Wiersz dla niewierzących, Czynnik P.S.I., Bezsenność, Sonda, Kalambur, Widziane w podczerwieni, Wciąż powtarzasz mi, że - i inne wiersze

Kategoria: poezja Opublikowano: środa, 09 październik 2013 Drukuj E-mail


Daria Dziedzic



WIERSZ DLA NIEWIERZĄCYCH

jestem zbyt blisko śmierci. co noc
widzę martwą dziewczynkę, która tak lekko
wchodzi w mój świat. kto ją we mnie ujrzał,
ten uwierzy i powie innym. a słowo niesione
przez wiatr, wzmocni nas. pytana o dzień,
w którym pękło niebo
i stała się ciemność,
zachowam tajemnicę. obrócę w pył
lub jasny krąg wody.

oto słowo boże.

 



CZYNNIK P.S.I.

ciemny, długi korytarz. w głębi dzieci,
które zabrała śmierć. znów nie pozwalają swobodnie
przejść dalej. uważnie przyglądam się
twarzom – białym cętkom mgły, pulsującym
jak włochate larwy muchówek.

ten obraz dochodzi do mnie z trudem,
ale przyjmuję go i unikam odbicia w lustrze,
choć mówisz mi, że jest takie samo jak zawsze.

nieprawda.

czuję przecież, że coś się zmieniło,
schowało we mnie i zastygło grudką gliny.
stało się mną. teraz mam w sobie

śmiech.

 

 

BEZSENNOŚĆ

jest płatną zabójczynią, która oczekuje na swoje
ofiary w zaroślach za oknem (teraz sny
zdają się być tornadem, mknącym przez cienkie błony ulic,
silnym wewnętrznym obrażeniem bez szans
na dotyk).

to fermentacja wspomnień, zgniłych pór
roku – ból, który nie chce odejść. poznaję to rozedrganie,
laserowy płomień księżyca w oczach zdumionych strażników
i osuwam się w bezdech. widmo z fotografii.

 

 

SONDA

suche powietrze. lniane płótno odbija stygmaty.
dwie twarze, trzecia ciągle w mroku, a wszystkie moje.
dopóki o tym myślę, nic się nie dzieje, czego po mnie
nie widać. jeszcze nie – powtarza ten, który rozsiewa
niepewność – ale gdy odwrócą się bieguny,

zdarzy się sen srebrny i już nie odejdzie.
jakby cały zmienił się w zamarznięte jezioro,
zastygłą kroplę czasu lub szaleństwa.

to będzie.

mgły przylepione do szyby. szron na liniach wysokiego
napięcia. zawsze o tej porze bowiem wypełza z jaskiń
to, co zapewnia ciału trwanie. nic innego nie znam.
albo nie chcę obudzić, zanim znowu zniknie.
moja kolejna twarz. następne rozproszenie. to będzie,
przyjdzie.

 



KALAMBUR

Każda z tych zagubionych w czasie rzeczy rzuca
teraz swój długi cień i nadaje sens temu,
co robisz dzisiaj lub zrobisz jutro.
„Wątek” J. L. Borges „Spiskowcy”

zupełnie niedawno staliśmy się rozbitkami z odległych galaktyk.
wokół topniały lodowce, woda zamieniała się
w pustynię, a słońce nie zamierzało przestać świecić.
powoli poznawaliśmy więc tymczasowe

i nieodwracalne, ale do brzegów było jeszcze daleko,
a morze nie chciało dotknąć stóp. rozmywało się długim
cieniem. moglibyśmy nim oddychać.

widzieć jeszcze więcej niż teraz. ale łatwiej było wypełnić
skrzela powietrzem. jeszcze dzisiaj, bo jutro zacznie się inaczej,
głosi przepowiednia z linii papilarnych.
zamienimy się w kręgi na polach, ślady po obcej cywilizacji,

wydmuszki strachu. nasiąkniemy niepewnością i będziemy żyć
z dala od siebie, poza sobą. wrócimy do punktu wyjścia.

 

 


WIDZIANE W PODCZERWIENI

ciągle siedzą we mnie. niepokój i smutek
po tych, co umarli. rozszalałe żywioły – obudzeni z letargu
gestapowcy, którzy nagle wyfruwając
przez otwarte usta, nieopatrznie wygładzili błonę

snu. teraz już możesz mieć mnie
na wyłączność, bo tej nocy nie wrócą,
ciało będzie puste

i nieme jak kino

zapadać się w sobie.

 

 

WCIĄŻ POWTARZASZ MI, ŻE

obce głosy wypełniają pokój, śpiewając o tym,
co jest i co przetrwa. to one drażnią nas
– szepczesz przez ciemność
zawieszoną w powietrzu – i prowadzą dalej
niż zazwyczaj. kiedy o tym mówisz,
cierpnie skóra. sen nie zakwita tak samo
jak wcześniej. tak właśnie
wygląda szaleństwo,
z którego już nic się nie odrodzi,
nic nie ujawni. ta nagła wirująca
galaktyka zapadnie się
w nicość. to nas połączy.
zanieczyści.

 

 

[otwiera się przede mną]

otwiera się przede mną
ciemność. ktoś mówi, że wychodzą z niej dzieci,
o oczach jak śnieg i białych jak mgła włosach.
ktoś opowiada o tym,

że przybiegły z daleka i podejdą bliżej nas. zabiorą oddech,
przyniosą zimno. tak się stanie, jeśli ich dotkniemy
i się z nimi złączymy. ktoś o tym mówi,

a my zatykamy uszy. zasłaniamy oczy, żeby
nie dostrzec tego, co prawdziwe. tak zaczyna się wiara,
mówi dalajlama, kiedy zatrzymuje się widzenie.

po tym wszystkim jest mi gorzko, a potem odkleja się ode mnie
to, co przyszło tak znienacka i co tak dręczyło.
te dzieci  o oczach

jak śnieg i białych jak mgła włosach. jeszcze drżą w powietrzu,
jeszcze się plączą między drzewami, a już tak jakby
ich nie było. obrazy w głowie znikają. staje się cisza.

 

 

SEKCJA

szkielety dzieci znalezione w parku pod ciemnym niebem
kwietnia. potem jest inny czas –
operacje na otwartym sercu.
zawsze jest; to zapatrzenie w głębię, nagłe tęsknoty,
o których tak mało wiemy, a o których tyle się mówi.
z nich biorą się szaleństwa, skradzione bogom chwile,
urojenia. stają się,
tak daleko. tak, lekko.

 

 

SAMOŻYWNA BRYŁA

zawsze znajdą się kształty najdroższych,
imiona – po latach wydobywane z sieci
R. Honet „gorliwy ogród ziemi”

tej zimy wciąż powracają widma z dalekiej przeszłości,
rozrzucając  tęsknoty.
wzburzone śniegi, o których nie chcesz mówić.
zatrzymujesz je w sobie
i żyjesz jak w wyszczerbionym naczyniu.

a może jest całkiem

na odwrót? to ty, tej zimy, powracasz z dalekiej przeszłości,
rozrzucasz  tęsknotę, strach i rozsypują
cię wzburzone śniegi.

a może jest tak –

to zima powraca z dalekiej przeszłości, rozrzuca tęsknotę
w powietrzu
i rozsypuje nas: mnie i widma.
tropy z daleka.

 

 

[pod powieką liściem zmarli]

pod powieką liściem zmarli. kosmate owady,
drżące, czarne punkciki w międzygalaktycznej przestrzeni.
znowu je słyszałam.
tak blisko siebie, tak daleko. trzymały mnie w napięciu,
potem zgasły. jak gdyby były tylko snem
bez snu. tak jakby chciały sprawdzić
moją wiarę. to wszystko, co mogło się ukryć
głębiej niż zazwyczaj. nieostrożne wahania,
nieobliczalne urojenia,
przepadły, bo tu
zaświeciło słońce.

 



PATRZĄ NA NAS

siwe dzieci. wirują, tak jakby nie miały
nigdy odejść. zbliżają się do nas, wykradając spokój.
ciepło, które było wieczne
– już odchodzi.
zostaje po nim pustka. tylko ona jest.
zdarza się jak niechciany cud.
tak tu jest. tak zostanie.
latający cyrk. widzę go
i nie chcę dotknąć. niech będzie,
niech przecina powietrze.
otworzy przed nami
jeszcze większy strach. tak będziemy żyć,
podróżować. niezwykle ciężko nam się
chodzi po tym dziwnym cmentarzu,
którego tak naprawdę
nie ma. i nie było?

 

 

[bawią się we mnie. nagłe lęki]

bawią się we mnie. nagłe lęki. dzieci z ognia
i lodu odnajdują tu coś, o czym dawno zapomniałam.
sławni żonglerzy z ciemności, pną się po cierpkiej ścianie
snów. jest jeszcze coś poza nimi. coś, co sprawia ból.

może to ptak znad srebrnej rzeki,
który zamarzł w przydrożnym
krzaku. widziałam go i uległam.
teraz opadają pióra.

marszczy się ciało, ruchomy piasek.
rozerwany krwioobieg wyobraźni,
nagłe przekleństwo
rzucone przed siebie
kołysze się,
gnije.

 

[kto wchodzi do tego domu]

kto wchodzi do tego domu,
ten nie wyjdzie. zostanie w lustrze
jedynym niemym odbiciem. będzie miał
szklane oczy, zachłyśnięte bielmem.
tak przetrwam, nie inaczej. stanę się twoim lękiem
wyrwanym ze snu. obłym robakiem
wijącym się w pośpiechu,
pijawką. w tej chwili boję się zasnąć,
nie zamykam powiek,
czekam na świt.

 


(Wiersze z przygotowywanego tomiku Czynnik P.S.I.)


portal LM, październik 2013

 

 

 

MIGAWKA

wnikam głęboko w noc. poza liniami granicznymi
snu – lekkość i zagubienie. mam coś takiego w sobie,
co wytłumia odbicia światła. tymczasem, wciągam w płuca
zarys wież, zaczarowane dworce i kaszlę.
dyskretny rysunek deszczu jest twoją dzisiejszą twarzą.

 

ZNOWU JESTEŚ

zimo. kobieto o oczach wygasłych jak wulkan,
zjawiająca się przypadkiem. w mroku powoli
przybliżasz stratę. nieopodal wyją psy,
stróż nie głaszcze ich pod sierść,
nie zwraca się do nich
po imieniu. wie, że przywiązanie boli niczym rana
na nadgarstku. później zagląda im w oczy
z daleka. w nich noc, a w uszach pieśń o umarłych
rozkwita coraz bardziej
i mocniej wczepia się w umysł. coraz bardziej
przeciekam przez twoje palce i wiersze
zbite z desek gwoździami. zbite znienacka
są pomyłką. iluzją. mało zaraźliwą
chorobą obojętnie przyjmowaną                                                                                    
przez bliskich.

 



DZIEŃ NA MYDLICACH


chyli się ku upadkowi
a ja jestem coraz bardziej w rozsypce
nie umiem się pozbierać po ostatnim wypadzie

poza miasto i zostać u siebie jak najdłużej
nie utykać na kolejny wiersz

nie umiem zmienić czcionki w wordzie
na łagodniejszą i wszystko jest wokół takie ostre
nawet światło za oknem

męczy oczy
jeśli jeszcze nie teraz
to kiedyś dojdę do siebie

i odnowię te butwiejące ściany
będzie jaśniejszy odcień
blue

 


PIASEK W OCZACH. DROBNE ZIARENKA


powodują drżenie rzęs. Rzęsy na stawie
ukołysały miłość – miłość kołysaną twoimi dłońmi.

W twoich dłoniach mieści się cały świat. Cały świat
jest dla nas w zasięgu ręki. W zasięgu ręki drzewo,
powyginane tak, jakby zaraz miało się rozpaść,

tak jak twoje ja. Twoje ja rozpada się już
kolejny tysięczny raz,
a ja nie potrafię cię pozbierać. Zbieram się
tylko do wyjścia, by dokarmiać ptaki. Do wyjścia

nie potrzebuję się malować. Lubię swoją naturalność –
naturalność jest teraz w cenie. W cenie jest wszystko to,
co ludzkie, zatem ukołysz ludzkość w ramionach.

Niech zostanie w nas na dłużej plaża.

 



JESTEM NIEOBECNA


choć moje palce trzymają się kurczowo szklanki
z ciepłą herbatą najlepiej smakują wiersze
pisane o zmroku do poduszki

wciągam krople na katar
niech mi się przyśni ta odległa kraina
ze wschodniej części arabii saudyjskiej

rozciągnie się w niebanalny uśmiech
i łzę na rzęsie

ciemnej jak noc wokół nas
jest zimno z nagich gałęzi drzew zwisają sople
dotknął je ból i pokonał

jak mnie dzisiaj
w miejscu do którego nikt poza mną
nie miał dostępu



WRASTAM W TEN KRAJOBRAZ

jak korzeń dębu
ale nie jestem silna

uginam się
pod twoimi słowami

mój kręgosłup jest jak próchno
coraz częściej mieszkają tam ptaki
kuny i tuńczyki

o północy
jeszcze nie śpię
z bólu kartkuję życie

kolejne grudnie zachodzą na siebie
ścinają mnie z nóg

słabnę
jak światło w kuchni

 


WGRYZAM SIĘ W JABŁKO I SOK ŚCIEKA MI PO PODBRÓDKU


po chudej jak szczapa szyi
w dekolt o szerokości delty missisipi

i ty w to karo oczy
a tam żyrafy kuny
i jeżozwierze

płoną na skórze
zanim się całkiem rozłożę
nanizuję na sznurki półksiężyce czosnku

jak koraliki
wieszam na ścianie
to podobno dobre antidotum
na wampiry

i grypę



ZA OKNEM ZNÓW SŁOŃCE CHOWA SIĘ NA WCZEŚNIE


no cóż zima

przekartkowana od a do z
daje się we znaki
moim oczom i sercu

brak śniegu
wywołuje arytmię
w słowach

kaszlę jak górnik chory na suchoty
i zawsze umieram w połowie wiersza
tymczasem w krtani

rozsiadły się wygodnie mewy
i skrzeczą



ŻYJĘ DALEKO OD SIEBIE I NIE W GŁOWIE


mam powroty do ciała. Mogą zrobić mi wszystko.
Przeciąć żyły. Wyfrunie z nich niebieski ptak.
Nacięcia na skórze

nie będą boleć, ale wybrzmię wtedy obco

w twoich ustach.  Nie uwierzą,
że w zaciśniętym na przekór gardle
zamieszka miękkość i skropli się na szybie.

Wówczas wpuścisz mnie w słowo
i będzie lżej oddychać. Wpasowywać się
w klimat, który jest podobno
coraz cieplejszy.

Tymczasem
kapie z nas woda
lub liście

w każdym języku.



LICZY SIĘ TYLKO TO CO UKŁADA SIĘ W WERSY


czyli śmierć
jak niema dziewczynka
grająca w klasy pod blokiem

nie ma nic innego i nigdy nie będzie
chyba że coś się zmieni

na przykład światło poprószy mi w oczy
i rozpyli dni jasne
jak twoja sukienka

na razie jednak jest cicho i ciemno
przez grudzień

pełen mrozu
i martwych na chodnikach ptaków



WEEKEND. CZAS PŁYNIE JAK GIN Z TONIKIEM


Poezja nie jest dla mnie, tylko dla ciebie,
zatem nie mam trupów pochowanych
w zanadrzu. Wszystko wyczyściłam,
nawet okna i futryny są
prawie białe. Wersy nie płyną już krwią,
tak jak dawniej, kiedy było mi wszystko jedno,

a choroba oczu
ścierała widoki na przyszłość.
Jeszcze do tej pory boję się w nie ubierać,
jak w sukienki – pod nimi widać

mój tłusty brzuch,
w którym umarło dziecko
i wciąż w nim płacze.



TULI LAJ


ostatnio kołyszemy się
coraz mocniej. i mocniej kwitnie we mnie
choroba sieroca. tuli laj, tuli laj,

moje wewnętrzne dziecko,
pustko w uniformie z żelaza i krwi,
z oczami wyjałowionymi jak gaza,
uperfumowana laleczko. graj mi, graj

na kościach. na żebrach,
na włosach, których wypada coraz więcej
i więcej. co dnia, co noc tuli laj, tuli laj,
moja na pół pęknięta laleczko
z saskiej porcelany, tu mi lulaj,
lulaj. tu. tylko nie szarp za gardło,
nie sznuruj ust.



W DNIU Z PĘKNIĘTYM SERCEM

osuwam się. staczam w pochyłe wiersze,
które nie znaczą już nic. dla mnie,
dla ciebie, są puste jak karafka
po winie. razem wypiliśmy je wczoraj.
tak, uszedł z nas wątek i uwikłał się w czas
teraźniejszy. doznał chłodu miasta
i ludzi. poznał smak pocałunku
śmierci. potem stanął po tej stronie,
której nie pilnował nikt. nabrał ciemności
w płuca i znikł. a nas męczył już
kolejny trop, rozbłysk światła, pejzaż
przecięty jak żyła. czarne światło
wsiąkało w papier. na ostrzu pióra
sarenki z fototapety znów
zaczynały nas drażnić.

Daria Dziedzic

 

portal LM, styczeń 2017



Przeczytaj też mikropowiadania D. Dziedzic w dziale „proza”, a także w „porcie literackim” recenzję jej zbioru poetyckiego
Crack (2014) – autorstwa Agnieszki Kołwzan