Ryba w ogniu

Kategoria: proza Opublikowano: piątek, 29 styczeń 2010 Drukuj E-mail


Jan Hyjek


Dedykuję mojemu ojcu, Kazimierzowi Hyjkowi

Remi zmykał przed Batley’em, aż się kurzyło. Wolał nie wchodzić mu w drogę. Stary Batley nie lubił szczeniaka! Spluwał kleistą śliną, kiedy mały pętał się, klucząc wśród jachtów i kutrów, w poszukiwaniu szczęścia. Czasem ukradkiem dopił resztki piwa z puszki, czasem dojadł, co po kim zostało. Batley strzykał z pogardą, żując niczym gumę soczyste przekleństwo. Nie było wyjścia, mały po kilku próbach przypodobania się dał spokój. Był ulubieńcem chłopców pracujących na nabrzeżu. Potrafił pomóc, podać co było trzeba, usłużył. Zmyślny! Uśmiechał się do nich i... patrzył z niekłamanym podziwem. Ci jednak widząc, że stary, którego się bali, patrzy na Remika, jak na czarnego kota, też traktowali go szorstko, kiedy Batley był w pobliżu.
Jego twarde pięści i niewybredne uwagi pamiętał każdy. Miał 53 lata. Łowił ostatni sezon. W lepszych czasach udało mu się odłożyć „co nieco” i teraz zamierzał z tego skorzystać, zwłaszcza, że szczęście się do niego uśmiechnęło. Lata całe rybą zarabiał na „chleb i wino”, obecnie zamierzał chleb sprzedawać. Pracował niecierpliwie, jakby chciał aby robota się wreszcie skończyła. Niecierpliwość potęgowała się z powodu pewnej - jak ją w myślach nazywał - „czterdziestki”, czarującej kobiety, zdecydowanej i łagodnej, która przemieniała jego samotny żywot. Batley nie był tak wymowny, jak Tadek Zywgird. Nie miał takiego poważania, jak szef z Łeb – 11A. Za bossa i wyrocznię w toczonych sporach i dyskusjach o pogodzie, o pewnych sposobach na ratowanie się z opresji mieli właśnie Zywgirda. Ten był wesoły, zawsze wygolony, gładki i błyszczący. Gdyby nie jego twarde łapska, otrzaskane z robotą, można by pomyśleć: -„Ot urwał się zza biurka”. Mieli go też za szczęściarza w połowach. Tylko Batley go nie trawił. Unikał nawet spojrzenia. Zywgird czuł się przy starym niepewnie, jakby wątpił w swoje słowa.
Załogi niekiedy klecono naprędce, choć każdy wolał trzymać się w stałej paczce. Kutry starzały się. Tylko wiatr był wciąż młody, a morskie fale zdawały się wieczne, jak ludzie krzątający się przy sieciach. Chmurzyło, szedł ziąb. Fala pomału rosła. Choć prognoza nie była najgorsza. Tylko Batley zaśmiał się złowieszczo, słysząc wynurzenia synoptyka, wróżącego z fusów – znaczków na pogodowej mapie.
- Wytrwały urwis - rzucił spod wąsa muskularny Damrok, kręcąc kabestanem.
- Dla tych kilku rybek będzie warować do skutku w pustym porcie. –Przytaknął niski Grymek.
- Podobno... widzieli go, jak na wydmach je sprawia i smaży w ognisku. –Westchnął.
-Takie czasy! Nie ma rady...
-Jakie czasy, jakie czasy? – zadrwił Damrok.
-Aaaa! – rozległ się gardłowy krzyk bólu.
Wszyscy obrócili głowy. Stalowa lina kołowrotu przycięła rękę Zbinia. Poszła krew. Chłopcy skoczyli chyżo, ale Beatley już chwycił kawał drewna i podważył linę, odsuwając ją tak, aby Zbiniu mógł się uwolnić.
-Ty chopoku nie popłyniesz dzisiaj – warknął Batley.
-Popłynę! –próbował osłonić skaleczenie chustką do nosa, a łzy stanęły mu nie z bólu, ale z żalu. Znowu nie zarobi. Wiedział, że załogę uzupełni któryś z czekających na okazję, jak kiedyś Ernest. Będzie robił za dwóch, byle się jakoś na dłużej zaczepić w załodze. Tyle, że akurat Ernesta każdy chciał mieć u siebie.
-Z taką łapą nie!
Wyrok był prosty. Batley poszedł do siebie. Był wściekły. Splunął przez lewe ramię i już z daleka wymyślał pomocnikowi. Potknąwszy się o puszkę po piwie wpadł, łapiąc równowagę, prosto na Remika. Wyciął uciekającemu chłopcu solidnego kopniaka. Poczuł przez wielki gumowy but chudy tyłek dzieciaka. Speszył się. To rozsierdziło go do reszty. Odpływał wściekły i zakuty w milczenie. Pomocnik patrzył spode łba na Batleya, jakby mówił „Batley, ty paskudo! Co ci wadzi dzieciak? Bida w oczach, a ty mu dokładasz!”
Kuter, jak twarda łupina orzecha upodobnił się do szefa i pruł rosnące fale. Nabrzeże ucichło. Remi siedział z nogami nad wodą, a fala raz po raz dotykała jego butów. Oczy mu się zaszkliły.
***
-Diakuju wam, zdorowija wam daj Boże.
Do pudełka wpadła pięćdziesięciogroszówka. Usłyszał jeszcze: „Wie pani, ja to dzieciom nigdy, ale to nigdy nie daję, no ale ten jest jakiś inny, choć Rumun. Czyż nie jest szczęśliwy?”
Chłopak wstał. Świat wstał razem z nim. Już nie był na wysokości kolan i łydek, ale sięgał dobrze za pas dorosłym. Spojrzał na swoje odbicie i uśmiechnął się do siebie zawadiacko.
–Muszę iść do Biniasiówny. Do... fryzjera mruknął pod nosem.- Żebrak do fryzjera!
Znowu ufarbuje mu odrastające, przydługie włosy „na Rumuna”. Jasnemu blondynowi nie dawano, poza tym bał się, że ktoś go rozpozna. Na samą myśl o rozmowie z Biniasiówną – jedyną wtajemniczoną w jego kłopoty – serce w nim tłukło.
W domu wczasowym „Neptun”, z widokiem na morze, umył w umywalce twarz, wyszorował posmarowane brązową pastą do butów dłonie. Też „na Rumuna”. Znienawidził jej zapach bardziej niż zapach ryby, którego tak trudno się pozbyć. Miał znajomego portiera. Ten wpuszczał go i pozwalał patrzeć na morze w niepogodę. Próżno wypatrywał ojca. Dobrzy ludzie z „Neptuna” przysporzyli mu sporo grosza, choć nigdy nie zaczepiał ich w środku. Tylko się uśmiechał. Tu przespał w fotelu niejedną noc. Umiał zjednać sobie przychylność wszystkich, tylko ten Batley... Oczyma wyobraźni był już na Lęborskiej. Otwierają się ciężkie drzwi. Nachyla się ku niemu szesnastoletnia Biniasiówna. Bierze go za rękę, ciągnie do swego pokoju, a rodzicom mówi: „To mój... model, muszę ćwiczyć przed egzaminem na fryzjerkę”. Nie mógł pojąć jednego. Co ona w nim widzi, że zadaje się z nim, smarkaczem? Z dziesięciolatkiem. Na dodatek niewysokim i chudym.
-Zrobię ci loki i ufarbuję włosy, a ty... musisz mi opowiedzieć... o chłopcach z przystani! –poczuł jej łagodny dotyk. Siedział na krześle. Obchodząc go dookoła, trzepnęła poufale palcami po gęstej czuprynie.
-Nie ma lepszych. Są cudowni. Zwłaszcza Damrok - czekał na reakcję dziewczyny.
-Mówisz... –uśmiechnęła się szeroko - że jest świetny?
-Tak. Jest mocny, jak nie wiem. I dobry.
Nie musiał kłamać. To właśnie Damrok zawsze zapominał zjeść jednej skiby chleba, która zostawała w papierku na brzegu. Remi raz zapłacił „gapowe” i tę skibę porwały z głośnym krzykiem rybitwy. Później już nie czekał, tylko zabierał zdobycz. Damrok wpadł w oko dziewczynie. Strzygła go parę razy z bijącym sercem w zakładzie fryzjerskim. Czuła jego siłę. Był przystojny. Bała się coś popsuć w jego wyglądzie. Dopiero się uczyła.. Czas pomiędzy kolejnym jego wizytami w zakładzie, się dłużył. „Może muszę nauczyć się... czekania? –Myślała. –Przecież, gdy wypływa... też trzeba czekać.
Rozrobiła farbę, uśmiechnięta do swoich myśli, a po chwili nałożyła małemu na włosy chłodną papkę. Remi zamknął oczy. Znikł wbity w pamięć obraz morskiego horyzontu z nieobecnym widokiem zaginionego miesiąc temu kutra. Teraz pół godziny posiedzi z dziewczyną. Tęsknił do matki.
Biniasiówna weszła z kubeczkiem kakao i podała Remikowi. Upił łyczek, poparzył się. Piekł go język i usta.
- Wiesz... –postanowił nagle - jestem dzisiaj ostatni raz.
Kiedy zadzwonił do matki dwa tygodnie temu, powiedział, że wróci niebawem z pieniędzmi. Uspokajał, że wszystko w porządku, że ma co jeść i dobrze śpi. Tłumaczył, że p r z e c i e ż ojciec wyraźnie powiedział: „Pamiętaj, kiedy mnie nie ma, ty mnie zastępujesz!” Matka nie mogła, nie miała siły na dyskusję. Poza tym bardziej bała się o jego bezsilny gniew, o równie trudną do zniesienia - powalającą go -rezygnację. Zaczął chodzić na wieczorne msze. Nie raz łaził długo przed domem. Musi sobie poradzić... co robić!? Co robić? Ci, co pochowali zmarłych doznają chociaż częściowego ukojenia. Zagubieni nie pozwalają zasnąć spokojnie swoim bliskim!
- Wracasz do domu? Uzbierałeś coś? –zagadnęła dziewczyna. - Mama się pewnie martwi.
- No... trochę zarobiłem. Muszę zobaczyć, co się tam święci. Tylko mi szkoooda...
- Czego ci szkoooda? –przedrzeźniała go ze śmiechem.
- Że nie będę miał takiej znajomej... Żebyś wiedziała! Sam nie wiem... dlaczego mi szkoooda. –przekomarzał się.
- Czekaj. Zmyjemy teraz farbę.
Ciepła woda spływała mu po głowie. Była przyjemna, jak palce Biniasiówny. Jej spojrzenia i słowa, słodkie jak kakao, parzyły go, dziwnie mieszając się z tęsknotą za matką.
- Anita! – zza ściany dobiegł kobiecy głos. – Spóźnisz się do szkoły!
- To ja uciekam. – powiedział. -Słuchaj... – stał przed nią zakłopotany - dzięki, nawet nie wiesz...
- Spływaj, bo zawołam policję – zaśmiała się leciuteńko.
- No, no, bo nie powiem Damrokowi, jaka jesteś śliczna i jak się nazywasz.
- Remik! Byłeś moim pierwszym modelem! Co ja teraz zrobię?
- Znajdziesz bogatego, silnego modela i będziesz go kochać aż po grób! Damrok chyba jest wolny...
- Myślisz? – Nie powiedziała mu, że bawiła się na weselisku kuzynki w Cecenowie, razem z Józkiem Damrokiem. Razem... to znaczy... osobno. Tylko przy „wężu” trzymał ją za rękę, bo tak wypadło. To wszystko!
- Wiesz co, przyjdź jutro na brzeg. Twój kuzyn popłynął za Zbinia, będziesz miała pretekst. Tylko nie pomyl się. Tam nazywam się... Ugri i... ja zła rozumim polskimu!
- Ładnie tak kłamać?! – powiedziała z łagodnym wyrzutem.
- Nie, ale wypytując doszliby do mojego ojca, zaczęliby mnie unikać, pływali przecież razem. A tak mniej się litują. Dla nich jestem t y l k o rumuńskim szczeniakiem i nie wiadomo dlaczego siedzę w Łebie, a nie w Gdańsku, gdzie lepszy zarobek. A... – zawahał się - przyjemne to nie jest.
- No tak...
- Nie przetracę forsy. Matka i siostra... nie mają z czego żyć. Co ja tam - próbował przełknąć gulę w gardle - bzika mam dostać w domu, z tej bezradności? Tu... – zamilkł. – Batley... Batley raz powiedział: „Żeby Ernest wrócił, byłoby weselej, a tak...?” Ernest to mój ojciec – wyjaśnił. - Słyszałem, sam słyszałem. Tak powiedział. W kapitanacie stała puszka z napisem... „Ernest”. Nie wiem, co w niej było. Przegonili mnie. Myśleli, że chcę...
***
Zywgird wracał zły. Załoga unikała jego oczu. Damrok rzucił cumę. Przybili. Zajęli się cumowaniem. Chwilę później przybił Batley. Stał „na oku”, poświstując. Kuter był obładowany. Będzie forsa. Odprężony, rozglądał się jak poszło innym. Zimnisko wyciskało łzy. Lodowate fale utrudniały cumowanie i wyładunek. Nikt nie zwrócił uwagi na Remika, który zwiesił głowę po przybyciu ostatniego kutra.
- Ugriii! Łap! – Damrok pomimo złości szefa rzucił małemu sporego łososia. - Złap rybę!
Jeszcze na pół żywa wyśliznęła się z drobnych dłoni chłopca, podrygując przy krawędzi nabrzeża.
- Uważaj Ugriii! - krzyknęli chłopcy.
Remi poleciał głową do przodu. Jeszcze prawą ręką przytrzymał łososia za ogon tak, że zawinął się w drugą stronę. Nie wpadła do morza. „Upiecze rybę w ogniu!” – zdążył pomyśleć.
Lodowata kipiel pochłonęła malca i pociągnęła między kutry. Wszyscy zamarli.
Zywgird był najbliżej. Lecz nawet nie drgnął. Zbyt dobrze wiedział, co w takich warunkach znaczy kąpiel morska. Koło rzucił Batley. Nie trafił jednak.
- ...oleeera z tym szczeniakiem! – strzępy słów Batley’a rwał wiatr. – Rumuna tu było trzeba!
Damrok skurczył się na sam widok. Wyciągał kiedyś z wody swoją kurtkę. Dostał lodowatą falą. Wolałby więcej tego nie przeżywać.
Ktoś jednak skoczył.
Krew Batley’a przestawała krążyć. Z każdą sekundą czuł, jak gwałtownie schłodzone mięśnie krzepły niczym beton. Skóra napięła się. Dech zaparło z zimna. Zaparło dech i patrzącym.
Bez tchu był zlodowaciały Remi, żegnający się z życiem. Przez moment poddał się żywiołowi z rezygnacją. Zaraz potem jednak... Śmieszne. Znów marzył... o rybie w ogniu, od Damroka. Pieczona ryba dawała siłę, by dźwigać swój walący się bez ojca świat. Już nigdy nie będzie tak samo. Damrok dobry chłop, nie to, co Batley! I za co nienawidził? Migały obrazy. Marzył o swojej nitce – ulicy Lęborskiej z Łeby wiodącej dwadzieścia parę kilometrów do jego miasta. Naraz ujrzał rybaka. Zachłysnął się. Nie był pewny. To... OJCIEC? Tu? -Tato!!
Paru zeskoczyło na brzeg. Szarpali za linkę koła ratunkowego. Batley ostatkiem sił dopadł chłopca. Jakimś nadludzkim porywem siły pchnął go do brzegu. Trzy metry, jak trzy mile! Sam poszedł pod wodę. Chwyciły chłopca mocne dłonie, gdy rzucił nim o betonowe nabrzeże wypiętrzony wodny wał. Batley uczuł skurcz mięśni. Huknęła kolejna fala, ciskając jego głowę o betonowy brzeg przystani. Stracił przytomność.
Szukali go. Rzucali koła, biegali. Nawet nie klęli.
– Batley, Batley... – wołali. - Tyle rejsów, połowów, a ty w porcie... Batley, na miłość Boską!
***
Jakieś ciepłe drobne palce rozgrzewały ciało rozebranego chłopca, leżącego na grubym, śmierdzącym rybą, swetrze Damroka. W niewielkim pomieszczeniu grzały trzy dmuchawy. Po szybie spływały kropelki skroplonej pary.
- W wodzie był... mniej niż minutę. Nawet się nie opił –męski głos zabrzmiał w świadomości Remika niczym dzwon.
- Anita??? – ocknął się. – Chcę upiec rybę Damroka... Rybę w ogniu!
- Mówi – usłyszał łagodny głos Biniasiówny. „Skąd ona tutaj?” – myślał. – „Aha, sam ją do przyjścia namawiałem”.
- To dobrze. Słuchaj... trzeba go ubrać, postarasz się o jakieś ciuchy, zanim to wyschnie? – zapytał Damrok.
- Oczywiście – przytaknęła dziewczyna. - Myśmy chyba razem byli na...
- Weselu? Tak! – spojrzał na nią bystro. Przecież... -zawahał się - ktoś znajomy ścinał mi te włosy, prawda?
***
Obudził go dzwon bijący pierwszą. Jedyny taki dzwon na świecie. Słońce przeświecało przez falującą ciepłem kaloryfera firankę, ślizgając się po jej materii, a haftowane na niej, ledwo widoczne ryby, zdawały się płynąć.
- Nie ma Batley’a mamo. Nie ma go. Zginął. Jak tatuś. Przez głupią rybę Damroka, rzuconą z dobroci.
- Bo ryb się nie rzuca! – z ciągłym niedowierzaniem patrzyła na ciemną głowę syna.
- Przez moje ognisko, w którym bym ją upiekł. Przez moje żebry i udawanie Rumuna. Przez tatusia, który nie wrócił. Tak na niego czekałem. Oni... nawet nie wiedzieli, że jestem, że byłem jego synem. Mieli mnie za... „diakuju wam, Bóg daj wam zdorowiu” – wyszeptał półsennie. Przeciągnął się. Jego ciało przeszedł dreszczyk zadowolenia. - Kocham moje łóżko. Kocham być... sobą, w domu. Tylko ryba w ogniu, pieczona... smakowała mu, jak żadna inna. A cień Batley’a był dziwnie jasny w jego pamięci.
- Gorączki już chyba nie masz… – dotknęła jego czoła. –Muszę iść. Wrócę późno. Amanda cię nakarmi, jak przyjdzie ze szkoły... A ty teraz musisz gonić resztę klasy, pożycz zeszyty od Eli. – Uśmiechnęła się do własnych myśli: „Taki zdolny, nadrobi w tydzień!”
Pomyślała tylko z żalem, że gdyby nie zaginięcie Ernesta..., nachodzący ich komornik, ucieczka Remika w poszukiwaniu ojca i zarobku... nie dostałaby pracy. Doznała pomocy od tylu ludzi! Teraz to ona jest na wierzchu. Mały przywiózł pieniądze, jak Ernest! Łzy zatrzymały się w oczach. Za dwa tygodnie weźmie pierwszą od dwóch lat pensję! Jakoś przetrzymają.
Tylko ciągle - tak jak Remi i Amanda - nie przestaje czekać, że drzwi skrzypną i pojawi się jadący wprost z Łeby autem, wprost z morza, Ernest. Chociaż nie. Mały już wie, że Ernest jest na innym, niebieskim kutrze, razem z Batley’em...


Latarnia Morska 4/2006