Beatyfikcja

Kategoria: proza Opublikowano: środa, 15 czerwiec 2011 Drukuj E-mail

Stanisław Szwarc

 Chwila była wielka.
Nieliczni tylko wiedzieli, ile zachodu i dyplomatycznych starań ją poprzedziło. Prawda, strona watykańska nie sprzeciwiała się, by w uroczystości wyniesienia trumny Kandydata Na Ołtarze z watykańskich krypt wzięła udział polska delegacja parlamentarno-rządowa, zwłaszcza że starania podjęli w niespotykanej zgodzie ministrowie Sikorski i Fotyga, wspierani dyskretnie przez metropolitę krakowskiego. Nie bez znaczenia był też fakt, że strona polska niemal gwarantowała wydarzenie się Cudu Pojednania. Pojednanie było Stolicy Apostolskiej raczej obojętne, nie da się jednak ukryć, że cud, i to w przeddzień uroczystej beatyfikacji, wywarł na monsiniorach odpowiednie wrażenie.

 To, że Polacy pragnęli mieć istotny wpływ na przebieg ceremonii, wywołało już znaczniejsze opory. Wystarczyło jednak, że elokwentna i dowcipna, jak zawsze, minister Fotyga szepnęła na ucho Sekretarzowi Stanu anegdotę o pewnym starszym bracie w wierze, który tak długo zamęczał Najwyższego modlitwą o wygraną na loterii, aż Pan w niezmierzonej swojej łaskawości poprosił go o danie szansy i wykupienie losu. Cóż, cuda cudami, a nawet Opatrzności trzeba stworzyć odpowiednie warunki do działania.

Najdłużej trwały pertraktacje wokół trzeciego warunku. Sprawa była delikatna. Jak tu bowiem pogodzić religijny, intymny wręcz charakter uroczystości z nagłośnieniem medialnym, którego Polacy wprost się domagali, twierdząc, że dla ich narodu jest to sprawa absolutnie priorytetowa, i że Cud Pojednania stanie się prawdziwym cudem, dopiero gdy każdy Polak od starca do oseska będzie go mógł obejrzeć i to najlepiej na żywo. Co tu gadać, strona watykańska także doceniała wagę dokumentacji i upublicznienia, jednak oficjalna transmisja cudu – tego jeszcze jak Watykan Watykanem nie było. A już transmisja cudu dopiero spodziewanego… o, co to, to nie. Po długich deliberacjach stanęło w końcu na tym, że całą sprawę wywęszą ci wścibscy i wstrętni dziennikarze stacji telewizyjnej, której nazwę tak starannie utajniono, że do ostatniej chwili wiadomo było tylko tyle, że jej nazwa kończy się cyframi 24.

Toteż gdy owa wielka chwila już nadeszła, watykańscy gwardziści starannie unikali spoglądania na dwóch swoich kolegów, którym spod paradnych mundurów wystawały obiektywy, a w czarnej limuzynie zaparkowanej niedaleko placu św. Piotra Mariusz W. tylko czekał na sygnał o wybuchu dyplomatycznego skandalu, by natychmiast udać się z pokajaniem i przeprosinami do Sekretarza Stanu. Grubo wypchana teczka, którą trzymał na kolanach nie pozostawiała wątpliwości, że pokajanie będzie przyjęte. „Paryż wart jest mszy” – powtarzał sobie w myślach.

Chwila była w istocie wielka.
Gdy nagle, bez słowa wyjaśnienia, zniknął z ekranów telewizorów znajomy obraz studia, a pojawiło się na nich wnętrze bazyliki św. Piotra, a w nim znajome twarze posłów, senatorów, ba, ministrów, rozdzwoniły się telefony, frunęły nad krajem esemesy, ludzie biegiem znikali w bramach, samochody skręcały pod domy najbliższych znajomych, nawet powietrze nad Polską drżało oczekiwaniem Cudu Pojednania.
We wnętrzu Bazyliki Piotrowej stała wokół przygotowanego dla Najdostojniejszej Trumny katafalku liczna grupa członków Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości, a z głębin świątyni dobiegały odgłosy pracy robotników. I oto na oczach telewidzów grupa rozdzieliła się. Kwiat polityki polskiej sprawnie zajął miejsca po obu stronach katafalku. Stojący naprzeciw siebie Stefan Niesiołowski i Antoni Macierewicz z godnością podeszli do siebie i podali sobie ręce.
 
Z powodu omdleń, w kilku tysiącach polskich domów odbiór transmisji uległ zakłóceniu. Słów polityków nie było słychać, jednak wyraz ich twarzy wskazywał, że nie są to zdawkowe frazesy, za którymi kryją się całkiem nie zdawkowe myśli. Szloch wzruszenia ogarnął już niemal cały naród. Dzielnie trzymali się tylko politolodzy i kościelni dostojnicy starannie odnotowujący na swoich laptopach postęp wydarzeń. Niektórzy z bardziej optymistycznie nastawionych biskupów ocenili ten moment nawet na 50% cudu.
Wprawne oczy telewidzów wyłuskiwały z tłumu znajome twarze. Po lewej stronie świeciła ogniście czupryna Premiera, jednak po prawej daremnie szukał naród charakterystycznej sylwetki Prezesa. Co bystrzejsi zauważyli wszakże dziwną lukę w szeregach. Rozgorzały namiętne dyskusje. Pesymiści natychmiast jęli głosić fiasko cudu, zostali jednak szybko zakrzyczani przez optymistów, głoszących iż jest to Luka Znacząca i że wypełni się ona kim trzeba w stosownym czasie.

Tymczasem jednak, porozmawiawszy, obaj panowie wyjęli z kieszeni składane miarki, tak zwane calówki, porównali starannie ich długość, po czym poczęli, każdy po przeciwnej stronie owego katafalku, odmierzać odległość jednego metra, czyniąc kredą delikatne znaki na posadzce bazyliki. Napięcie rosło, a wraz z nim rosła nadzieja. Oto pierwszy raz obie zwaśnione strony dawały Narodowi przykład rzetelności i uczciwości. Nikt nie będzie mógł powiedzieć, że druga strona chce lepiej wykorzystać płynący z katafalku cudotwórczy strumień. Obiektyw kamery płynął teraz po szeregach poselskich i senatorskich butów wyciągniętych równo wzdłuż naznaczonych linii. Nikt się nie wyłamał. Dowódca kompanii honorowej Wojska Polskiego tłumiąc łkanie włączył magnetowid, aby nagrać materiał szkoleniowy dla żołnierzy. Nagle kamera zatrzymała się i blask uderzył z ekranów. Optymiści tryumfowali. Nie wiadomo kiedy i jak Znacząca Luka wypełniła się wyglansowanymi do połysku butami Prezesa. Cud był już tylko kwestią czasu. Nawet najbardziej pesymistyczni politolodzy dochodzili w szacunkach do 80%.
W tej samej chwili w bazylice rozległy się miarowe kroki gwardzistów niosących trumnę, przed katafalkiem pojawił się metropolita krakowski, a z otwartych na oścież okien polskich domów popłynęły okrzyki radości z natężeniem, jakie znali tylko starcy pamiętający czasy Kazimierza Górskiego. „Co za precyzja!”, „Idealnie na czas!”, „No, to się nazywa polska organizacja!”. Cud Pojednania wisiał w powietrzu. Gwardziści postawili trumnę na katafalku, oddali wojskowe honory i odeszli. Metropolita wzniósł oczy do góry i zapadła cisza.

Okrągłe jak paciorki oczy Prezesa, z których przezierała jak zawsze prawda i dobroć, stały się jeszcze bardziej okrągłe. Popłynął z nich w stronę Premiera potężny strumień życzliwości. Ten nie pozostał obojętny. Jego wilcze oczy także się zaokrągliły, a twarz przybrała wyraz adekwatny do polityki miłości, której głoszeniem zajmował się nieustannie w chwilach wolnych od rządzenia i sportu. Trwali tak, a wraz z nimi trwał Naród zaciskając kciuki przed telewizorami. Niektórzy wiedzieni wieloletnim przyzwyczajeniem wołali w uniesieniu – „Leć, Adam, leć.” Strumienie wzajemnej życzliwości i zrozumienia płynęły i krzyżowały się nad Dostojną Trumną. I oto coś drgnęło. Drgnęły buty Prezesa i Premiera. Nieznacznie ale wyraźnie. Cała Polska wstrzymała oddech. Już za chwilę nastąpi historyczny Pierwszy Krok. Jednak nie. Znieruchomiały. Strumień życzliwości płynący z lica Prezesa nie zmalał ani na jotę, jednak na jego twarzy odbił się wyraz intensywnego myślenia. Było rzeczą powszechnie znaną, że Prezes jest szczery do bólu i niczego nigdy przed nikim nie ukrywa. Z zapartym tchem czytał naród z oblicza Prezesa – „U Tadzia mam przechlapane. Jak nic ogłosi mnie zdrajcą i kapitulantem. Z drugiej strony Donkowi już tak nie ufają. Zaraz. Jak to się przekłada na głosy?” Twarz Prezesa nie zmieniła wyrazu, wystarczył jednak nieznaczny ruch ręki, by zza jego pleców wysunął się poseł Błaszczak z kalkulatorem.

Tymczasem po przeciwnej stronie katafalku Premier czynił nadludzkie wysiłki, by dorównując Prezesowi pod względem emisji życzliwości choć przez chwilę pomyśleć. „Pierwszy Krok tylko pozornie daje przewagę. Jak znam Jarka, to błyskawicznie z pojednania zrobi pokajanie. Moje, rzecz jasna. Że też nie mogę się odwrócić i zobaczyć twarzy Grześka. Ten drań tylko czeka na okazję.” Zdesperowany lekko Premier cisnął w stronę Prezesa podwójną porcję miłości, okraszając ją uśmiechem numer trzy. „A masz!”
Prezesowi mignął przed oczami kalkulator Błaszczaka, na którym jak byk widniało zero, ale nie miał już wyboru. Buty. Najważniejsze buty. Jak przyklejone do posadzki, uśmiech numer cztery i lekki zapraszający gest lewej ręki. „Żeby tylko się ruszył. Już ja ci, łobuzie podwórkowy, zrobię z pojednania pokajanie. Po tylu treningach z Alikiem odwracanie kota ogonem to pikuś.”
Jednak Premier nie dał się sprowokować. Zagrał va banque. Swobodnie wydobył z głębi swego przepełnionego miłością jestestwa uśmiech numer dziewięć (w skali dziesięciostopniowej) i starannie odmierzył wyciągnięcie obu rąk.

Napięcie sięgało zenitu. Metropolita bezwiednie, tylekroć powtarzanym gestem wznosił ku niebu już nie oczy tylko, ale i ręce.
Prezes nie stracił ani na chwilę kontroli nad sytuacją. Tym bardziej że pewny był sukcesu. Ten chytry rudzielec zapomniał, że Prezes był w stanie jeszcze bardziej wytrzeszczyć oczy intensyfikując płynący z nich strumień życzliwości pięć do ośmiu razy. Teraz usta. Ich szczególna anatomiczna budowa sprawiała, że Prezes mógł bez wysiłku osiągnąć jedenastkę. Do tego jeszcze ukłon. To powinno go dobić.
Premier zadrżał (wewnętrznie, rzecz jasna) i sięgnął po środek ostateczny. Uśmiech dziesiątka, obie ręce błagalnie złożone i starannie wyćwiczony dworski rewerans. „Tego chyba na Żoliborzu nie uczyli.”
I tak trwali, Prezes i Premier. W ukłonie i w reweransie. Jak skamieniali, niezdolni do wykonania żadnego ruchu, a wraz z nimi trwali w osłupieniu posłowie, senatorowie i cały lud polski przy telewizorach zgromadzony.

A wtedy klęskę widząc, sięgnął metropolita po sposób niezawodny, bo jakże to, tyle zabiegów, starań, a tu wstyd taki. Padł przeto na kolana i głosem wielkim po trzykroć zawołał – „Cudu, cudu, cudu! O cud błagamy Cię Pierwszy z Polaków i Ojcze Narodu.”
I stał się cud.
I rozwarła się kopuła bazyliki, a promień jasny padł na trumnę i głos potężny się odezwał. I zadrżał metropolita, a wraz z nim posłowie, senatorowie i cały lud polski przy telewizorach zgromadzony. Bo znali, znali dobrze głos ów. Rześki był i dźwięczny jak lat temu trzydzieści z okładem.
„Stasiu, nie gadaj głupot. Długą tu mamy listę cudów, ale rozumu na niej nie ma.”
Metropolita wszelako cud oczywisty widząc, otuchy nabrał i dalej głosem wielkim wołał – „Cudu, cudu, cudu! Ojcze Narodu, sam widzisz, żeśmy jako owce bez pasterza. Nie opuszczaj nas. Ześlij nam choć wodza. Niech stanie między nami. Niech podniesie upadłe serca nasze.”
 „O nierozumni i małej wiary” – Głos stał się jeszcze potężniejszy. – „Jeśli nie ujrzycie znaków i cudów, nie uwierzycie. Dobrze więc. Ześlę wam wodza na waszą miarę.”

Zawarła się kopuła bazyliki i zgasł ów promień jasny, co na trumnę padał, a w tej chwili rum się uczynił przy drzwiach i do bazyliki wszedł pan Krzysztof Kononowicz. Oczy wszystkich zwróciły się na niego, dreszcz jakiś wstrząsnął posłami, senatorami i całym ludem polskim przy telewizorach zgromadzonym, a on szedł w zgrzebnym swetrze, z twarzą wzniosłą, ogromny…
Zastęp siermiężnych Podlasiaków szedł za nim.
A doszedłszy do katafalku rzekł – „Tako rzecze Pan. Nie będzie już Pisu ni zwisu, Platformy ni reformy, Sojuszu wyżej uszu, parlamentu ze wstrętu i w ogóle niczego nie będzie.”
Skamieniał na te słowa metropolita i wyrzekł jedyne, co mu w takiej sytuacji na myśl przychodziło:
„Amen.”

Stanisław Szwarc


portal LM, czerwiec 2011