Studium niedosytu

Kategoria: proza Opublikowano: poniedziałek, 30 styczeń 2012 Drukuj E-mail


Dagmara Minda

Docent Nierlej był człowiekiem o przytłaczającej wiedzy, ostrym jak żyletka języku i bystrym umyśle. Absolwent najznamienitszej uczelni w kraju, ukończył dwukrotnie summa cum laude ten sam kierunek studiów. Pytany, dlaczego wybrał po raz drugi polonistykę, zamiast zaspokajać nieopanowany głód wiedzy informacjami z zakresu innej dziedziny nauki, odpowiadał zawsze:
- Uznałem, że pięć lat to za mało, by zgłębić wszystkie tajniki literatury i języka wystarczająco dokładnie – akcentując tak mocno, że aż nachalnie, ostatnie słowo, co zazwyczaj wprawiało rozmówcę w pomieszanie i konfuzję z powodu dramatycznego spadku samooceny. Docent nigdy nie musiał nic więcej dodawać na swoje usprawiedliwienie.

Pasjami pisał rozprawy naukowe, siedząc rankami przy kawie w swojej ulubionej kawiarni, odwiedzanej przez najbardziej imponujące persony w światku artystycznej bohemy. Po południu dawał przeraźliwie mądre wykłady dla studentów, którzy chodzili na nie z zaciśniętymi szczękami, wiedząc, że i tak nie mają szans nic zrozumieć, jednak doceniając przepastną jak głębie oceanu wiedzę docenta. Przy ciastku na podwieczorek Nierlej przesiadywał w pewnej dekadenckiej cukierni, zapisując na serwetkach umykające pomysły na natchnione sztuki i opowiadania, a od czasu do czasu nawet jakieś dzikie, niezrozumiałe wiersze. Wieczorami zaś odwiedzał swoich przyjaciół erudytów, którzy – tak jak on – czytali do poduszki Spinozę i Heideggera, a także odczuwali dotkliwie meandry istnienia jednostkowego. Czasem chodził też z nimi do znanych w środowisku, kultowych knajpek. Otaczali wtedy grupami stoliki niczym zgraja nastroszonych wróbli, kłócąc się zajadle o to, czy dana antyteza może być przeanalizowana syntetycznie, czy też powinna być raczej zsyntezowana analitycznie. Czasem tylko ćmili milcząco papierosy, machając rasowymi  stopami obutymi w zgrabne lakierki i słuchając podniosłej, znaczącej i niezrozumiałej dla motłochu muzyki, znacząco kiwając głowami przy co głębszych momentach.

Wydawałoby się, że docent Nierlej jest człowiekiem spełnionym w każdym calu, o życiu poukładanym, idealnie dopasowanym do jego potrzeb. Jednak docent ciągle odczuwał dziwny niedosyt, co było jego zasadniczą, nieznośnie męczącą przypadłością, która spędzała mu sen z powiek i doprowadzała do rozstrojów nerwowych; a w chwilach zwątpienia nawet do poważnych zachwiań powagi emocjonalnej. Niedosyt ów dotyczył każdego możliwego do rozpatrzenia i przeżywania aspektu egzystencji. Dlatego życie pana Nierleja, jako niedoskonałe, ciągle wymagające, kręcące nosem i niedosycone, było nieustanną przyczyną jego psychicznych katuszy.

Docent próbował ujarzmić swój niedosyt różnorakimi sposobami. Przeczytał chyba wszystkie warte uwagi książki, które znalazł w bibliotekach i u swoich znajomych. Obejrzał wszystkie filmy znamienitych reżyserów i chodził do kina na każdą ważniejszą premierę. Namiętnie odwiedzał najlepsze teatry w kraju, pilnie śledząc repertuary, słuchał oper i oglądał polecane przez krytykę sztuki. Nie mogło go zabraknąć na żadnym wernisażu czy wystawie. Przeglądał pisma, gazety i periodyki, podróżował, zwiedzał, oglądał, chłonął i oceniał, ale żadne z dzieł, na które się natknął, nie satysfakcjonowały go w stu procentach. Wszędzie wynajdywał przynajmniej trzy „ale”, zawsze miał w zanadrzu uszczypliwą i inteligentną krytykę. Potrafił godzinami prowadzić błyskotliwe dyskursy na temat wad i niedociągnięć danego utworu czy dzieła. Docent po prostu nie znał ani jednej rzeczy, która by go zachwyciła, nie mógł znaleźć niczego, co schlebiałoby jego gustom w każdym aspekcie. Zawsze po przeczytaniu książki, przeanalizowaniu obrazu, obejrzeniu filmu czy sztuki, wysłuchaniu koncertu – odczuwał suchy, dotkliwy niedosyt. Ciągle mu czegoś brakowało, czegoś było za dużo lub za mało, ciągle daleko było do ideału, ciągle brak czystej doskonałości. Docent powoli zaczynał tracić wiarę w to, że człowiek może kiedykolwiek stworzyć coś, co będzie w każdym calu prawdziwie perfekcyjne i co nie pozostawi cienia niezadowolenia. Jednak im bardziej Nierlej zaczynał wątpić, tym bardziej nienasycony pozostawał w swoim poszukiwaniu rzeczy dosyconej, całkowitej, absolutnej, bezgranicznej; tym żarliwiej wypełniał swój rytuał przetrząsania świata kultury i sztuki z błagalną nadzieją, że wreszcie poczuje satysfakcję, wreszcie będzie pełen, dokończony, zaspokojony.

Znużeni jego postawą przyjaciele doradzali mu, aby próbował odnaleźć pierwiastki dosycenia w swoich własnych dziełach. Skoro czyjaś praca nie znajdywała u niego akceptacji, to może niech sam spróbuje stworzyć coś absolutnego. Skoro Nierlej znał przepis na doskonałość, skoro zawsze dostrzegał to, co było przyczyną niedosytu, najprawdopodobniej ma w głowie wszystko, co potrzebne na napisanie przepisu na dzieło dosycone, a najpewniej już sam będzie umiał je wykreować. Toteż z zaciętym uporem Nierlej tworzył kolejne opowiadania i sztuki, wykłady, eseje i rozprawy naukowe. Niestety, bezskutecznie, gdyż docent był dla siebie chyba jeszcze bardziej surowy, niźli dla innych. Większość jego prac, choć często docenianych przez uznanych znawców, była przez niego samego obcesowo krytykowana od góry do dołu i plasowana w samym środku pustyni niedosytu. Nawet to cudowne uczucie transcendentalnej jedności z bytem nadzwyczajnym, pojawiające się ulotnie podczas najwyższego skupienia i podniecenia twórczego, jakie opisywali mu znajomi artyści, nie było dane biednemu Nierlejowi. Zagryzając oponką podczas zapisywania w notesie kolejnych stronic dzieł z góry niedosyconych, docent nie czuł nic, prócz rozdrażnienia i przejmującego, rozpaczliwego żalu.

Z tych powodów docent Nierlej chodził ciągle jak struty. Był nieprzyjemny i arogancki dla wszystkich wokół. Nic dziwnego, że jego przyjaciół można było policzyć na palcach jednej ręki, a wszyscy znajomi tolerowali jego towarzystwo jedynie od czasu do czasu i na dość krótko. Przyjaciele zaś, z przyzwyczajenia nazywani przyjaciółmi, pozostawali jedynie dobrymi partnerami do dyskusji o nowinkach kulturalnych - czyli o niedoskonałościach i szczytach bezguścia. Docent niewiele miał do powiedzenia o sobie samym. Prócz tematu dotyczącego olbrzymiego, tragicznego, bezdennego niedosytu, nad którym rozmówcy mogli tylko z zatroskaniem pokiwać głową, Nierlej nie widział nic innego wartego zainteresowania. Już dawno stracono nadzieję na to, że Nierlej kiedykolwiek znajdzie coś, co go usatysfakcjonuje i powszechnie uważano go za godnego pożałowania, rozgoryczonego, zgryźliwego gbura. Zazwyczaj nie lubi się przecież krytyków, a docent w końcu był arcykrytykiem, nadkrytykiem, najlepszym, najwnikliwszym i najbardziej bezlitosnym oceniaczem na świecie. Nic więc dziwnego, że niewielu znosiło Nierleja, a prawie nikt tak naprawdę go nie lubił.

 Docent był samotny. Nie dostrzegał tego, bo skupiony był na swoim dogłębnym przeżywaniu niezrozumienia społeczeństwa wobec jego skrajnego przypadku niedosycenia. Swoje wnętrze odkrywał wyłącznie w pisanych dziełach, które traktowały głównie o beznadziei sztuki i rozkładzie wartości artystycznych. Wyzierała z nich wielka, wszechobecna niemożność, okraszona pesymistycznymi proroctwami. Mieszkał sam w urządzonym ze smakiem, ale mimo to ponurym mieszkaniu w kamienicy, które wypełnione było po brzegi książkami, czasopismami i papierami. W kuchni wszędzie walały się okruszki i sterty nieumytych naczyń, w lodówce dogorywały zapleśniałe produkty spożywcze. Nierlej z zasady nie dbał o swojego otoczenie, gdyż przyziemna rzeczywistość była jeszcze bardziej niegodna uwagi, niż wszelka twórczość artystyczna, wywołująca ów bezgraniczny, uciążliwy, zaciekły niedosyt.

Nierlej czuł go wszędzie wokół, niedosyt otaczał go w każdej pojedynczej cząsteczce powietrza, pływał w jego porannej kawie z kroplą mleka, krzyczał na pierwszych stronach gazet. Rozklekotane tramwaje i warczące samochody wypluwały z siebie niezadowolenie, zalewając całe miasto uczuciem tęsknoty za ideałem. Ulicom wiecznie czegoś brakowało, a w kawiarnianej atmosferze zawsze próżno było szukać „tego czegoś”. Docent nie czuł się kontent z niczego, co robił – nienawidził wykładania na uniwersytecie, nie lubił spotkań towarzyskich, nie przepadał za samotnym przesiadywaniem w kawiarniach, a tym bardziej w gronie innych ludzi. Do białej gorączki doprowadzało go pisanie kolejnych niedoskonałych słów, zdań, akapitów, arkuszy. Mierziły go wielkie spędy, zapełnione sale, gwarne place. Czekał na umówione wizyty, premiery, święta – ale zawsze, gdy już nadchodziły, czuł się niezadowolony, bo nie wyglądały tak, jak sobie wyobrażał.

Kiedyś czekał na miłość. Wstydząc się przed samym sobą, że w pewnym sensie oczekiwał od tego uczucia rzeczy wielkich, dosyconych, chwalebnych. Ale kiedy po wielu latach poszukiwania, oceniania i przebierania wśród przedstawicielek płci pięknej, a w pewnym etapie jego życia nawet i brzydkiej, nie mógł znaleźć nikogo, kto odpowiadałby jego wymaganiom. W każdym z hipotetycznych obiektów jego zainteresowań czaił się niedosyt, niespełnienie, oczekiwanie. W końcu, zrezygnowany i przytłoczony presją kultury, w której przyszło mu wychowywać się i żyć, twardo postanowił związać się z kimś pomimo wszystko. Jego wybranką została pewna młoda, wybitna poetka o uroczym, piegowatym nosie i burzy nieujarzmionych, kasztanowatych włosów. Zwrócił na nią uwagę, bo w jej wierszach odbijała się jego własna tęsknota za doskonałością i cierpiętnicze wołanie o nasycenie. Docent milcząco siadywał wieczorami w knajpach, najczęściej sam, by pogrążać się słodkich marzeniach o tym że, być może, miłość zmieni wszystko, złagodzi jego wymogi, da poczucie satysfakcji. Cieszył się na myśl, jak wyśmienite będzie to doświadczenie. Wyobrażał sobie rozmowy z ową poetką, prowadzone idealnie i zmierzające w najpiękniejszy sposób tam, dokąd miały zmierzać. Roił sobie w myślach różnorakie sytuacje, w których miłość wybucha w nim, dokonuje przemiany, spala, by odrodzić na nowo. Niestety, kiedy docent wreszcie odważył się na poważny krok i spróbował poznać piegowatą poetkę bliżej, rzeczywistość okazała się tak samo szara i niedosycona, jak zawsze. Może nawet wydawała się jeszcze bardziej nijaka w porównaniu z barwnymi wizjami Nierleja. Podczas spotkań z poetką nic nie szło tak, jak sobie wyobrażał. Jednak nadal usiłował się z nią spotykać, obiecując sobie, że następnym razem może coś się zmieni - ale wciąż wracał do domu z pustynią przeraźliwego, rozgoryczonego niedosytu. Zarzucał rzeczywistości, że sobie z niego drwi, że chce go zniszczyć, doprowadzając na skraj nieprzytomności umysłowej. Na dodatek zwątpił zupełnie i wykreślił wszelkie wątki uczuciowe z tematów odpowiednich na dzieło absolutnie dosycone. I tak, burzliwy romans, bo taki mimo wszystko w końcu zaistniał, był pełen nieporozumień, sprzeczek i wzajemnych wyrzutów. Skończył się bardzo szybko i od tamtej pory Nierlej dał sobie spokój z sercowym i erotycznym eksperymentowaniem. Miłość została odłożona na półkę obok setek tomów i tomiszczy, które nie dawały satysfakcji ani ukojenia tak samo, jak i ona.
Docent już więcej nie próbował szukać tego, czego mu brakowało, w uczuciach czy innych ludziach, ale nie przerywał ani na chwilę nerwowego przetrząsania świata kultury, śledzenia nowych dzieł oraz twórców i oceniania ich. W jego mniemaniu sztuka miała jeszcze swoje szanse na doskonałość. Wciąż czekał, wypatrując epokowego dzieła, odkrycia na miarę największych klasyków, czegoś, co zachwyci absolutnie, porwie i nie zostawi po sobie nic, prócz całkowitego uczucia spełnienia.

I oto, niedługo przed tym, jak miał dostać profesurę, w tygodnikach kulturalnych wybuchła doniosła wieść. Reżyser, którego dokonania Nierlej oceniał niezwykle wysoko, bo nigdy nie znalazł w jego twórczości więcej, niż tylko jedno „ale”, postanowił wystawić w najwykwintniejszym, stołecznym teatrze sztukę na podstawie dzieła, które docent określił jako „niemal skończone arcydzieło”. To wystarczyło, by w środowisku artystycznym miasta zawrzało. Znajomi, wrogowie i przyjaciele Nierleja rozpoczęli żarliwe spekulacje, czy oto nadchodzi zdarzenie, które wreszcie usatysfakcjonuje starego, stetryczałego krytyka  i zamknie jego wiecznie nienasyconą gębę. Kiedy w kolejnych aktualnościach pojawiały się informacje o obsadzie, a także kierowniku muzycznym sztuki, nawet najbardziej oporni dali się wciągnąć w prowadzone na wysoką skalę nielegalne zakłady pieniężne o to, co na przedstawienie powie docent Nierlej. On sam zaś podchodził do tego szumu artystycznego raczej sceptycznie. Na zaciekawione, wścibskie pytania rozentuzjazmowanych dziennikarzy odpowiadał opryskliwie i zniechęcająco, nie mogąc się jednak opędzić od nerwowego uśmieszku.

Tak naprawdę bowiem docent Nierlej aż cały drżał w uniesieniu oczekiwania, pokładał w owej sztuce naprawdę przeogromne nadzieje. Od momentu, w którym ścisnął w zbielałej dłoni gazetę z doniesieniem o planach reżysera na następny spektakl, jego podniecenie rosło, podsycane coraz bardziej i bardziej, w miarę oczekiwania. W marzeniach wyobrażał sobie samego siebie, wreszcie usatysfakcjonowanego, wreszcie na wskroś przenikniętego, zadowolonego, pochłoniętego przez sztukę w stopniu najwyższym, najpełniejszym, najdoskonalszym, porwanego przez pełną, intensywną, doskonałą formę przeżywania dzieła artystycznego. Czuł, że być może zbliża się koniec jego udręki, że być może właśnie ta premiera da mu to, czego szukał przez całe życie. Pustynia niedosytu miała zostać zalana całkowitym, idealnym ukojeniem.
Czas mijał, a docent z trudem zachowywał kamienną twarz i ponure milczenie na każdą wzmiankę o owej sztuce. Coraz częściej, zamiast w cukierniach czy kawiarniach, przesiadywał w swoim własnym, ciemnym mieszkaniu, wdychając zapach kurzu i stęchlizny. Coraz częściej odbijał się echem od ścian pustego mieszkania śmiech jego straszny, potworny, wynaturzony, śmiech histeryka, któremu już wszystko jedno, ale wciąż jeszcze na coś czeka. Jego głos rozbrzmiewał głucho, gwałcąc spokój śpiących na półkach książek, ocenionych już dawno i skrytykowanych.

I oto dzień premiery nadszedł. Już profesor, a nie docent, przez cały dzień wił się w drgawkach rozkoszy i oczekiwania. Nie pojawił się na wykładach dla studentów, ani w żadnej kawiarni, w ogóle nie wyszedł z domu. Miasto zamarło w oczekiwaniu, czy straci postawione na sztukę pieniądze, czy nie.
O godzinie osiemnastej docent wyjął z szafy swoje najlepsze lakierki, przetarł je suchą szmatką dla połysku, a potem założył na swoje rasowe, szacowne stopy. Z namaszczeniem założył białą koszulę i czarny frak. Przeglądając się w lustrze, wypiął pierś i nawet odrobinę się do siebie uśmiechnął, przeczuwając, że dziś coś się rozstrzygnie, że dziś stanie się rzecz przełomowa, że wreszcie, wreszcie odnajdzie coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczył.

O dziewiętnastej dwadzieścia osiem profesor Nierlej pojawił się w drzwiach teatru, poprawiając nerwowo muszkę. Przedstawienie miało się zacząć za pół godziny, ale hall teatru wypełniony był już po brzegi uroczyście ubranymi ludźmi, kobietami w wieczorowych toaletach, podzwaniającymi biżuterią i biało-czarnymi dżentelmenami o zaczesanych do tyłu włosach. Pojawienie się Nierleja spowodowało, że wszyscy ucichli, odwracając się do niego i mierząc go spojrzeniami wygłodniałych sępów. W towarzystwie byli wszyscy bliżsi znajomi Nierleja i jego przyjaciele, zjawiła się nawet owa poetka o kasztanowatych włosach wraz ze swoim niedawno poślubionym mężem. Tłum ciekawej do skraju możliwości śmietanki towarzyskiej pożerał profesora wzrokiem, kiedy oddawał w szatni płaszcz i biały szalik. Wkrótce zaczęto wpuszczać widzów do środka i publiczność rozsiadła się na swoich miejscach. Nierej usiadł w zarezerwowanej loży, więc wszystkie głowy zadarte były w górę, nawet wtedy, gdy kurtyna rozsuwała się na boki z cichym szumem, rozpoczynając przedstawienie.

I oto zaczęło się od dawna oczekiwana premiera – doniosłe, nieokiełznane, mistyczne, transcendentalne widowisko trzęsące podstawami teatru. Nierej zaś siedział w skupieniu, z szeroko rozwartymi oczami niczym jakaś olbrzymia sowa, zaciskając dłonie na pluszowym brzegu obicia balkoniku. Oceniał uważnie, zachłannie, niemal nie mrugając powiekami. Przez pierwsze dziesięć minut nie znalazł nic, jednak po kwadransie poczuł charakterystyczną suchość, pustkę, ten brak, który znajdował się wszędzie – a więc i to dzieło było niczym, nic nie warte!
Nierlej zrozumiał – prawdziwa sztuka nie daje ukojenia, więc nie istnieje! Siedział wciąż nieruchomo, sztywniejąc i napinając się coraz bardziej. Poczuł, jak coś w nim rośnie, jakaś koszmarna, niezaspokojona gorycz, jakiś ryk o sile przerażającego huraganu, jakaś niesamowita, przerażająca niemożność i tak przejmujące nienasycenie, jak jeszcze nigdy wcześniej. Tyle sobie obiecywał po tej sztuce, tak na nią czekał… lecz w sztuce tej nie ma Sztuki! W sztuce nie ma Sztuki! Jest tylko niedosyt za prawdziwą Sztuką!... krzyczało wnętrze profesora.

W miarę, jak przedstawienie nieuchronnie zmierzało ku końcowi, Nierlej coraz bardziej i bardziej wypełniał się uczuciem całkowitej klęski. Niedosyt potężniał w nim, rósł, pęczniał i rozpychał całe jego ciało. Nienasycenie, niezaspokojenie i dyssatysfakcja szalały, rozpętując straszliwe demony szamoczące się w jego duszy, nadymające ją do granic wytrzymałości. Profesor poczuł, jak koszula napina się na jego piersi, frak ciśnie, brzuch wzdyma się jak bania, stopy puchną. Nie mógł jednak zatrzymać strasznego, immanentnego wręcz procesu krytykowania. Musiał ocenić sztukę aż do samego końca, by stwierdzić, jak daleko jej do doskonałości. Oczy zaczęły mu łzawić, gardło wyschło mu na wiór. Jego wewnętrzny niedosyt rósł w nim coraz bardziej, potężniał, fizycznie napinając go i nadmuchując jak balon.
W momencie, kiedy guziki koszuli profesora zaczęły strzelać, szwy ubrań popuszczały, a buty zgniotły jego stopy niczym para bezlitosnych kleszczy, aktorzy przestali grać, a muzyka ucichła. Oczy całej widowni zwróciły się na Nierleja, który wypełniał sobą całą lożę, wciąż puchnąc. Kobiety zaczęły piszczeć ze strachu, niektórzy mężczyźni pozielenieli na twarzach. Światła zwróciły się na nabrzmiałego niedosytem Nierleja, który płakał, łkał jak skrzywdzone dziecko, a jego łzy były niemym lamentem nad Sztuką, choć w samej swojej istocie były lamentem nad jego własną, nienasyconą duszą.

I kiedy Nierlej napuchł do rozmiarów gargantuicznych, kiedy kobiety zaczęły mdleć, mężczyźni biegać w panice, a loża trzeszczeć niebezpiecznie pod ciężarem wynaturzonego profesora – krytyk skrzeknął krótko, żałośnie, a potem po prostu eksplodował. Jego szczątki rozprysły się, obryzgując krwią publiczność i pluszowe obicia krzeseł.

Dagmara Minda


Latarnia Morska nr 2 (14) 2010 / 1 (15) 2011