Przez pierwsze lata miałem obniżone sprawowanie, bo nie chodziłem na pochody pierwszomajowe. Poszedłem w klasie maturalnej, bo bez tego nie zdałbym matury, ale niestety czerwona szturmówka połamała mi się w rękach. Zapamiętałem dyrektora sadystę, który potrafił, ot tak, sobie podejść do ucznia i tak ścisnąć mu łokieć, że były potem siniaki.

- Ale zajęcia pozalekcyjne przysłużyły się do tego stopnia, że jest Pan muzykiem.
- Tam się to zaczęło. Kończyłem wtedy, w ognisku muzycznym, naukę gry na gitarze klasycznej. Naturalne było, że spróbowałem swoich sił w szkolnym zespole grając na gitarze elektrycznej, śpiewając, komponując itp. Tym bardziej że poprzednicy nawiązywali do dokonań SBB, więc było się z czym mierzyć. Potem przyszły inne zespoły: „Ciehoroba”, „Zemby”, gdzie gram do dziś, wspomniane „Zbrukane Gazety na Brooklynie”, „Kolaboranci”, „Effata”, „Slamsy z Kingston” i inne. Aż w końcu, gdzieś w okolicach roku 1996, kiedy komputery osobiste PC dały możliwość produkcji muzyki bez potrzeby prób, spotykania się, a przede wszystkim kłótni z innymi muzykami o każdą nutkę, postanowiłem tworzyć solo, jako „stwtzc”, grając praktycznie na wszystkich instrumentach. Wydałem trochę płyt, w tym w USA, jedna z nich np. w 2000 roku była dodatkiem do „Pograniczy”. Generalnie były to produkcje eklektyczne, ale nie w sensie pejoratywnym a postmodernistycznym, niestety w monochromatycznym świecie gustów spotkały się z niezrozumieniem (choć oczywiście były wyjątki, np. John Zorn). W 2005 roku dałem więc spokój z „muzykowaniem”. Mam na dysku materiał na jakieś pięć płyt, ale już mnie do tego nie ciągnie. Udowodniłem sobie i kilku innym, że potrafię i to wystarczy. Dlatego też, kiedy zająłem się wydawaniem, pomyślałem, aby drugą nogą wydawnictwa była muzyka. Wydałem między innymi dwie płyty „Petera Parkera” (pseudonim szczecińskiego muzyka generującego dźwięki przy pomocy komputera, w zaciszu domowym i CD Przemysława Thiele (kiedyś wokalisty „Kolaborantów”). Okazało się, że z dystrybutorami płyt jest o wiele gorzej niż z hurtowniami i dystrybutorami książek, jedna z firm po prostu mnie okradła, nie rozliczyła się, nie oddała płyt...W połowie 2007 roku zrezygnowałam więc z tej „nogi”, ale teraz znów mnie do tego ciągnie.

- Skrót „stwtzc” to, rozszyfrujmy, „stoimy twarzą w twarz z cywilizacją” pisane łącznie... Brzmi jak początek manifestu.
- Z nazwą jest związana jest pewna historia. W szkole średniej rotacja w składzie zespołu była permanentna i wiązała się z ciągłą zmianą nazwy. Obojętnie więc w jakim składzie występowałem i jak się nazywał zespół, zawsze jednak śpiewałem piosenkę pt. „Cywilizacja”. Jej tekst, jak dziś oceniam, był infantylny, ale wtedy był odpowiedni do wieku. Walczyło się przecież z czerwonym „babilonem”. Któregoś razu ktoś nieznający mojego imienia, określił mnie: ten, co śpiewa „stoimy twarzą w twarz z cywilizacją”. I tak zostało. Oczywiście mówienie do mnie per „stoimy twarzą w twarz z cywilizacją” nie należy do rzeczy łatwych. To prawie jak stół z powyłamywanymi nogami, stąd też skrót „stwtzc”. On również okazał się „nieergonomiczny” w posługiwaniu się strunami głosowymi i językiem, ale już go nie zmienię.

- Mówi pan, materiał na jakieś pięć płyt... to chyba szkoda, żeby leżał, wyda Pan to kiedyś?
- Niech leży, niech czeka na lepsze czasy, na lepszy nastrój. Jestem zmęczony muzyką, zniesmaczony papką w mediach, z roku na rok coraz gorszą. Nie chcę brać udziału w tym wyścigu, tym bardziej że to wyścig pantofelków a nie szczurów.

- Czy może Pan wymienić pozostałe nazwiska muzyków, z którymi Pan grał w tych zespołach, czy też dla potomnych pozostaną tylko pseudonimy? Czy pozostali wierni muzyce?
- Przede wszystkim to Przemek Thiele, z nim tworzę „Zemby”. Było też wielu innych, dziś grają w Hey’u, Firebirds, czy Indios Bravos...

- Jakby tego było mało wykłada Pan historię sztuki na uczelni.
- Zacznijmy od tego, że uczę na Zachodniopomorskiej Szkole Biznesu, przede wszystkim podstaw grafiki komputerowej. Historia sztuki, a właściwie jej zarys, dotyczy tylko kształcących się na kierunku zarządzania reklamą. Dla innych są to zajęcia fakultatywne, tak jak muzyczne warsztaty komputerowe, gdzie staram się pokazać możliwości programów muzycznych. Studenci Zachodniopomorskiej Szkoły Biznesu to przyszli ekonomiści i menadżerowie. Zajęcia zaś staram się prowadzić tak, aby były bodźcem do kreatywnego myślenia.

- Jednocześnie wydawnictwo jest związane z działalnością „miejsca sztuki OFFicyna”, w którym bardzo wiele się dzieje. To gdzieś na terenie Niebuszewa, gdzie w starej zabudowie królują dziewiętnastowieczne kamienice z frontem i oficyną. Na ile silne są to związki?
- Związki są luźne. Jestem członkiem Stowarzyszenia OFFicyna i odpowiadam w nim za spotkania literackie oraz częściowo akcje muzyczne.

- Czym jest OFFicyna?
- OFFicyna to laboratorium działań artystyczno-społecznych. W tym „mądrym” sformułowaniu zawiera się wszystko. Jednocześnie można tu spotkać wystawy w galerii (prezentacje głównie site-specific i promocje nowych zjawisk w sztuce), warsztaty, projekty kuratorowane i współtworzone przez uczestników, działania w przestrzeni miejskiej, performance, multimedia i festiwale sztuk synkretycznych, spektakle, próby, pokazy wideo, spotkania dyskusyjne. I w tym wszystkim jest i mój mały kamyczek. Inny mój kamyczek jest w działalności Stowarzyszenia Artystów „Piastów 75”, które organizowało imprezy w dużej pracowni malarskiej Jarosława Eysymonta (oczywiście w Szczecinie, przy ulicy Piastów 75). W 2005 roku, w bibliotece „Pograniczy” ukazał się almanach pokazujący działalność Stowarzyszenia. Ostatnio zaś powołałem „własne” stowarzyszenie. Jest w tej chwili w rejestracji, a odpowiedni miejscowo sąd pastwi się nad zapisami w statucie i błędami formalnymi w protokole z zebrania założycielskiego. Nazywa się ono – Stowarzyszenie Literackie Forma i głównym jego zadaniem będzie pozyskiwanie środków na druk książek.

- Szczerze mówiąc, to co zobaczyłam na stronie internetowej OFFicyny bardzo mi imponuje. Liczna obecność twórców, różnorodność tych działań i to trwa... Wygląda na to, że tam ludziom coś się chce. Kto lub co jest motorem tej działalności?
- Motorem jest Prezes. Ma imię i nazwisko, ale prosił mnie, abym tak właśnie o nim mówił jak sam siebie nazywa - „twórca idei”. Moje działania, przy jego wszechstronności, to amatorszczyzna...

- Czy dużo jest podobnych miejsc w Szczecinie?
- Podobnych jest kilka, a każde z nich robi coś dobrego na swój własny sposób. Proponuję przyjrzeć się działalności Stowarzyszenia Operahaus, wydającego kwartalnik literacko-filozoficzny [fo:pa].

- Pączek w maśle u dziadków, czytający na mrozie pod latarnią, szarpiący strunami elektrycznej gitary, architekt z teczką przed urzędnikiem, rzecznik w Izbie, samotnie komponujący, nagrywający muzyk i wydawca. Ale Panu tego jeszcze mało. W internecie, na stronie „stwtzc” poznajemy profesora Ryszarda Paterkę, Pana alter ego, który pisze prozę, poezję i rysuje... Rysunek u architekta zupełnie nie dziwi, ale poezja bardzo!
- Profesor Ryszard Paterka... Hm... Nie ujawniajmy wszystkiego...

- Daruję Panu wyciąganie tych wierszy, ale poproszę o rysunek... Są tam, oczywiście ręką Paterki, narysowane Pana autoportrety z 1989, z 1993... A dzisiaj jak Pan siebie narysuje? Nie, proszę nie sięgać po ołówki... proszę opowiedzieć.
- Właściwie nic się nie zmieniło. Złośliwcy, co prawda, twierdzą, że przybyło mi kilogramów, ale ja uważam, że zmężniałem... Na wagę nie wchodzę, bo po co mam się denerwować? Dookoła jest wiele rzeczy, które podnoszą mi ciśnienie, po co mi jeszcze jedna? Na studiach nosiłem najpierw długie włosy, potem dredy (grało się przecież reggae), i po meandrach lat 30, znów wróciłem do sylwetki Chrystusa Pantokratora. Nawet pewien proboszcz, któremu projektowałem odbudowę spalonego przez strażaków ochotników kościoła, przyznał, że wyglądam jak Jezus na jednej tamtejszych ikon.

- Ale czy Pana kreska będzie łagodniejsza, czy może zobaczymy już oczy i inne cechy ludzkie, czy nadal będą to druty i jakieś kawałki betonu?
- Beton w kawałkach, jak i w całości, jest mi bardzo bliski. Kiedy budowaliśmy z żoną dom, a do realizacji poszła jego 14 wersja, strop między parterem a piętrem został właśnie zaprojektowany ze stali i betonu. O dziwo, firma która go wykonywała, nie oszczędzała na szalunkach, zamiast byle jakich desek używała wodoodpornej sklejki, spód stropu okazał się na tyle estetyczny, że postanowiliśmy go nie tynkować. Do dziś wiele osób pyta czy nie starczyło nam pieniędzy na skończenie domu... Wracając do autoportretów, a dawno ich nie majstrowałem, myślę, że byłyby bardzo podobne do tych sprzed 20 lat.

- A za kilka lat kim Pan będzie? „Jedzącym” deser o nazwie Drzeżdżon? I siedzący już spokojnie, czy też odkrywający kolejne pola działania poszukiwacz? Czy Pan to dzisiaj wie?
- Nie wiem, ale myślę że będę starał się odkrywać nowe rejony. W tym wywiadzie mówimy przecież o moich działaniach, które widać na zewnątrz. A niezliczone ilości moich hobby uprawianych w zaciszu domowym? Właśnie dziś dowiedziałem się, że jestem też deltiologiem...

- Już się boję... co to jest? Nie! Lepiej niech Pan nie mówi...
Dziękuję za rozmowę.


Latarnia Morska 4 (8) 2007 / 1 (9) 2008