Pisane skrawkami traw, wdech-wydech, Krzak dzikiej róży, Droga na Sanok, Czarny Kocioł, Biały Jar, Owinęliśmy się jedną brzytwą słońca

Kategoria: poezja Opublikowano: piątek, 22 styczeń 2010 Drukuj E-mail

Marta Kucharska

 

PISANE SKRAWKAMI TRAW, WDECH-WYDECH

Śniła mi się wielka przestrzeń
(wspomaga oddech papierosami,
w podkoszulce i nad stertą rozłożonych map
)
nie do ogarnięcia: zapałki sosen,
wertepy wron nad Czernicą (1035m), lasy i
wapienne chmury pod tarczą słońca.

W twoją stronę umykają sny.
(oddychaj jak intensywnie obraca się
śmigło helikoptera
). Dłonie piętrzą się i
rozbijają o kamień. Mokną kiepsko pióra.
Żeby móc deptać wiersze,
potrzebne jest coś takiego:

przestrach, nie do ogarnięcia.
Alarmuje niebieski sygnał karetki,
że włosy masz delikatne jak liście jesionu.
Potem do sali niosę naturalny jogurt.
(na wstępie: nie żałuj czasu na miłość,
nie żałuj
).

 


KRZAK DZIKIEJ RÓŻY

Przez sen, przez ciebie
donoszę siebie
do twojej śmierci
Rafał Wojaczek

1.
Ajaj. Skalpel księżyca rysuje blat
drewnianego nieba. 150/h jodłuje wiatr.
Przez skuty, czarny staw. A pizga, że
świerki skrzypią – zeszłoroczny śnieg.
I wtulam się w puchową kurtkę,
pełną drzazg. Ajaj. Drewnem pachnie.

2.
Wczepiam się w ciebie,
bo toczą mnie koszmary.
Świt jest zakurzony (i nie dlatego,
że palisz elemy).
Na oblodzonych, skalnych półkach
stygną zwęglone liny. Gwiazd,
co przeze mnie przeszły.

3.
Przetańczyły
się przez nas – modrzewie i sosny.
Trawy – kostrzewa niska, sit skucina.
Z kieszenie kurtki, zabrudzonej wapnem,
wyciągasz puszkę. Nożem podważasz denko,
jak cięty deszcz – że jestem.
(Róża alpejska.)

4.
W miazdze korzeni
ćmi się śmierć. Zaśpiewaj mi
Led Zeppelin, nim pięty obgryzą robaki.
Wiesz, że nie chcę cię stracić.
Wiesz, że wolę sto uderzeń na minutę
słońca, ugotowanego na miękko.
Z odbiornika „smells like teen spirit”
………………………………………
………………………………………

 


DROGA NA SANOK

Słońce natłuściło nam włosy –
kiedyś, a teraz staraj się o to topniejące
sprzęgło śniegu. Sople. Świerki w rynnie błota.

Ech, to ja idę w drugą stronę.
Nie mówię, że lepiej. Że przede mną
cynkowe połoniny będą falowały.
Że wapień nieba rozedrze czarne lotki.
1000 uderzeń na minutę sięgnie ptak.

Sam wiesz, nie wyszło.
W tym sęk – wyrwę się i skoczę.
Na chwilę przed sięgając pamięcią:
schronisko pokryte bejcą mięty,
krzemień ognia utarty na ślicznej skale.
Akurat otwarte trawy.

Eee…ogień żłobi zmarszczkę
czy „rzeźbi łza”? Samochód ma
roztrzaskaną maskę. Chuj z nim.
………………………………….
………………………………….
Wracam do siebie po okruchach.
Wracam do siebie – 1000 uderzeń na minutę.

 


CZARNY KOCIOŁ, BIAŁY JAR

Podłoga z kwarcu,
polakierowane szronem drewno.
Słońce w płycie śniegu rzeźbi nieregularną ranę.
Na pniaku lśni rozwleczona, wilcza skóra.
Skrzydło wiatru tłumi warkot pojazdu.

Eee... udaliśmy się z góry, ufni,
że kompas słońca wyprowadzi nas na wapienne skały
i jeszcze dalej – hen, w ametystowe niebo, bo
uformował nas wiatr, co dudni w szkło
(ja na to gwiżdżę), bo śnieg i kreda mgły.
(z jarzębin osypuje się szkło)

ajaj…………………………………………………..
……………………………………………………….
………………………………..(przecinka w pamięci)

Przeorane pole; roztrzaskana mazda
i nieregularna plama (barwy łebka jemiołuszki,
może nieco ciemniejsza). Przekoziołkował nas
świerk. Czujesz? Upadliśmy w kopny śnieg.
W jebany, jeleniogórski zgon.

Słucham, czy oddychasz.
Bo proch jesteś,
ale dalej pompuj w siebie ekstremalne słońce.
Dłonią jeżdżąc po pięciomilimetrowej szczecinie.
Waląc w sam środek świata,
co się kupy nie trzyma. –
Mój miłosny języku.

 

 

OWINĘLIŚMY SIĘ JEDNĄ BRZYTWĄ SŁOŃCA

Nie wiedzieliśmy o sobie nic.
Do samego końca – nie wiedzieliśmy
o sobie nic, ani jak się skończy
to wystawianie się na śmieszność, to
zagadywanie wschodnich gwiazd
(ich akcent łamał się już trochę
po ukraińsku).

Możliwe, że zbliżyły nas
zwalone drzewa; lepiężnik
kryjący zgliszcza po spalonej cerkwi i gwałcie
(a niewiele tego zostało: kilka
nagrobnych płyt, kamienna studnia,
której ściany dłubały pokrzywy).

Możliwe, że w miejscu rany
musiało coś powstać (by nazajutrz
móc zginąć?) I to,
że skaleczyłeś piętę o niebezpieczny odłamek,
to był też szczęśliwy traf (inaczej
NIE PRZYSZEDŁBYŚ,
NIE PRZYSZEDŁBYŚ).

Przypomina mi się lekcja historii –
nic ludzi do siebie tak nie garnęło
jak komora gazowa,
nie mobilizowało do miłości
jak rychła śmierć („ogród koncentracyjny”??!)

Odwracam się w twoją stronę.
Porównuję blizny na nadgarstkach
po cięciu jedną brzytwą słońca. Kolej
tnie rozpadające się niebo,
pole pszenicy, Wisłok i resztę
poniechanych miejsc, którymi się
uzupełniamy.


Latarnia Morska 3 (7) 2007