Pisane skrawkami traw, wdech-wydech, Krzak dzikiej róży, Droga na Sanok, Czarny Kocioł, Biały Jar, Owinęliśmy się jedną brzytwą słońca
Marta Kucharska
PISANE SKRAWKAMI TRAW, WDECH-WYDECH
Śniła mi się wielka przestrzeń
(wspomaga oddech papierosami,
w podkoszulce i nad stertą rozłożonych map)
nie do ogarnięcia: zapałki sosen,
wertepy wron nad Czernicą (1035m), lasy i
wapienne chmury pod tarczą słońca.
W twoją stronę umykają sny.
(oddychaj jak intensywnie obraca się
śmigło helikoptera). Dłonie piętrzą się i
rozbijają o kamień. Mokną kiepsko pióra.
Żeby móc deptać wiersze,
potrzebne jest coś takiego:
przestrach, nie do ogarnięcia.
Alarmuje niebieski sygnał karetki,
że włosy masz delikatne jak liście jesionu.
Potem do sali niosę naturalny jogurt.
(na wstępie: nie żałuj czasu na miłość,
nie żałuj).
KRZAK DZIKIEJ RÓŻY
Przez sen, przez ciebie
donoszę siebie
do twojej śmierci
Rafał Wojaczek
1.
Ajaj. Skalpel księżyca rysuje blat
drewnianego nieba. 150/h jodłuje wiatr.
Przez skuty, czarny staw. A pizga, że
świerki skrzypią – zeszłoroczny śnieg.
I wtulam się w puchową kurtkę,
pełną drzazg. Ajaj. Drewnem pachnie.
2.
Wczepiam się w ciebie,
bo toczą mnie koszmary.
Świt jest zakurzony (i nie dlatego,
że palisz elemy).
Na oblodzonych, skalnych półkach
stygną zwęglone liny. Gwiazd,
co przeze mnie przeszły.
3.
Przetańczyły
się przez nas – modrzewie i sosny.
Trawy – kostrzewa niska, sit skucina.
Z kieszenie kurtki, zabrudzonej wapnem,
wyciągasz puszkę. Nożem podważasz denko,
jak cięty deszcz – że jestem.
(Róża alpejska.)
4.
W miazdze korzeni
ćmi się śmierć. Zaśpiewaj mi
Led Zeppelin, nim pięty obgryzą robaki.
Wiesz, że nie chcę cię stracić.
Wiesz, że wolę sto uderzeń na minutę
słońca, ugotowanego na miękko.
Z odbiornika „smells like teen spirit”
………………………………………
………………………………………
DROGA NA SANOK
Słońce natłuściło nam włosy –
kiedyś, a teraz staraj się o to topniejące
sprzęgło śniegu. Sople. Świerki w rynnie błota.
Ech, to ja idę w drugą stronę.
Nie mówię, że lepiej. Że przede mną
cynkowe połoniny będą falowały.
Że wapień nieba rozedrze czarne lotki.
1000 uderzeń na minutę sięgnie ptak.
Sam wiesz, nie wyszło.
W tym sęk – wyrwę się i skoczę.
Na chwilę przed sięgając pamięcią:
schronisko pokryte bejcą mięty,
krzemień ognia utarty na ślicznej skale.
Akurat otwarte trawy.
Eee…ogień żłobi zmarszczkę
czy „rzeźbi łza”? Samochód ma
roztrzaskaną maskę. Chuj z nim.
………………………………….
………………………………….
Wracam do siebie po okruchach.
Wracam do siebie – 1000 uderzeń na minutę.
CZARNY KOCIOŁ, BIAŁY JAR
Podłoga z kwarcu,
polakierowane szronem drewno.
Słońce w płycie śniegu rzeźbi nieregularną ranę.
Na pniaku lśni rozwleczona, wilcza skóra.
Skrzydło wiatru tłumi warkot pojazdu.
Eee... udaliśmy się z góry, ufni,
że kompas słońca wyprowadzi nas na wapienne skały
i jeszcze dalej – hen, w ametystowe niebo, bo
uformował nas wiatr, co dudni w szkło
(ja na to gwiżdżę), bo śnieg i kreda mgły.
(z jarzębin osypuje się szkło)
ajaj…………………………………………………..
……………………………………………………….
………………………………..(przecinka w pamięci)
Przeorane pole; roztrzaskana mazda
i nieregularna plama (barwy łebka jemiołuszki,
może nieco ciemniejsza). Przekoziołkował nas
świerk. Czujesz? Upadliśmy w kopny śnieg.
W jebany, jeleniogórski zgon.
Słucham, czy oddychasz.
Bo proch jesteś,
ale dalej pompuj w siebie ekstremalne słońce.
Dłonią jeżdżąc po pięciomilimetrowej szczecinie.
Waląc w sam środek świata,
co się kupy nie trzyma. –
Mój miłosny języku.
OWINĘLIŚMY SIĘ JEDNĄ BRZYTWĄ SŁOŃCA
Nie wiedzieliśmy o sobie nic.
Do samego końca – nie wiedzieliśmy
o sobie nic, ani jak się skończy
to wystawianie się na śmieszność, to
zagadywanie wschodnich gwiazd
(ich akcent łamał się już trochę
po ukraińsku).
Możliwe, że zbliżyły nas
zwalone drzewa; lepiężnik
kryjący zgliszcza po spalonej cerkwi i gwałcie
(a niewiele tego zostało: kilka
nagrobnych płyt, kamienna studnia,
której ściany dłubały pokrzywy).
Możliwe, że w miejscu rany
musiało coś powstać (by nazajutrz
móc zginąć?) I to,
że skaleczyłeś piętę o niebezpieczny odłamek,
to był też szczęśliwy traf (inaczej
NIE PRZYSZEDŁBYŚ,
NIE PRZYSZEDŁBYŚ).
Przypomina mi się lekcja historii –
nic ludzi do siebie tak nie garnęło
jak komora gazowa,
nie mobilizowało do miłości
jak rychła śmierć („ogród koncentracyjny”??!)
Odwracam się w twoją stronę.
Porównuję blizny na nadgarstkach
po cięciu jedną brzytwą słońca. Kolej
tnie rozpadające się niebo,
pole pszenicy, Wisłok i resztę
poniechanych miejsc, którymi się
uzupełniamy.
Latarnia Morska 3 (7) 2007