Wiatr i błękit

Kategoria: proza Opublikowano: niedziela, 30 grudzień 2012 Drukuj E-mail


Przemysław Kot


Babcia umarła z klasą.
Babcia umarła bez szału.
Babcia umarła jak na babcię przystało: w łóżku i we śnie.
Tyle czasu kolebała się do Boga, iż mogło się wydawać, że cichy rewanż nigdy nie nastąpi; że On sam nigdy do niej nie przyjdzie, nie wzniesie zapraszająco dłoni, nie odpowie, nie zawoła. Niespodzianka!
W dniu pogrzebu zostałem poproszony o mowę pożegnalną. Podobno umiem napisać wszystko i o wszystkim wiem. Z początku sądziłem, że się uda. Lecz metafory i sięganie do słownika doktryn filozoficznych na nic się tu zdały; na śmierć odpowiada się tylko tak, tak bądź nie, nie. Elvis to zrobił – pomyślałem – Kołakowski to zrobił, Miłosz i Szymborska, więc i babcia musiała. Odeszła i kropka: w mojej mowie pożegnalnej.

Chowano ją zatem nieśpiesznie, bez mowy, z wylewnym patosem, w popielatym kostiumie, na cmentarzu parafialnym za kościołem św. Jana Chrzciciela w Powidzku. W kaplicy, gdzie przy otwartej trumnie żegnano ją trenem z chusteczek do nosa, cała była pastelowa. Twarz ufna, spokojna, oczy zgaszone; zero lęku. Ciało właściwe wyparowało. Wszystko, co mogliśmy ujrzeć, jawiło się ciałem warstwowo spłowiałym, od środka zduszonym. Z jakichś względów nie było już tym samym ciałem, co przedtem. Co prawda ściskano je, pozdrawiano, oddawano mu cześć, całowano na pożegnanie, lecz bez feedbacku. Było to ciało do leżenia. Ciało na popiół.

Babcia Ania miała lat dziewięćdziesiąt, więc żałobników ostało się tylu, ilu mogło; głównie starsze kobiety, które co rusz zapalały się płaczem i lamentującym śpiewem. Ja, jako ten wszystkowiedzący, nie uroniłem przy wieku ani jednej łzy. Może i odeszła, ale jest gdzieś blisko, a już na pewno nie w tej cholernej trumnie. Mimo to myślałem:
– A więc jednak się umiera…
Temat, przyznaję, był mi całkiem obcy, choć – jak mniemam – wszystkim jest obcy do momentu. Ostatni raz byłem na jakimś pogrzebie jako skąpo świadomy malec. Pamiętam jedynie ten obraz, dziś już nieco śnieżący: szeroka rzeka ludzi rozlewa się po monstrualnej sieni, wypełnia jej brzegi i szumi; a szumi tylko jednym tonem po dziadku Kaziu, po ojcu mojego ojca, po moim praojcu. Wówczas trumny nie widziałem. Kiedy ledwie próbowałem się do niej zbliżyć, mama szybko karciła:
– Dzieciom nie wolno. Idź na górę!
Tym razem nie tylko mogłem zobaczyć, ale i dotknąć, powąchać, stanąć obok, zanurzyć się, schować i zamknąć. Robiło się niedorzecznie.
Skołowany tym widokiem zacząłem myśleć o człowieku, który sam cierpliwie struga własną trumienkę. O kim były te myśli? O mnie? – wątpliwe. Ja przecież, oprócz kilku modeli F16 oraz paru sennych opowieści, nie skonstruowałem w życiu nic równie doniosłego…

Gdy nareszcie wytoczyliśmy się w kondukcie, masowo zaczęły trzaskać, kruszeć i rozrywać się wszelkie mechanizmy obronne. Nawet ja, witając ludzi, których nie znałem, a którzy współczuli mi ponad krwią i wiekiem, słuchając rozpaczy w jej wydestylowanej postaci i widząc w górze błękit napierający na wiatr, rozpłakałem się. Trumna obrzeżona podmuchami wiatru znikała, znikała, zniknęła. Była i nie ma jej już. Proch. Pył. A na finał – doczesny kurz.
Dobiegła kresu ostatnia, jaką widziałem, śmierć w dobrym stylu.
Jednak wkrótce zaskoczyć nas miała inna śmierć: w bardzo złym i wstydliwym guście. Powinno się o niej milczeć, ale opowiem.
Zgon ów zasługiwał na uwagę z dwóch powodów: po pierwsze – bo sam, jako ten wszystkowiedzący, go przepowiedziałem, ponadto zaś dlatego, iż wujek, niewrażliwy na zmiany ustrojowe, ani na rejestry bliskich dusz, był uwrażliwiony na czarcie szemranie gorzały, która w końcu zabrała go tam, skąd sama pochodziła.
A było to tak:
W noc po babcinym pogrzebie, na który mój wspomniany wujaszek (a babci syn) się nie stawił, miałem znaczący sen.
– Wypadł – truchlałem leżąc w łóżku i grzebiąc palcem w szczęce.
– Gdzie ta dziura?! – nerwowo szukałem zguby.
Jedynki stały jednak na miejscu, dopiero leczona szóstka także. Tylko pieniek prawej dolnej czwórki chwiał się nieco w posadach. Okazało się, że wszystkie zęby tkwią dokładnie tam, gdzie były, gdy kładłem się spać. Ale któryś przecież wypadł…
Poczułem, że tego już za wiele.

Śmierć, wieczny domokrążca, znalazła mego wujka, notorycznego pijaka, w Dąbrowie Górniczej. Byłem tam zresztą w latach dziewięćdziesiątych, w jego smukłej kawalerce ze ślepą kuchnią, ale wtedy nic nie zapowiadało, że Józef, syn Anny, nie przeżyje któregoś w karierze przepicia.
Ponieważ oba pogrzeby wybuchły w ciągu tego samego nieznośnego tygodnia, zawrzało od teorii spiskowych: głównie zaś takiej, że to babcia, używszy swych niebieskich wpływów, podała rękę synowi i wciągnęła go na górę, bo już nie mogła znieść, jak się pijaczyna męczy. W tych przypuszczeniach musieliśmy ginąć wszyscy. Nikt nie miał bowiem jasności, czy wujek przed śmiercią swoją wiedział o śmierci matki. Jednocześnie nikt nie miał też złudzeń, że to przypadek, zwykłe ene due rabe…
Oczywiście nam, żałobnikom, ciała już nie pokazano. Pamięć fotograficzną należy przecież chronić. Bo o ile babcia została dobrze skrojona i ufryzowana, o tyle wujek ostro posunął się w rozkładzie; jak bardzo – ?
W każdym razie pod zimowym cytrynowym słońcem, pod wiatrem rosnącym w siłę i wciąż napierającym na błękit, żegnała Józka reprezentacja wioskowych alkoholików oraz ci z rodziny, którzy mieli jeszcze nerwy na pogrzeb-bis. Zdarzyło się jednak coś kosmicznego: wujaszkowa trumna nie chciała dać susa do grobu. Postawni panowie z zakładu pogrzebowego musieli poszerzyć wiekuiste wrota.
Zaczęło się adagio szpadli. Andante mięśni. Wreszcie – allegro sapań i oddechów. Niektórzy chcieli pomóc, ale właściwie po co? Staliśmy więc osłupiali, czekając; oni zaś w tej przemarzniętej glebie ryli, ryli, ryli, aż poszerzyli. Ogólny marazm na chwilę ustąpił miejsca ciepłym uśmiechom. Kto kopał, ten trąba.

Na stypie, przy nieźle zastawionym stole, nikt nie zdradzał apetytu. Dzieciom nie dawał spokoju głód bardzo specyficzny: na zadawanie pytań. – A gdzie babcia? – A gdzie wujek? – A gdzie jest to, co jest?
Jedni odpowiadali rzewnie, że babcia, ubezpieczona od ognia piekielnego, poszła prosto do św. Piotra (pieszo, ewentualnie schodami, bo nawet w dziecięcym niebie nie może być wind). Co do wujka ograniczano się wyłącznie do: – Zgrzeszył… i módlmy się za niego.
Niektórzy odżegnywali się, że oboje są w czyśćcu, bo żaden z nas, choćby z najlepszym biletem, od razu do nieba nie trafia. Inni z kolei sądzili, a bali się powiedzieć na głos, by nie gorszyć pociech, że nie ma żadnego nieba ani piekła, i każde istnienie to wyłącznie precyzyjna biologia, która pogrywa na lekkich bębenkach naszych dusz.
I wszyscy mieli rację.
I bębenki dusz wybijały rytm.
Wreszcie dość zgodnie orzeczono – dla dobra dzieci, rzecz jasna – że to część boskich planów i nie wolno ich podważać żadną myślą, żadnym słowem.
Upominałem ich wtedy, że łatwiej znaleźć dziesięć dowodów na istnienie diabła, niż pół na istnienie Boga. Wbrew wszelkim orzeczeniom tego dziwnego stołu musiałem tłumaczyć, że to, co przytrafiło się babci, to wcale nie sen. Że to nie pauza. To nie poczekalnia, przystanek, ani zmiana. To nie prywatny koniec świata, ani spokój. To nie zamknięcie. To nie otwarcie czy przejście. To nie rana lub zadarcie. To nie dzień bez słońca, ani noc bezksiężycowa. To nie zima bez śniegu, ani lato bez jeżyn. To śmierć i śmierć tylko.

Przy tym stole, w obecności wszystkich mitów świata, zajadających galarety i ciasta, stałem się raptem niemile widziany. Zrozumiałem, że wiem więcej niż potrzeba. Uciekłem. Zrobiłem skok. Wzrokiem za okno. Na zewnątrz, gdzie facet do niedawna strugał własną trumienkę. Akurat miał przerwę i spisywał jakąś historię. Spisywał ją mimo świadomości, iż każdy rozdzialik prędzej czy później wyląduje razem z nim w tej samej trumnie, w fenomenalnym koszu na śmierci.
Tam, na dworze, tuż nad spoconą głową tego faceta, wiatr uparcie napierał na błękit.
Wiatr i błękit. Aż miło.   
                                                               
                                              - pamięci Anny i Józefa Butraków –
Przemysław Kot



portal LM, grudzień 2012