Nowy dzień, Wielka uciecha, Szymaniak, Dobrze, że pan jest, Na placu więziennym, Odpowiedzialność za czystość, Budowa od podstaw, Przedwiośnie, Wybierzmy się na łowisko, Wielki pomysł

Kategoria: proza Opublikowano: piątek, 01 styczeń 2010 Drukuj E-mail

Piotr Müldner-Nieckowski


NOWY DZIEŃ

Właśnie wczoraj radio ogłosiło, że w kraju nastąpił stan wojenny, i dlatego nie mam co robić. Puszczam sobie z taśmy magnetofonowej piosenki Jana Kaczmarka, Jana Pietrzaka, Wojciecha Młynarskiego i siedzę. Słucham też stacji zagranicznych, bo w Polsce nie ma żadnych wiadomości o tym, co się naprawdę dzieje. Na pewno są trupy.
Ale co ja na to poradzę? Siedzę i słucham, odśnieżam też chodnik przed wejściem do naszego bloku, chociaż nie bardzo inżynierowi tak wypada. Korona mi z głowy jednak nie spadnie. Myślę, że konspiracja, która powstanie, nie powinna być prowadzona przez nieudolnych młodzików. Nieudolnych, bo nieostrożnych, pozbawionych strachu. A poza tym to bardzo jednak zdolnych. Jeszcze nie wiem, co robić, skoro uczelnię zamknięto w obawie przed rozruchami studenckimi.
Z samego rana wybuchł piecyk gazowy w łazience. Spaliły się włosy na głowie, ale oparzone mam tylko czoło. Ponieważ nie ma telefonów, wyłączono cały kraj, szedłem na piechotę przez śniegi. Zatrzymywały mnie patrole, ale na widok fatalnie osmalonej głowy z cieknącą posoką puszczały mnie bez mrugnięcia. Teraz mam łeb w bandażach. Boli. Łazienka jest zdemolowana.
Uporządkowałem ją tylko z pogiętych blach i szkła. To chyba wystarczy. Jutro będzie nowy dzień, zajmę się tym dokładniej. Poza tym nic się nie dzieje, ogarnia mnie senność. Niektórzy, jak słyszałem, płaczą. A przecież nie mieli żadnego wypadku.
Może wpadnie do mnie jakiś student, żeby zdać zaległe kolokwium? Zrobiłbym mu kawę, chociaż ciężko z cukrem.
A może konspiracja się do mnie zwróci, skoro ze spaloną głową przepuści mnie każdy patrol nawet w środku nocy i mimo godziny milicyjnej? Czy to taka fatyga, nosić ulotki? Przyjdzie nowy dzień, to się okaże co dalej.



WIELKA UCIECHA

Mój ojciec ma potworne blizny na twarzy, które mu zrobił jeden porucznik w 1951 roku, kiedy go przesłuchiwał jako byłego żołnierza Armii Krajowej. Ojciec był w Armii Krajowej specjalistą od podrabiania hitlerowskich dokumentów, a w Polsce Ludowej zarzucono mu, że podrabiał radzieckie pieniądze. Blizny ojca miały to do siebie, że zmieniały kolor zależnie od nastroju. Raz były blade, w czasie snu, kiedy indziej czerwone, w czasie wysiłku, zielonkawe w gniewie, pomarańczowe w chwilach szampańskiego humoru i niebieskie po wódce. Pewnego razu, kiedy ojciec akurat opowiadał, że w tamtych latach obiecywał sobie, że zabije tamtego porucznika, który go przypalał palnikiem Bunsena, przeczytaliśmy w "Życiu Warszawy" nekrolog, donoszący o śmierci tego faceta. Kostucha dosięgła go jako pułkownika. Znałem jego nazwisko świetnie i setnie się ucieszyłem, zrobiłem taniec zwycięstwa po pokoju i huknąłem z wielką siłą pięścią w stół. Ale ojciec był smutny, jego blizny spurpurowiały ze złości.
- Jeżeli jesteś prawdziwym człowiekiem, powinieneś się przed księdzem wyspowiadać z tego, że cieszyłeś się z cudzej śmierci.
Zbeształ mnie i zmieszał z błotem.
Mimo to poszedłem z kolegami na wódkę i piłem do rana, śpiewając lwowskie piosenki, odgrzebując z pamięci knajackie kawały i obiecując przyjaciołom, że grupa, do której należę, będzie naszą przyszłością. Podszczypywaliśmy kelnerki, cieszyliśmy się jak dzieciaki. Głośno też opowiadaliśmy sobie o draństwach reżymu. Kiedy nad ranem wróciłem do domu, ojciec czekał na mnie w fotelu. Nie spał.
- Co się stało, tato? - zapytałem i śmiałem się bez ustanku.
- Uważaj na siebie, synku. Mam tylko ciebie jednego - powiedział i zaraz spokojnie zasnął.

 


SZYMANIAK

Szymaniak szedł, jak to było dokładnie widać, rozweselony. Śmiał się do siebie, coś mówił pod nosem, kołysał się w marszu na boki, rękami robił zgiętymi w łokciach. Dobrze mu było. Rozglądał się po dachach niskich bloków, budowanych w latach pięćdziesiątych, raz tylko się zatrzymał przy furtce do jakiegoś ogrodu i zerwał pęk liści dzikiego wina, z których jeden zaczął ssać, jak dziki królik. Popatrzył na latarenkę przyczepioną do ściany i poruszając ustami odczytał numer domu. Pokręcił głową, że to nie ten, i ruszył dalej. Potknął się lewą nogą o swój własny prawy but, ale utrzymał równowagę. Wtedy zza tej furtki wyszedł inny, gruby gość o długich włosach, szeroki w ramionach i truchtem pogonił za Szymaniakiem. Zastąpił mu drogę.
- No, nareszcie się doczekałem na ciebie.
- Na mnie?
- Poznaję.
- Mnie pan poznaje? Ja pana nie znam. Przepraszam - Szymaniak odepchnął go na bok i chciał iść dalej, ale tamten zaparł się nogami.
- Gdzie idziesz? - zapytał.
- Na spacer - powiedział Szymaniak.
- Sobie on idzie. Poznaję.
- Co tak poznajesz?
- Czekałem bardzo długo.
- Jestem tu pierwszy raz w życiu.
- Zgadza się. Poznaję krawat - powiedział gruby. - Okulary też poznaję. Ten sam szew na tyłku u ciebie. To możesz być tylko ty. Oj, na pewno ty. Nie szarp się.
- Pan to chyba jest Żyd - powiedział Szymaniak.
- Nie.
- No to pedał.
- Nie.
- Tak gadasz jak Żyd albo pedał.
- Nie, to ty tak słuchasz. Ja jestem warszawiak.
- I dlatego chcesz mnie bić?
- Nie, frajerze - powiedział tamten.
- No to czego?
- Popatrzeć chcę. Czekałem tyle, to teraz chcę się napatrzeć. Te same wargi jak u niedźwiedzia.
- U mnie wargi?
- Nie u mnie. Jesteś cwaniaczek, udajesz, że nie studiujesz gęby w lustrze. Nauczyli cię, że w lustrze można się przygotować na każdą ewentualność. Nie na mnie te sztuczki, padalczyku. - Gruby kopnął Szymaniaka w kolano, aż ten się zgiął i zaczął masować. - Ja cię bił nie będę, tylko nie odchodź. Muszę się koniecznie dokładnie przypatrzeć. Studiowałeś na studiach?
- No tak, studiowałem - Szymaniak krzywił się z bólu.
- To co się tak krzywisz? Ja to od razu widzę, że jesteś ze wsi.
- Ja ze wsi? Nieprawda.
- Prawda, prawda. Co studiowałeś?
- Ja? Politechnikę.
- Powiedzmy że politechnikę. Inżynier?
- Powiedzmy architekt.
- To widać, cwaniaczku. Architekt. Ale ojca i matki się wstydzisz.
- A ty kto jesteś? Zejdź z drogi.
- Ja to jestem ja.
- Za mną stoją całe biblioteki, a za tobą pewnie tylko jedna książeczka, wojskowa - odgryzał się Szymaniak, nie zauważywszy, że mimo woli dał się wciągnąć w rozmowę.
- Nie widzę, nic za tobą nie stoi. Jakbyś teraz w mordę dostał, to pies z kulawą nogą i świecącymi kulkami by się za tobą nie ujął. Sam byś się z tego lizał.
- O co ci chodzi? Po co ta agresja? - zapytał Szymaniak.
- Czekałem na ciebie. Na ciebie jednego. Chcesz kopa?
- Nie chcę.
- No, widzisz, jaka tam agresja. Ja się tylko pytam. I tak patrzę, ta sama morda, ta sama.
- Ty też ta sama.
- Słuchaj synku. Już się napatrzyłem. Teraz sobie idź. Ja też jestem architekt. - gruby zszedł z chodnika i oparł się o mur kamienicy. Szymaniak mógł iść. Gruby splunął na ziemię, odwrócił się ku furtce i po kilku krokach zniknął.
Szymaniak stał w miejscu. Ręce luźno mu zwisały wzdłuż tułowia. Okulary spadły na czubek nosa.
Krawat był wykrzywiony.
Stał tam nadal. Słońce z godziny na godzinę schodziło coraz niżej. Robiło się chłodno, jak zwykle na przełomie września i października. Ludzie wracali z zakupów albo właśnie szli do kina. Szymaniak stał tam z twarzą zwróconą w stronę muru, gdzie przed wieloma godzinami na chwilę oparł się grubas. O piątej rano przed pobliski sklep zajechał samochód, dwóch ludzi wyładowało skrzynki z mlekiem i zabrało na platformę puste butelki. Stojącego bez ruchu Szymaniaka widzieli także gazeciarze, którzy furgonetką przywieźli do kiosku paczki z czasopismami. Tytuły donosiły, że prezydentem Stanów Zjednoczonych został Ronald Reagan. Przetoczyło się kilku pijanych. Cuchnęli piwem. Późnym wieczorem także widziano Szymaniaka, stał jak kukła.
Był styczeń. Szymaniak stał przodem do muru.

 


DOBRZE, ŻE PAN JEST

Oczywiście nikt nie miał zamiaru sprawić jej przykrości, nawet ją zapewniali ze wszystkich sił, obie sąsiadki z piętra, dozorca, bykowaty dureń, który się znał na sadzeniu i przycinaniu róż, pielęgniarka z przychodni, wszyscy po kolei lekarze, którzy wzajemnie się wycinali podstępem i podrzucali jej kartę choroby, żeby nie iść na kłopotliwą wizytę, a także syn z Radomia, ale ten miał najmniej do powiedzenia, bo nie dostawał zgody milicji na wyjazd do matki do Warszawy.
A jednak czuła się tak, jakby cały świat ludzki o niczym innym nie rozmyślał, niczego innego nie nadawał przez radio i telewizję, pisał w gazetach i tak dalej, jak tylko to, aby ją stłamsić i wypchnąć do grobu bez cienia przyjemności w ostatnich latach życia. Stała w oknie podparta na rękach dla polepszenia oddychania i patrzyła, jak na ścianie domu naprzeciwko wyłazi z tynku ciągle ten sam od piętnastu lat napis "Wolność słowa", wydrapany przez gospodarza, zamalowany przez ciotkę rewolucji Alicję Babińską, ongiś nawet zalepiany przez trójkę Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej, i miała tego widoku dosyć, zarówno wolności, jak i jej przeciwników.
Prawdę powiedziawszy, chciało się jej wymiotować, więc brała tabletki na nudności i szumiało jej w głowie. Dreptała od końca do końca pokoju i miała wstręt do kuchni. Zadzwoniła do kierownika przychodni lekarskiej i wytłumaczyła mu, że nie może korzystać z pomocy zwykłych lekarzy rejonowych i prosi go na kolanach, żeby przyszedł on, bo tyle o nim słyszała. Więc przyszedł. Był młody i energiczny, lubiła takich ludzi. Zbadał ją sumiennie, wytłumaczył, jak się bronić przed dolegliwościami i na czym to wszystko polega, a na pytanie o ustawiczną płaczliwość odpowiedział, że nie radzi czytać gazet i oglądać dziennika telewizyjnego.
Wtedy przyjrzała mu się lepiej. Kiedy się nad nią nachylał, chwyciła go za głowę i przytuliła do siebie. Nie wyrywał się, czekał, aż jej to przejdzie.
- Pan wie najlepiej, co ludziom dokucza - powiedziała.
- Wiem.
- Brak wolności, pustka, straszliwe skrępowanie - powiedziała. - Ta sytuacja polityczna wytrąciła najtwardszych z równowagi. Nie wiadomo już kto tu rządzi. Czy ci, czy ci.
- To prawda - powiedział.
- Więc nie podobają się panu nowe czasy?
- A pani?
- Ja nie jestem ani za, ani przeciw. A pan?
- No, ja też.
- Dziękuję, już mi lepiej - powiedziała. Leżała na łóżku. On wypisywał recepty i zlecenia dla służby pielęgniarskiej, zanotował w kalendarzu następną wizytę i plan zorganizowania dla niej pomocy ze strony ośrodka pomocy, wpisał na listę osób, które powinny dostać zapomogę. Opowiedział jej o tym, pogłaskał po głowie.
Zobaczył, że minęły jej nudności i zawroty głowy, czuła się wyraźnie dobrze, uśmiechała. Mógł wyjść i tak też zrobił. Ponieważ zamknęła oczy, starał się nie trzaskać drzwiami.
Kiedy usłyszała turkot windy i była pewna, że wyszedł, podniosła słuchawkę, nakręciła numer i poprosiła do telefonu porucznika Bigla.
- Porucznik Bigiel już tu nie pracuje.
- A gdzie?
- Od pięciu lat ma firmę ochroniarską. Pracuje prywatnie. Podać telefon?
- A pan jest na jego miejscu?
- Można tak powiedzieć. Słucham panią, w czym mogę pomóc?
- Panie poruczniku - powiedziała. - Mam dla pana coś ciekawego. Kierownik przychodni rejonowej. Z całą pewnością wielki przeciwnik władzy. Gdybym była na pana miejscu, zrobiłabym wszystko, żeby wydusić z niego kontakty, ludzi, wszystko co wie. On jest bardzo niebezpieczny, ma duży wpływ na wszystkich, z którymi się styka. Dziękuję.
Po czym odłożyła słuchawkę.
Zatarła ręce z radości.Włączyła radio i zaczęła szukać audycji Wolnej Europy. W duchu dziękowała lekarzom za to, że istnieją. Świat bez lekarzy... trudno to sobie wyobrazić.
Szukała Wolnej Europy długo, bardzo długo. W końcu zasnęła zmożona ciężkimi przeżyciami dnia.

 


NA PLACU WIĘZIENNYM

Z trzynastego na czternastego grudnia, kiedy nas skłębili na placu więziennym, bo cele i korytarze były już pełne, mróz cisnął tak silny, że woda, którą nam celnicy zwani klawiszami przynosili w metalowych kubkach, pokrywała się natychmiast grubym kożuchem pomarszczonego lodu. Jeden drugiemu radziliśmy, żeby chuchać na powierzchnię, bo inaczej nie dało się tego wypić. Tupot szedł między murami przez całą noc, bez przerwy, tarliśmy się o siebie plecami, ale nie można było się zanadto wiercić, żeby w tłoku nie stanąć komu na nogę, bo to groziło natychmiastowym odmrożeniem. Już kilku nie czuło nóg. Ręce grzaliśmy sobie na piersiach i od czasu do czasu ktoś zaczynał nucić piosenkę, więc wszyscy oddawaliśmy się mruczeniu. Za murem słyszeliśmy warkot wielkiego silnika.
- To czołg - powiedział mój sąsiad. Był starszy o trzydzieści lat, gasł dosłownie w oczach, bo ciągle łapał się za serce i był siny na twarzy. Brał maleńkie tabletki i wkładał pod język. Niepotrzebnie oblizywał wargi.
- Nie oblizuj się tak - powiedziałem - bo ci gęba odpadnie.
- I tak mi nic nie zostało z twarzy - odpowiedział ze złością, ale na chwilę przestał. Siność zeszła mu z policzków.
- Może mają jakiegoś lekarza - powiedziałem.
- Mają, byłem u niego, powiedział, że zaraz mnie zabiorą do ciepłego pomieszczenia.
- Stoisz już osiem godzin.
- Dla nich zaraz, to pół roku.
- Wyglądasz mi na profesora - powiedziałem.
- Bo jestem, ale nogi mnie bolą.
- Ja mam tylko doktorat - powiedziałem.
- Zamknijcie się! - krzyknął ktoś obok. - Mnie się też chce gadać, ale dostaniemy raka gardła na tym mrozie. Więc się zamknijcie i nie bądźcie idiotami.
- Sam jesteś idiota, tyle ciepłego powietrza wypuściłeś ze słowami.
Jakiś debil ryknął "Jeszcze Polska nie zginęła", ale nie chcieliśmy być gorsi i dołączyliśmy się straszliwą chrypką. Z więziennego okna odezwała się czujka. Kryminalista zawył do nas:
- Niech żyją panowie!
- Niech żyją, niech żyją - zawtórowaliśmy z największą mocą.
Uspokoiło się i znów musieliśmy się natężać, żeby wytrzymać choć kwadrans bez mówienia i nucenia. Rozcierałem ręce staremu, a inny z tyłu zrobił sobie ze mnie worek treningowy i walił mnie pięściami po plecach. Było mi trochę cieplej. Przestałem czuć ssanie w żołądku. Nagle ten z tyłu przestał mnie łupać i szepnął do ucha moje nazwisko.
- Odpowiedz, że jestem.
- Nie o to chodzi. Sprawdzają, kogo aresztowali, mają posłać listę na zewnątrz.
- Czym zapłacą? Żaden klawisz za darmo grypsu na wolność nie przeciągnie.
- Nie martw się, są jeszcze ludzie.
- Gdzie, tutaj?
Nie wiem dlaczego, ale czas bardzo szybko leciał. Zrobiło się jasno. Domyślałem się, że już ósma rano.
- Ma kto zegarek?
- Ja mam - powiedział stary - ale musiałbyś mi zedrzeć rękaw. Jest sztywny, bo mnie popchnęli i wpadłem w kałużę, i teraz jest zamarznięty. Zerwiesz?
- Jeśli nie ze skórką, to zerwę.
- Spróbuj.
Była ósma. Dobrego miałem nosa.
- Dobry masz zegarek, jeszcze chodzi.
- Ruski. Jeszcze się nigdy nie spóźniłem.
- A jak się nazywasz? - zapytałem.
- Zamknij się. I naucz się czegoś.
- Dobra, dobra.
- Jak odpowiesz na pytanie o nazwisko, to jest powód, żebyś odpowiadał na następne pytania. A tobie to po co?
- Dobra już, dobra. Nie chciałem.
- Będziesz miał dużo czasu, żeby ze mną rozmawiać, ale najpierw zobaczymy, ile wytrzymasz - powiedział.
Może i miał rację. Poprosiłem kolegę z lewej, żeby zrobił lukę, bo musiałem oddać mocz. Wszyscy odwrócili głowy. Ciekawe po co, przecież sami faceci. Fiuta nie widzieli? Po chwili moja dymiąca kałuża zamarzła. Koledzy uważali, żeby się nie pośliznąć. Od krzepnącej wody z kubka było mi w ustach gorzko, ale ciągle miałem siły, żeby odpowiadać na pieśniarskie zaczepki. Właśnie śpiewali kurdesza.
- Na pewno nas niedługo wypuszczą - usłyszałem z tyłu. Profesor obsunął się w dół, zasnął. Znów wyjąłem ręce z kieszeni i natarłem mu twarz, podciągnąłem do góry, oparł się o mnie. Staliśmy tak wczepieni w siebie. Teraz ja przysnąłem. Obudziłem się w tej samej pozycji, kiedy było zupełnie jasno. Spadł obfity śnieg. Stary miał na czapce okrągłą, grubą pokrywkę lodu, błyszczącą w słońcu. Ziąb cisnął jeszcze bardziej. Profesor spał. Próbowałem go obudzić, bo wpadło mi do głowy pytanie, co należy mówić, kiedy biorą na przesłuchanie i jak trzeba się bronić przed podpisywaniem deklaracji lojalności. Ale spał. Śnieg miał także na twarzy i na gołej ręce, którą oparł na mnie. Chciałem się poruszyć, żeby rozruszać kości, ale on był tak sztywny, że nie mogłem. Bokser, co mnie trykał w plecy, krzyknął na całe gardło, że w naszej okolicy jest jeden zmarły. Tłum zaczął ryczeć na jednym, bawolim tonie. Usłyszałem szczęk otwieranej bramy, a zza muru rozległo się wycie wielkiego silnika. Ale tłum ryczał jeszcze głośniej. Potem się uspokoiło.
Znalazłem innego gościa, w którego wtuliłem się tak, jak on we mnie. Obiecałem, że go nie opuszczę aż do śmierci.

 

 

ODPOWIEDZIALNOŚĆ ZA CZYSTOŚĆ

Jako odpowiedzialny za czystość zostałem wezwany na zebranie Komitetu Osiedlowego i czekałem na to cały dzień, bo tego dnia osiedle moje było całkowicie czyste, a nie dawało się oczyszczać jeszcze bardziej, bo był mróz i wystarczyło to, co było. Poleciałem do dozorców, żeby jeszcze mi odpowiedzieli, czy jest całkowicie czysto, więc miałem zupełny spokój. Poszedłem na to zebranie, w korytarzu pawilonu stały trzy harcerki bez krzyży i wyprężały się, jeśli ktoś wchodził. Widziałem milicjanta w polowym mundurze ze znakami porucznika na pagonach, był też w mundurze służbowym wojskowy podpułkownik, a przewodniczący Komitetu, stary dureń Srokowski, przebrał się w kombatancki mundur pułkownika i przewodniczył zebraniu. Siadłem koło sąsiadki odpowiedzialnej za kontakty ze służbą zdrowia i gadaliśmy o kiełbasie, że ktoś kupował ją na metry, kiedy zaczęło się zebranie. Weszło dwóch gości, jeden przystojny, drugi bykowaty i postawili ostre światła i wyjechał trzeci z telewizyjną kamerą na plecach.
Oho, telewizję sprowadzili. Milicjant pilnuje, bo się odbywa zebranie, ale telewizja to chyba jest umówiona specjalnie. Coś będzie, myślę. Więc rzeczywiście. Srokowski zaczyna mowę o słowach generała Jaruzelskiego i zaprasza do prezydium, dwóch trzech gości, mnie zaprasza, a mnie w brzuchu pęcznieje.
- Chory jestem, powiedz - mówię do sąsiadki - że nie mogę wstać.
- Idź i cicho siedź - mówi ona.
Wstaję i mówię, że dziękuję za zaszczyt, ale się czuję źle i nie mogę odejść z krzesła i padam na stół. A po chwili siadam. Ulizany przystojniak krzyczy do kamerzysty, żeby przestał i żebyśmy zaczynali od nowa, a ja korzystam z okazji i mówię:
- Panie Srokowski, ja się wstydzę tej telewizji, dajcie spokój.
- Siadaj pan.
I Srokowski znowu zaczyna dukać z kartki o generale, a ja się kręcę, bo już wiem, że temu matołowi nie wytłumaczyłem, że nie chcę siadać w prezydium. Ale dziennikarz ulizany przychyla się do mojego ucha i mówi:
- Niech pan się nie martwi, powiedziałem kamerzyście, żeby łapał tylko pana, nie musi pan iść do prezydium.
Srokowski przeczytał skład prezydium, wszyscy wezwani usiedli obok niego, tylko ja umierałem na swoim miejscu dotychczasowym. Już czułem, że się coś ze mnie do spodni wymyka, w brzuchu dosłownie rewolucja socjalistyczna, pęcherz mam pełny, a kamerzysta prosto swoje oko wali na mnie.
- A teraz - mówi Srokowski - kolega Matusiak przedstawi sprawozdanie, jako że nasz Obywatelski Komitet Ocalenia Narodowego, co powstał przed chwilą, zaraz przeczytam członków jego, na ile odpowiedzialność za stan osiedla jest odpowiedzią na apel generała premiera Jaruzelskiego, co kolega Matusiak przedstawi państwu.
Oko kamery na mnie, a ja się krzywię, i dokładnie myślę, jak te moje miny źle powinny wypaść na taśmie kamerzysty i muszę się jąkać, żeby tego nie puścili na antenę. Ale ja nie umiem się jąkać. Jąkam się, jąkam, widzę, że oni to nagrywają, więc chrząkam co słowo i mówię:
- I tak wygląda nasza czystość. Czystość dla Polski Ludowej.
Przerywa mi stara kobieta, ale uczesana na inteligencję, i powiada, że na czterech budynkach są hasła antypaństwowe. Na jednym jest hasło "Solidarność", na drugim "My się nie damy" i tak dalej, i co ja z tym robię. Ja na to publicznie oświadczam, że hasła zostały sumiennie wydrapane, czterech drapało przez pół dnia, bo oni używają do haseł wsiąkliwych farb rozcieńczonych olejnych. A kobieta inteligencka powiada, że właśnie drapanie jest fatalne, bo wszystko widać.
- To czemu władza nie zezwala na sprzedaż farb do zamalowywania w sklepach?
Srokowski powiedział, że dziękuje i usiadłem. Teraz wstaje wojskowy podpułkownik i mówi, żeby sobie nie wyobrażali, że wojsko wszystko natychmiast załatwi, bo wojsko tylko reguluje administrację i cudów nie stwarza, a ja się uśmiecham. Ledwie żyłem od tego, tak trzeba było panować nad sobą.
Na dziennik telewizyjny o siódmej trzydzieści dziennikarz nie zdążył zmontować materiału, ale na ostatni, o dziesiątej materiał już był. "Samorzutnie na terenie całego kraju, powiedział spiker, powstają Obywatelskie Komitety Ocalenia Narodowego. Oto zebranie Komitetu, który powstał kilka dni temu w Osiedlu Młynów. I..." i tak dalej. Patrzę. Będę, czy nie będę. Herbata, której łyk nabrałem do ust, zagotowała się w gardle. Rozbolały mnie boki. Patrzę. Idzie film godzinami, a mnie nie ma. Moja sąsiadka rusza ustami, kiwa głową podkreślając wagę ruszania, a obok niej jest puste miejsce. Puste miejsce, jak Boga kocham! Jak oni to zrobili?!

 


BUDOWA OD PODSTAW

Rozpoczęliśmy budowę sklepu. Oczywiście to łatwe. Prosty pawilon miał być podzielony na trzy części: magazyn z kątem socjalnym (na picie herbaty), ubikacja i część typu kupno-sprzedaż dla klientów. Następnie zakończyliśmy budowę sklepu, bo po pierwsze nie było towaru, po drugie nie było personelu, po trzecie nie było materiałów budowlanych, po czwarte zgoda na lokalizację i budowę została podpisana przez dyrektora Obidzińskiego, który obecnie jako były prominent siedział w więzieniu i czekał na rozprawę, a dzisiaj obowiązują zarówno nowe przepisy, jak i podpisy. Więc wypiliśmy pół litra wódki we trzech i poszliśmy na Marszałkowską na kobity. Ej, życie, życie.
A na moim podwórku, gdzie rzygnąłem po wódce, jechał duży samochód ciężarowy wypełniony darami żywnościowo-odzieżowymi z zagranicy dla ludu polskiej Warszawy i złamał drzewko, które zasadziłem pięć lat temu i pod którym chciałem pochować mojego starzejącego się psa. Mój pies musi sobie sam zmienić cmentarz. Ja mu tego załatwiał nie będę.

 


PRZEDWIOŚNIE

Kiedy się zapowiadało, że na wiosnę nie będzie ani jednego produktu w wolnej sprzedaży i wszystko będzie na kartki, zaczęło brakować w sklepach masła. Po prostu znikło masło i znikł proszek do prania. Nie było czym prać. Patrzyłem po mieszkaniu, czego bark sprawi mi największą przykrość, i nie mogłem niczego rozsądnego wymyślić. Nic nie rzucało się w oczy. Jeśli tylko autobusy będą jeździć z pracy i do pracy, na mojej trasie, to powinno wystarczyć. Żeby tylko córka miała zeszyty na nowy rok szkolny, a syn trampki, bo mu szybko rosną nogi. Ale jeżeli to będzie na kartki, to, z całą pewnością, tego nie zabraknie i dzieci będą chodzić. Rozmawiałem o tym z żoną i też raczej nie miała wątpliwości, ale marudziła, bo, jak powiedziała, mało będziemy wyrzucali śmieci, a jeżeli człowiek nie zostawia po sobie dużo śmieci, to znaczy, że niewiele mu jeszcze zostało życia. Jedynym zabezpieczeniem domu było stawanie w kolejkach po masło i proszek. Żona już wtedy wstydziła się przyjmować gości, choćby sąsiadkę, bo nie bardzo miała czym ją poczęstować, skoro cukru nie było do herbaty. Osobiście co dzień siedzę na budowie, trzymam w ręku łopatę i czekam, aż przywiozą cement. Przeczytałem wszystkie gazety z całego tygodnia i się nudzę. Nikt nie chce ze mną gadać, a zauważyłem, że koledzy skarżą się dosłownie na to samo. Trzeba po prostu coś kopać, gdy się ma łopatę. Jest tu pusty plac pod budynek mieszkalny, otoczony płotkiem z desek, stoi koparka bez pompy wtryskowej paliwa. A pomp do silników nie ma nawet na kartki.
Więc teraz kopię. Już jestem bardzo głęboko, mniej więcej dwa metry w dół, ziemia jest miękka. Po drodze znalazłem kości ludzkie, w tym brązową czaszkę. Może sprzedam jakiemuś studentowi? Nawet najstarszy trup może się ludzkości przydać. Wyrzuciłem te szczątki na górę, może przyjdzie jakiś antropolog i powie, co się stało tej kobiecie, albo temu mężczyźnie. A może znalazłem jakiegoś pitekantropa i kości pójdą do muzeum? Byłoby to bardzo ciekawe, szedłbym z dziećmi do Muzeum Narodowego (mieści się przy Alejach Jerozolimskich) i mówiłbym tym sztubakom: to ja. A w gablocie byłaby czaszka, oczywiście wygotowana, bo przed wystawieniem na widok publiczny, żeby nie śmierdziała, gotuje się ją przez parę godzin w ługu czy czymś podobnym.
Myślę, że gdybym się dokopał do glinianego garnka ze złotymi monetami, to nie byłbym tak zadowolony. W gruncie rzeczy wolę moją czaszkę, zwłaszcza że uświadamiam sobie co chwila, że w tej czaszce był kiedyś prawdziwy, różowy, myślący, ludzki mózg. Nie wiem, może dokopię się do czegoś naprawdę jeszcze wspanialszego.

 


WYBIERZMY SIĘ NA ŁOWISKO

Maszyna straszliwie wyła, żeby zabić nasze myśli, ale my siedzieliśmy przy niej celowo tak blisko, aby nikt nie słyszał, o czym mówimy. Baliśmy się, że nas przyskrzynią, wywalą z roboty albo coś w tym rodzaju, więc nawet przy tej potwornie wyjącej strugarce mówiliśmy do siebie na ucho. Od pewnego czasu wielu naszych kolegów mówiło sobie na ucho, bo już rok temu zaczęło się ruszać w naszej braci. Jak wybuchnie jakiś strajk, to nie będziemy się dziwili.
Więc najpierw Jurek zaproponował mi, żebyśmy opłacili lekarza zakładowego, a jak się nie uda, to chociaż pielęgniarkę, i jak dostaniemy po parę dni zwolnienia, skoczymy nad kanał na Żeraniu i potrenujemy przed mistrzostwami wędkarskimi. A jak nie, to trzeba będzie kombinować inaczej. Ja i tak nie mam surowca na osiem dni, więc moja maszyna stoi, a jego może stanąć, jak się zepsuje wyłącznik. Ale jak się zepsuje, to go przesuną do innej roboty i koniec swobody. Więc nie tędy droga.
- Wszystko niepewne - powiedział Jurek.
- No, to - odparłem - może byśmy się przez radę zakładową przenieśli do przygotowania boiska na imprezę pierwszomajową, a boiska i tak nie trzeba przygotowywać. Rozumiesz. Ty jako rada zakładowa byś mógł nas dwóch oddelegować, to znaczy siebie i mnie.
- Co zrobić? - szepnął.
- Oddelegować! - krzyknąłem mu do ucha. Zrozumiał, ale zastanowił się.
- Nie ma rady. Cała rada zaraz by chciała się zwalniać, a nas zepchną na koniec. Lepiej pomyśl, jaką fuchę by podłapać, żeby o nas zapomnieli.
Tak rozmawialiśmy przez dwie godziny i niczego nie mogliśmy wymyślić. A chodziło tylko o to, że powinniśmy wypocząć. Zabija nas ten cholerny hałas, w kółko to samo - tylko podsuwanie okalu na stół równiarki, podsuwanie, podsuwanie, robota dla idioty, kompletny automatyzm ruchów. Nie wiadomo dla kogo to i na co. Czasem trafi się prywatne zamówienie dla kumpla z podwórka, regał w częściach wynoszony za bramę fabryki i to wszystko. Nic uczciwie nie da się zarobić, więc po co ta zabawa? Zasiłek chorobowy by wystarczył, ale znów trafił się nowy lekarz, jakiś twardogłowy bydlak, który zamiast działać, bada każdego, kto się zgłosi do ambulatorium. Chyba chory. Nie wie, gdzie żyje chyba, gadzina.
Jurek patrzył na mnie, ja na niego i ciągle było nam pusto w głowie. Ale ranek jest dobrym doradcą, więc postanowiliśmy się dzisiaj już tylko kręcić po zakładzie i pogadać jutro skoro świt. Ledwie odszedłem z oddziału i usiadłem na zapleczu magazynu, bo tam miałem święty spokój i mogłem oddawać się myślom na tematy filozoficzne, podszedł do mnie mój szef.
- Surowca nie masz, Kwiatkowski, co? - powiedział.
- Nie mam - odpowiedziałem odruchowo, nie przerywając toku myśli.
- A byś chciał mieć? - zapytał.
- Nie moja sprawa. Nie ma, to nie ma.
- A jakbym skombinował?
- To by był - odpowiedziałem.
- No to będzie.
- No to będzie.
I odszedł. Wiedziałem, że zaraz zawróci, znałem go. Stary cwaniak, wąsik ma hiszpański, jak don. I zawrócił.
- Ty, Kwiatkowski, chamski twój monogram - powiedział - chyba chcesz w mordę dostać. Ja ci daję materiał do roboty, a ty mnie traktujesz jak intruza?
- Ile.
- Się zastanów.
- Ja tu nie jestem od zastanawiania, ja jestem od robienia. Narad robił nie będę, bo nie jestem kierownik.
- No dobra. Życzysz bez surowca, będzie bez surowca. Przez dziesięć dni będzie ci maszyna stała. Robisz opory w państwowym zakładzie pracy. Dobra.
- Trudno. Taki los.
- Dwa tygodnie bez surowca.
- Długo, ale było gorzej. Na trzy tygodnie pan kierownik nie pójdzie i będzie musiał wydać z magazynu.
- Musi to na Rusi, w Polsce jak kto chce. Nie wydam trzy tygodnie.
- Dobra - powiedziałem.
- "Dobra" to ja mówię, a ty się podrap w dupę, żeby coś wymyślić.
- Ja już wymyśliłem - powiedziałem. - Z nikim nie będę się dzielił premiami i koniec. Lepiej w ogóle premii nie mieć.
- Nie to nie. Proponowałem korzystny układ zawodowy, nie wykorzystano ułatwień w pracy, będą się męczyć ludzie na gołej pensji.
- No i będą, panie kochany kierowniku.
- Czy to jest strajk?
- Tak jakby coś w tym stylu według czegoś podobnego - powiedziałem. - A jak będzie surowiec od jutra, to nie będzie słowa o tych premiach. Jak wykonam normę, to będę musiał dostać.
Wspiął się ze złości na palcach, bo był mały jak kutas u Eskimosa i dopiero teraz mi sięgnął do ramion, mimo że ja siedziałem. A szyję wyciągał, żeby być większym umysłowo i fizycznie, jak nigdy. Cała purpura zeszła mu z twarzy na jęzor, który wywalił oblizując nerwowo wargi i którym nie mógł zmontować już ani jednego słowa. Przewalił się obok nas wózek widłowy z pakami, a on dla niepoznaki usiadł przy mnie.
Nad zakładem latał śmigłowiec z ogonem wykonanym z płótna, na którym napisano "Budujemy drugą Polskę", i ćwiczył ewolucje pierwszomajowe. Kiedy odpłynął w słońce, szef nachylił się do mnie i powiedział:
- Ty mnie, gnojku, szantażujesz?
- No chyba - powiedziałem.
- Zobaczymy, co powiedzą ludzie z brygady. Zobaczymy. Oni mają rozum większy, niż ci się zdaje. Po prostu cię załatwią, a ja cię nawet palcem nie dotknę.
- Czyli pan mnie załatwi cudzymi rękami. Okej.
- Dobra, posłuchaj, Kwiatkowski. Ja ci dam parę dni wolnych, potem ci dam materiał, a ty nie będziesz się sprzeciwiał. Dobra?
Powiedział, że parę dni wolnych. To mi zaczynało odpowiadać. Zauważył pewnie błysk w moich oczach, bo był dobrym psychologiem, a ja chciałem, żeby zauważył i zmiękł, bo byłem jeszcze lepszy, więc zacząłem się w widoczny sposób namyślać, a on czekał na warunki, jakie postawię.
- W porządku - powiedziałem, ale że poderwał się na równe nogi i od razu chciał zmykać, krzyknąłem - ale nie za darmo.
- No?
- I parę dni wolnych dla Jurka Kaczorowskiego.
Tak bardzo chciał zmykać, że zgodził się natychmiast i poszedł do swojej pakamery. Miałem to, czego chciałem, z piękną wiadomością pobiegłem do Jureczka, już widząc oczami szeroko otwartymi, jak nadziewamy na haczyki białe robaczki i tak dalej, i tak dalej. Ale następnego dnia rano, kiedy to miały przyjść dobre rady, bo poranek jest świetnym doradcą, na czele załogi wpadliśmy na pomysł, żeby wzorem Gdańska zorganizować strajk. I już pół roku mija, a my ciągle nie ryby mamy w głowie.
Trzeba będzie się kiedyś wreszcie wybrać na łowisko, w przerwach między jednym a drugim rokowaniem "Solidarności" z rządem. Bo surowca jak nie było, tak nie ma i długo nie będzie.

 


WIELKI POMYSŁ

Kombatant Biedziński został zastrzelony nagłym telefonem z Komitetu Dzielnicowego, więc położył się na dywanie z książkami pod głową i myślał, jak to wszystko zrobić. Był starym pułkownikiem, który oficerskie ostrogi otrzymał po szkole w Moskwie, a wydętą i twardą wątrobę miał po wieloletniej służbie w jednostkach liniowych Ludowego Wojska Polskiego, w którym kto nie pije, ten kapuje. Nigdy nie kapował ludzi, nigdy nie zdradził przyjaciela i teraz, tym razem, obecnie chciał być uczciwy, jak to oficer, do końca.
- Ach, jak mnie denerwuje nadmiar strajków w ojczyźnie - mówił w czasie piętnastomiesięcznej odwilży po sierpniu 1980. - Oni nas zastrajkują na śmierć.
- Ach, jak mnie denerwuje pozbawienie nas praw obywatelskich - mówił po trzynastym grudnia 1981, kiedy zapadła długa noc ucisku. - Oni chcą zmarnować wszystko, cośmy zyskali po sierpniu.
Był bowiem uczciwy chorobliwie. Kiedy go pytał lekarz, czy pije wódkę, odpowiadał, że nie ma już na to siły, ale kiedyś chlał jak skurwysyn. Dosłownie: chlał minimum pół litra dziennie, ćwierć do obiadu, ćwierć do kolacji, a czasem jeszcze ćwierć do pokera. Ani kłamstwo, ani zabijanie, ani dręczenie podwładnych. Taki był pułkownik Biedziński. Osiemdziesiąt cztery lata na karku i trzy żony w grobie. Nie był też świnią, żadnej nie zrobił dzieciaka, bo nie chciał, żeby maleństwo miało ojca pijaka. Więc i o młodzież dbał. Kiedy władze włączyły w kraju telefony i każda rozmowa była na podsłuchu, o czym można było się przekonać na własne uszy, bo zanim po drugiej stronie kto podniósł słuchawkę, słyszało się skandowane "rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana", powiedział przy pierwszej okazji w kolejce po chleb:
- A ja wam mówię, że te kontrolowane rozmowy nas więcej kosztują niż dawne zwykłe.
Leżał więc na dywanie i przypominał sobie każde słowo polecenia, które otrzymał z Komitetu.
- Towarzyszu Biedziński, na was można polegać. Idźcie wy do Dyrektora Zakładu Transportu Numer Dwa i wytłumaczcie mu, żeby wszyscy towarzysze, co oddali legitymacje w ferworze idiotycznego owczego pędu, odebrali je z powrotem i podpisali deklaracje lojalności. A my potem ich zweryfikujemy, co to za towarzysze i zrobimy to za nich. A jak nie, to im powiedzcie, temu dyrektorowi, że dostanie w łeb. To przecież wasz bratanek.
Był stary, dlatego natychmiast zapomniał, jak się nazywa towarzysz z Komitetu i czy chodziło o komitet stołeczny, czy jakiś inny. Ale wielkich słów się nie zapomina. Partia musi być odrodzona i trzeba się pozbyć bydlaków w jej szeregach, a jak nie, to się zmieni konstytucję i założy nową partię, identyczną z poprzednią, ale lepiej wiodącą naród do socjalizmu. Tego był pewien. Całe życie mu spłynęło na duchowej polityce, duszę miał ognistą.
- Ale ja wpadnę na pomysł, na jeden wielki pomysł mojego życia, ażeby przeżyć to życie uczciwie do końca - powiedział głośno do lampy pod sufitem. - Ty jedna wiesz, jak mi na tym zależy.
Bardzo musiało mu zależeć, bo wstał i mimo zaleceń lekarzy wyjął przydziałową wódkę, kupioną na kartki zamiast kawy, napił się sążniście, splunął i palnął pięścią w stół.
- Ja to załatwię zgodnie z socjalizmem! Już ja to załatwię!
Po czym położył się na ulubionym dywanie, na którym robił różne rzeczy z żonami, zacisnął suche rączki i delikatnie uderzał nimi w podbródek.
- Będę miał pomysł, jak to z nim załatwić. Bratanek nie bratanek, ale trzyma legitymacje w szufladzie na wszelki wypadek. Jak się sytuacja odwróci tędy, to on z tymi legitymacjami zrobi to, jak tamtędy, to tamto. A tu tymczasem sytuacja odwróciła się w trzecią stronę i bratanek nie bratanek zgłupiał, nie wie, co począć. Ja mu ułatwię i powiem, jak wygląda polska rewolucja, jak on takich podstawowych rzeczy nie wie.
- A może on bezpartyjny? - powiedział do lampy i ugryzł się w język. Dobrze, że tego nikt nie słyszał. Nie może bezpartyjny trzymać partyjnych legitymacji w biurku. - A może nasz stan wojenny to przednówek do wojny Związku Radzieckiego z wrogiem Chinami? Wojna z Chinami to koniec. Zaleją nas na żółto, jak mnie już trzy razy zalała moja własna wątroba, siedem tygodni w szpitalu.
Zasłużony kombatant gryzł wargi z przerażenia, ale umiał się opanować i podskoczył do szafy po następny łyk pokarmu. Wtedy właśnie przyszedł mu do głowy wielki pomysł. Odstawił butelkę, nachylił się głęboko i wygrzebał spod łachów na dnie szafy pas z kaburą i pistoletem w tej kaburze. Wyjął pieścidełko, które czyścił zawsze w niedzielę o jedenastej, kiedy w kościele świętego Jakuba szła msza, odbezpieczył i przyłożył do skroni.
- Mam osiemdziesiąt cztery lata i ani roku więcej - powiedział patrząc na kryształową lampę, znalezioną przed trzydziestu sześciu laty w zdobytej Świdnicy. Odciągnął kurek. Stopy ściągnął, palce nóg rozwarł, lewą rękę ułożył na szwie spodni, żeby stać na baczność. Nacisnął spust, a iglica trzasnęła sucho, jak zwykle wpadając do pustej komory nabojowej.
Odrzucił od siebie żelastwo ze wstrętem. Zawsze był uczciwy. Postanowił więc pójść do dyrektora i powiedzieć mu jak jest, dokładnie według instrukcji Komitetu. Najwyższy czas.

Latarnia Morska 2/2006

Od redakcji: Powyższe utwory weszły w skład książki Raz jeden jedyny. 53 opowiadania z nieustannego stanu w., która wyszła nakładem Oficyny Wydawniczej VOLUMEN (Warszawa 2007)