O Katarzynie Suchodolskiej

Kategoria: pisarze nieobecni, książki zapomniane Opublikowano: niedziela, 21 listopad 2010

Bogdan Twardochleb


Z KRAJU ZŁOTYCH WÓD


Była niewysoka, szczupła, miała siwawe włosy, upięte z tyłu. Idąc, lekko pochylała się do przodu, trochę utykała, pomagała sobie laską. Znajomi mówili na nią Katia. W latach siedemdziesiątych przychodziła na zebrania Związku Literatów Polskich do niewielkiej willi na szczecińskim Pogodnie.
Z mężem, Anatolem Suchodolskim, też mieszkali na Pogodnie, na pierwszym piętrze kamienicy przy ul. Mickiewicza. Zachłannie paliła papierosy, lubiła pogawędki i częstowała orzechówką - wyborną, własnej roboty. Zasłaniała okno niewielkiego pokoju, zapalała lampkę...
Miała swoje tajemnice. Nie wszystkim znajomym chciała zdradzić miejsce nad Drawą, które wynaleźli z mężem; mówiła tylko, że jeździli nad tę wartką rzekę łowić ryby i pływać w jej spokojnych zakolach. Ostatnia książka, którą wydała, miała tytuł „Echo nad bindugą” (1986). Można tam przeczytać, że w pomorskiej Drawie odnajdowała swój poleski Horyń, jego echa, a w ostępach puszczy i na leśnych łąkach – echa krajobrazów spod Kostopola i Korostu. Wracała tam - w książkach, baśniach, opowieściach, zapewne też w marzeniach. Pisała we wstępnie do „Jedenastu bajek o kwiatach”: „Pochodzę z kraju złotych wód, mrocznych moczarów i trzęsawisk, odwiecznych lasów i tajemniczych jezior o wodzie ciemnobrunatnej i nieruchomej. Zaczyna się mój kraj w siódmym załomie Horynia – najpiękniejszej rzeki świata – i można go odszukać na mapie pod nazwą Polesie”.

***

Bywało, że z zebrań w willi literatów wracali z Józefem Bursewiczem, też mieszkańcem Pogodna, poetą, wilniukiem z urodzenia. Znajomi mówili na niego - Żozek. Był szczupły, idąc, lekko pochylał się do przodu, palił mnóstwo papierosów, nosił (jak ona) ciemny, ortalionowy płaszcz… W marcu 1982 roku umarł. Napisała wtedy na kartce: „Spotkała nas krzywda. Jakże zszarzeliśmy wszyscy i jakże opuszczone będą teraz ulice naszego miasta bez jego wychylonej lekko do przodu postaci”.
W 1975 roku zmarł jej żydowski przyjaciel, Eliasz Rajzman, poeta i krojczy, Wołyniak z tych samych krajobrazów, co ona. Tłumaczyła z jidysz jego wiersze, zamieszczone później w tomie „Modlitwa wilka” (1979).
Gdy otwierała drzwi swego mieszkania (z klatki schodowej lekko w lewo), albo inaczej: gdy je uchylała, nie odpinając zrazu krótkiego łańcucha, blokującego szersze ich otwarcie, wtedy w wąskiej smudze domowego półmroku ukazywały się jej łagodne oczy, bardzo ciekawe ludzi, witające przybysza, ale też kryjące ślad jakiegoś lęku (tak mogło tylko się wydawać), lub też pytanie: kim jesteś?… Pod drobnym, ale widocznym zarostem, uśmiechała się delikatnie. Z głębi mieszkania odzywał się pies, z latami coraz starszy...

***

Znała wiele baśni i opowiastek z Polesia, najwięcej chyba o kwiatach. Opowiadała też baśnie z Pogodna, które sama zapewne wymyślała, albo one się jej wymyślały (chociaż kto wie…), jak choćby o poniemieckim duchu Hermannie. Mówiła, że Hermann nosi długi czarny płaszcz i czarny kapelusz z wielkim rondem, zasłaniającym oczy… Gdy pod koniec lat siedemdziesiątych artykuł o niej zamieszczał dodatek kulturalny do szczecińskiej gazety porannej, jego redaktor fragmencik o Hermannie wykreślił. „Podchwyciliby to niemieccy rewizjoniści i uznali za dowód żywotności ducha niemczyzny w polskim Szczecinie” - tłumaczył. Takie opinie kwitowała uśmiechem i zdawkowym, cóż...

***

Jej życiorysy, publikowane w regionalnych informatorach literackich i Encyklopedii Szczecina, są zdawkowe. Znacznie więcej mówią dokumenty, które po jej śmierci Anatol Suchodolski przekazał do Książnicy Pomorskiej. Zachowało się ich niezbyt wiele, ale nie są zwyczajne. Kryją zagadki, które rozwikłać mogliby chyba tylko jej najbliżsi i przyjaciele. Gdy żyła, o wielu sprawach nie opowiadała.
Na przykład o sprawie z datą urodzenia. W papierach z czasów wojny i notkach biograficznych, publikowanych po wojnie, można przeczytać, że urodziła się w dniu było nie było wyjątkowym, bo 24 grudnia 1920 roku w Kostopolu na Polesiu Wołyńskim, a więc w wigilię Bożego Narodzenia. Taka sama data jest w powojennym dowodzie osobistym.
Jednak w dokumentach z przedwojnia mamy datę o kilka miesięcy wcześniejszą: 29 lipca 1920 roku, choćby w „Świadectwie moralności”, które w kwietniu 1938 roku Starosta Rówieński wystawił dla tamtejszego Kuratorium Okręgu Szkolnego. W stosownych rubrykach wpisano: narodowość - rosyjska, wyznanie - prawosławne, obywatelstwo - polskie.
Która data jest prawdziwa? Dlaczego w dokumentach nowszych jest 24 grudnia? Wybór takiej daty urodzenia raczej nie mógł być przypadkowy. Czy faktycznie chodziło o wigilię Bożego Narodzenia? Była wyznania prawosławnego, więc świętowała ją w innym dniu, 6 stycznia. Dlaczego ktoś zmienił datę? Czy sama to zrobiła? Kto na te pytania odpowie?
Zachował się wyciąg z metryki chrztu, w językach polskim i rosyjskim, wystawiony 22 lutego 1938 roku. Kartka jest nadpalona, wypalono daty urodzin i chrztu. Nad miejscem, gdzie była data urodzin, wpisano ołówkiem: 24 XII. Inne zapiski są atramentem: że chrztu udzielał Grzegorz Pawłowicz, swiaszczenik cerkwi Pokrowskiej parafii we wsi Małej Lubaszcze w powiecie Kostopol.
W Muzeum Literackim Książnicy Pomorskiej jest jeszcze potwierdzenie ważności dowodu osobistego, wydane 9 lipca 1945 roku na panieńskie nazwisko Draszpul Jekatieryna. Na Polesiu, po wyparciu hitlerowców, działała już wtedy ponownie administracja radziecka. Na dacie urodzenia widnieje kleks, spod którego przebija liczba 24. Z nazwy miesiąca została tylko literka „a”. Jest imię ojca: Michaił, pieczęć władz radzieckich z 1940 roku, nazwa miasta Łuck po rosyjsku, miejsce zamieszkania: Korost, gmina Stepań, powiat Kostopol.
Jej ojciec zmarł, gdy miała trzy lata. W zachowanych dokumentach nie ma daty ani miejsca urodzenia. Nazywał się Michał (w innych dokumentach: Michaił) Draszpul. Był synem Piotra, nauczycielem we wsi Jankiewicze w gminie Kostopol.
Jej matka, Olga z domu Dolińska, córka Antoniego (Olga Antonowna Dolińska), też była nauczycielką. Urodziła się 6 czerwca 188 (taka data jest dokumencie!) w guberni łomżyńskiej, a więc na terenie zaboru rosyjskiego, i była ochrzczona w wierze prawosławnej. W 1900 roku ukończyła szkołę żeńską maryjską w Wilnie i mogła być nauczycielką domową. Szkoły (instytuty) maryjskie powstawały na ziemiach polskich po upadku powstania styczniowego, „w związku z nasiloną rusyfikacją” - tak można przeczytać w opracowaniach historycznych. Były powiązane głównie z Kościołem prawosławnym.
Przez jakiś czas Katarzyna Suchodolska mieszkała z matką w powiatowym Kostopolu. Matka była tam nauczycielką, ale zachorowała na gruźlicę i musiała odejść z pracy. W 1938 roku Suchodolska ukończyła gimnazjum ogólnokształcące starego typu w Równem i zaczęła studia na Wydziale Literatury Rosyjskiej w Instytucie Nauczycielskim w Łucku, gdzie przeniosła się z matką. Podawała potem, że w roku 1939 pracowała w Muzeum Etnograficznym w Łucku, następnie – już po zajęciu Kresów przez ZSRR - uczyła języka rosyjskiego w Rosyjskiej Szkole Niepełnośredniej, a w sierpniu 1940 r. została zatrudniona w Polskiej Szkole Średniej, gdzie wykładała język i literaturę rosyjską i ukraińską. W tamtym czasie po raz pierwszy wyszła za mąż, za Jana Rozbickiego, nauczyciela w tej samej szkole. W papierach jest notatka, że Rozbicki był w partyzantce radzieckiej i zginął w okolicach Szepietówki (to też powiat Kostopol).
Jeszcze przed wybuchem wojny radziecko-niemieckiej i potem, do stycznia 1944 roku, Katarzyna Suchodolska pracowała jako kancelistka w skupie zboża. Po ponownym zajęciu Łucka przez Armię Czerwoną i wznowieniu działalności Polskiej Niepełnej Szkoły Średniej, pracowała w niej ponad rok. Następnie była kierowniczką mleczarni w Łucku. Rok 1945 to dla niej również śmierć matki i ślub z Anatolem Suchodolskim. Zaraz potem oboje wyjechali do nowej Polski. Zamieszkali na Ziemi Lubuskiej, najpierw w Torzymiu, potem w Sulęcinie. Pracowała w starostwie, w mleczarni gminnej i nadleśnictwie, gdzie była rachmistrzem. Chciała studiować w Wyższej Szkole Administracyjnej w Łodzi. Nie udało się. Dopiero w drugiej połowie lat pięćdziesiątych, już w Szczecinie, zapisała się na Studium Prawno-Ekonomiczne, prowadzone przez Zrzeszenie Prawników Polskich i Polskie Towarzystwo Ekonomiczne. Podawała w dokumentach, że biegle zna języki rosyjski i ukraiński, słabo - niemiecki i białoruski.
Jej drugi mąż, Anatol Suchodolski, urodził się na Łotwie. Przed wojną studiował na Politechnice Lwowskiej (dyplom obronił już po wojnie, w 1944 roku) i pełnił obowiązki kierownika budowy Kanału Kamiennego w Sarnach. W czasie okupacji niemieckiej pracował jako rachmistrz w Centralnym Towarzystwie Handlowym „Wschód” (Zentral-Handelsgesellschaft Ost) w Łucku. Po wkroczeniu wojsk radzieckich na Polesie był inżynierem w przedsiębiorstwie drogowym, a od 1946 roku, w już lubuskim Sulęcinie – mierniczym powiatowym. Poplątane były losy kresowiaków.
W grudniu 1949 roku oboje przyjechali do Szczecina. Anatol Suchodolski zaczął pracę w Biurze Projektów Budownictwa Przemysłowego, gdzie w ciągu lat stopniowo awansował aż do stanowiska dyrektora. Zmarł 12 stycznia 1994 roku.

***

Katarzyna Suchodolska opublikowała niewiele książek, wymieńmy tytuły: „Jezioro czterech łabędzi” (opowiadania dla młodzieży, 1960), „Spotkanie w Wolkenbergu” (opowiadania, 1965), „Ciche trawy” (miniatury, proza poetyka, 1966), „Pięć po dwunastej” (opowiadania, 1979), „Jedenaście bajek o kwiatach” (gawędy, 1984), „Echo nad bindugą” (opowiadania, 1986). Krytyka przyjęła je życzliwie, zwłaszcza „Spotkanie w Wolkenbergu” i „Ciche trawy”.
Debiutowała w 1951 roku, publikując w „Głosie Szczecińskim” tłumaczenie wiersza „Do chłopa”, autorstwa Janki Kupały (1882-1942), twórcy literackiego języka białoruskiego i klasyka białoruskiej literatury. Był to utwór z okresu, w którym Kupała, szykanowany przez stalinowski aparat, pisał tak, jak kazała propaganda.
Miniatury prozatorskie, opowiadania i przekłady publikowała Suchodolska w almanachach i czasopismach, choć niezbyt często i niezbyt wiele. Jej utwory ukazały się też w antologiach pisarzy szczecińskich, wydanych w NRD („Im Westen fliesst die Oder”, 1971) i na Łotwie („Gaismas pilna pilseta”, 1979). Trochę rzeczy nieukończonych zostawiła w rękopisach, w tym raczej nieudane próby opowiadań satyrycznych, powieść „Asymptota”, ukazującą w krzywym zwierciadle rzeczywistość PRL-u i partyjną nowomowę (hasło w mieście: „Wszystkim liniom prostym są przeciwstawne wszystkie linie krzywe”, pod spodem napis: „TAK! TAK! TAK! Trzykrotnie”) oraz bardzo interesujące fragmenty powieści „Moribundi”, mówiącej o powojennych przesiedleńcach ze Lwowa, jadących na Ziemie Zachodnie. Tytuł powieści można tłumaczyć „Śmiertelni” albo „Umierający”, co w książce o przesiedleńcach jest wymowne. Zachowane fragmenty, pełne skreśleń i poprawek, warto by opublikować w jakimś niskonakładowym wydawnictwie. Są w nich opisy wyjazdu przesiedleńców, drogi przez Polskę, spotkań z innymi przesiedleńcami, także Ukraińcami, z ludźmi z „Centrali”, są też obrazy „Schlaraffenladu”, owej mitycznej „krainy pieczonych gołąbków” i „ziemi obiecanej”, którą mieli zastać na Zachodzie, a zastali wyszabrowane, obce, zimne miasteczka z niemieckimi napisami i radzieckim wojskiem. Przywołajmy fragment rozmowy, podsłuchanej przez narratora na stacji w Zbąszynku (niem: Neu Bentschen), do 1939 r. pierwszej za granicą Polski stacji niemieckiej :
„ – Co to za pociąg? – pyta jeden. – Gudłaje?
- Nie. Hołota zza Buga – odpowiada drugi”.
Tytuł „Moribundi” ma też krótki alegoryczny utwór z tomu „Ciche trawy”, pisany ponad dziesięć lat po wojnie. Przytoczmy go w całości, bo opisuje wyraziście stan ducha przesiedleńców.
„Długa, kręta ulica. Wąskie, ostrodache domy po bokach. Daleko na przedzie wieża gotyckiego kościoła. Ulica jest pusta, przeraźliwie słoneczna. Idzie nią człowiek. Jest ubrany w zwykły emhadowski garnitur z sześćdziesiątki. Idzie szybkim, podskakującym krokiem. Oczy nieruchome, wyblakłe. Nieruchoma twarz o wystających kościach policzkowych.
Głos: Gdzie byłeś człowieku?
Człowiek: Zdaje si, co byłem na wojnie.
Głos: Gdzie idziesz człowieku?
Człowiek: Wracam do domu.
Głos: Od wojny minęło więcej niż dziesięć lat!
Człowiek: Wracam do domu.
Głos: Przecież mieszkasz w domu, który mijasz!
Głos: Wracam do domu”.
Motyw poszukiwania domu (braku domu) jest w twórczości Katarzyny Suchodolskiej motywem głównym.

***

Suchodolska tłumaczyła z rosyjskiego opowieści radzieckiego kapitana, polarnika i odkrywcy Konstantina Badigina („Szlak na Gurmant”, „Zdobywcy groźnych mórz”) oraz norweskiego podróżnika Oivinda Bolstada („Kpiarz z wyspy Toska”), z jidysz – wiersze Eliasza Rajmana, przyjaciela z tych samych utraconych stron.
Nigdzie nie jest zapisane, że Suchodolska pomagała swojej przyjaciółce, Salomei Wielopolskiej, literacko opracować fascynujący pamiętnik Feliksa Woytkowskiego „Peru, moja ziemia nie obiecana” (Wrocław, Ossolineum 1974). Zapomniany dziś Wojtkowski (1892-1966) był botanikiem i entomologiem światowego formatu. Swoje życie, a także życie swojej rodziny, całkowicie podporządkował pasji naukowca odkrywcy. Wędrując przez dżungle Peru docierał także do miejsc, gdzie był pierwszym białym człowiekiem. Na wyprawy, często mordercze, zabierał żonę. Nie dorobił się żadnego majątku, mimo że zaopatrywał amerykańskie stacje badawcze i muzea w unikatowe eksponaty. Na rok przed śmiercią wrócił do Polski. Przywiózł swoje archiwum i pamiętnik, do którego Wielopolska miała dostęp. Sama też jeździła do Peru i Wenezueli. Z tych podróży powstała książka, również literacko korygowana przez Suchodolską.
W połowie 1982 roku poproszono Katarzynę Suchodolską o pomoc w ukryciu i przechowaniu przemycanego do Szczecina rękopiśmiennego pamiętnika, pisanego przez jednego z działaczy „Solidarności”, internowanego w Wierzchowie. Zgodziła się bez wahania i dzięki temu pamiętnik przetrwał.
Wróćmy jeszcze do archiwum Katarzyny Suchodolskiej w szczecińskim Muzeum Literatury. Wśród notatek są tam kronikarskie zapiski z wydarzeń Grudnia 1970 roku w Szczecinie, jest też charakterystyczny cytat z osiemnastego tomu dzieł Lenina: „Im mniej wolności w kraju, im niższy poziom wykształcenia, tym łatwiej powstają zazwyczaj w polityce utopie i tym dłużej się utrzymują”. Innych zdań z Lenina w notatkach nie ma.

***

Ktokolwiek chce zajmować się losem wygnańców z Kresów i literackim obrazem powojennego osadnictwa na Ziemiach Zachodnich, nie może pominąć książek Katarzyny Suchodolskiej. Jej bohaterowie, ludzie jej podobni, tęsknią do swojego świata, utraconych krajobrazów, osieroconej kultury. W tamtej przestrzeni, na swoich Kresach, czuli się wolni, w tej są zniewoleni i bezdomni, jak stary robotnik leśny z opowiadania „Heszka” („Jezioro czterech łabędzi”). Są tacy, którym tę tęsknotę, jako bohaterom literackim, udaje się przełamać, jak choćby gajowemu Łuniowi z opowiadania „Szeliniaki” („Spotkanie w Wolkenbergu”). Gdy Łuń przyjechał na nowe ziemie, sądził początkowo, że nowego domu nie będzie miał nigdy, bo »pojęcie „dom” rozwiało się u niego, wyparowało, przestało istnieć«.
„Kiedy (…) wyszedł z pociągu i spojrzał na lubuskie miasteczko, które miało mu odtąd zastąpić własne Kipiniszki, z miejsca poczuł do niego głęboką odrazę. Wstrętne wydały mu się ostrodache domki, ciasne kwadraciki ogródków, zazdrośnie odgrodzone jeden od drugiego drucianą siatką  lub kostropatym żywopłotem, wąska uliczka brukowana czerwonymi polnymi kamieniami, a przede wszystkim kępy złowrogich, nigdy przedtem nie spotykanych drzew o czarnych liściach. Poznał je dopiero po dobrej chwili i dusza ścierpła mu do samego denka. „Zaraza, nawet buk sczerniał na tej ziemi”.
Łuń chciałby wrócić w swoje strony, ale jakiś głos mówi mu, że nie ma do czego. W jego domu gospodarzy bowiem teraz kum Pocałujko, przy oknie stoją ikony Matki Boskiej Trzyrękiej i świętego Mikoły. Gdyby więc wrócił, w swoim domu byłby tylko gościem. Godzi się więc z tym, że nie wróci, że zostanie tu, gdzie został przywieziony. Ta zgoda powoduje, że zaczyna inaczej patrzyć na świat, dostrzegać piękno kwiatów, które jeszcze przed chwilą wydawały mu się brzydkie. Znajduje też coś, co nadaje sens jego życiu - rozpanoszone żuki szeliniaki, szkodniki drzew. Walczył z nimi w swoich stronach, będzie też walczył w lasach lubuskich. Drzewa wszędzie bowiem potrzebują pomocy, niezależnie od tego, gdzie rosną – w Kipiniszkach, czy nad Odrą.
Bohaterowie książki „Jezioro czterech łabędzi” i wszystkich opowiadań z tomu „Spotkanie w Wolkenbergu” przeżywają podobne problemy. Jednych narrator traktuje na serio, innych z przymrużeniem oka. Bohater opowiadania tytułowego jedzie do Wolkenbergu i chce tam zamieszkać, bo właśnie tam w czasie wojny pracowała i zmarła jego ukochana. Jedzie więc jakby do siebie, a zresztą doskonale zna drogę, opisała mu ją bowiem w listach przyjaciółka ukochanej. Gdy dochodzi do jej grobu, kładzie dłoń na kamieniu i mówi: – „Oto i jesteśmy razem, Hanno”. Bohater opowiadania „Heimkehr” („Powrót do domu”) pochodzi z nad Horynia, z okolic Kostopola i Wielkich Stydyń, a więc ze stron rodzinnych Katarzyny Suchodolskiej. Na Ziemiach Zachodnich znajduje podobny krajobraz, znajduje też stary dom, a w nim niemiecką książkę z wierszami Heinego, taką samą (tę samą?), jak książka, którą miał jego ukochany wujek Hermann, pochodzący z Prus Wschodnich. Dzięki tej książce zostaje w tym domu. Wywodzi się z rodziny o wielorakich, wielonarodowych korzeniach, co na Kresach nie było niczym niezwykłym.
Bohater opowiadania „Cognac” po przyjeździe na nowe ziemie myśli nawet o śmierci, bo obce i zimne jest dla niego wszystko, nawet kafelki w kuchni i „podłoga z polewanych cegiełek, jedna tobie biała, druga niebieska”. Kładzie się do łóżka, chce umrzeć, ale nie może: uzmysławia sobie, że musiałby zostać pochowany na cmentarzu, na którym nagrobki są tylko kamienne, ani jednego drewnianego krzyża, jak było w jego stronach. Przed beznadzieją ratuje go butelka koniaku, znaleziona przypadkowo w starej kanapie. Tylko ona wydaje mu się swojska.

***

Galeria typów, przybywających na nowe ziemie, jest u Suchodolskiej bogata. Dylematy jednych opisywane są na serio, innych – z lekkim, ironicznym dystansem. Wszystkim kazano żyć wśród obcych krajobrazów, w obcych domach. Co mieli zrobić, nie mając szans na rzeczywisty powrót w strony rodzinne, swoje?. W obcej przestrzeni odnajdują w końcu coś, co ich z nią wiąże, co powoduje, że mogą czuć się kontynuatorami, a więc zacząć istnieć nie w oderwaniu od dziejów, nie w przestrzeni ahistorycznej, lecz w historii, w ciągłości, co na Kresach, w ich stronach rodzinnych, było normalne. W opowiadaniach Suchodolskiej, przeciwnie niż w książkach niejednego pisarza tamtego czasu, przesiedleńcy nie posługują się argumentami historycznymi i ideologicznymi, nie mówią o powrocie na słowiańskie ziemie przodków itd., lecz uświadamiają sobie życiową konieczność, kierują się indywidualnymi przemyśleniami i przeżyciami, doświadczają człowieczej wspólnoty ziemi, bólu, przyrody, także kultury. Jej bohaterowie, ludzie prości, docierają do uniwersum świata, odkrywają na przykład, że pomorski oset to prawie poleski bodiak, że trzeba skończyć zaczętą przez niemieckich poprzedników inwentaryzację lasu, że ważniejsza od partykularyzmów jest wspólnota, także wspólnota przesiedlenia i wygnania, choć to drugie słowo u Suchodolskiej ze zrozumiałych względów się nie pojawia. W czasach, w których swoje książki publikowała, nie mogła powiedzieć i nazwać wszystkiego.
To prawda. A jednak, zwłaszcza w miniaturach „Ciche trawy” i późnych tomach „Pięć po dwunastej” i „Echo nad bindugą”, mówi bardzo wiele o dramacie wygnania, bezdomności i tęsknocie do utraconej przestrzeni. Mówi o tym nie wprost, lecz poprzez pojawiające się w jej utworach, nawet obsesyjnie, motywy drogi, wędrówki, a wreszcie oplatających ziemię torów kolejowych. Wygnanie przybiera u niej kształt doświadczenia egzystencjalnego...
Specjalne znacznie ma motyw rzeki, bo urodziła się i wychowała nad rzeką. Narratorka tytułowego opowiadania w debiutanckiej książce „Jezioro czterech łabędzi” powiada:
„Wyrosłam nad piękną, kapryśną rzeką, o której mówią, że kto z niej raz jeden wody się napił, ten bodaj z końca świata przyjdzie się napić po raz drugi. Płynęła moja rzeka szerokimi łąkami, zostawiając po bokach ciche starorzecza, tworząc płytkie zatoczki – rezydencje nieruchawych linów o zielonkawo złotym połysku starego mosiądzu”.
Nie dane jej było nad tę rzekę wrócić, żeby dopełnić mitu, napić się po raz drugi. Wygnanie zdruzgotało stary mit, który próbowali potem z mężem odnowić nad Drawą. Tragicznie brzmi w tym kontekście fragment „Prośby” z tomu „Ciche trawy”:
„Zostawcie mnie. Wiem, powiedzieliście mi już: po mlecznej drodze toczy się koło historii.
Nie każcie mi czepiać się szprych. Nie każcie mi pędzić ku gwiazdom dalszym od kresu mych dni. Słabe mam oczy i boję się chłodu przestrzeni. Zostawcie mnie w spokoju”.
Książkę zaczyna „Sen I”, symboliczny obraz pragnienia powrotu do dzieciństwa:
„Gliniaste zbocze zryte kopytami. W śladach – kurz, miękki, szarożółty. Zwijam się w kłębek jak szczeniak i układam się w dołku. Odcisk kopyta jest doskonale dopasowany do mego ciała. Jest mi ciepło. Zasypiam. (…) Kulę się mocniej, podkładam dłoń pod policzek. Dobrze mi jest”.

***

Katarzyna Suchodolska była najcichszą postacią powojennego szczecińskiego środowiska literackiego: niezwykłą, tajemniczą, piękną, ważną. Zmarła 4 lipca 1988 roku i spoczywa, jak jej mąż, Anatol Suchodolski, na szczecińskim Cmentarzu Centralnym, na którym drewnianych nagrobków nie ma prawie wcale, same kamienne. Nie wznawia się jej książek, a jeśli ktoś je czyta, to tylko ci, którzy pamiętają...
Są wyjątkowe, pisane językiem, jakim dziś już nikt pisać nie potrafi, bo zaginęły słowa i nazwy, które ona znała. Bolała, kiedy w tekstach literackich czytała o „drzewach”, „kwiatach” i „ptakach”, bo u niej nazwa musiała być konkretna, dopiero wtedy znaczyła: jaskier, firletka, złocień, kierekieszka-krasiwronka, konozdra, szczyr, żywiec, kurdybanek… Niektórzy mówili na nią Poleska Czarownica, bo o ziołach ze swoich stron mogła opowiadać godzinami.
Bohaterowie jej książek, wygnańcy „z kraju złotych wód”, nigdy nie mówią o nienawiści, ani odwecie. Świat ciężko ich doświadczył, lecz oni, światu na przekór, szukają w nim tylko dobra.

Ważniejsze omówienia:
Dąbrowski Stanisław, Lalak Mirosław, Szkop-Dąbrowska Danuta: Elementy gwarowe i ich funkcje w prozie Katarzyny Suchodolskiej, Zeszyty Naukowe Uniwersytetu Szczecińskiego 1989 nr 20.
Danuta Dąbrowska, Stanisław Dąbrowski: Wołyńskie echa w prozie Katarzyny Suchodolskiej. Zeszyty Naukowe Uniwersytetu Szczecińskiego, „Prace Polonistyczne” 1993 nr 5.
Jolanta Liskowacka: Eliasz i Katarzyna, czyli „Bóg czuwa nad sierotami”, „Bibliotekarz Zachodniopomorski” 2000 nr 2/3.
Halina Lizińczyk: Pogłosy i powidoki: o twórczości Katarzyny Suchodolskiej, „Pogranicza” 1998 nr 1.


Latarnia Morska 1-2 (11-12) 2009 / 1 (13) 2010