Grafomania

Kategoria: felietony Opublikowano: sobota, 26 grudzień 2009 Drukuj E-mail

Lech M. Jakób

Potocznie mówi się o grafomanie: pismak, gryzmoła, wierszorób, rymokleta, epigon. Z ostatnim określeniem jednak uważajmy, gdyż epigon w dosłownym znaczeniu to naśladowca; ktoś wzorujący się na tym, co zaistniało wcześniej. Czyli nie każdego epigona z miejsca okrzyknąć można grafomanem (choć tenże posiada wiele cech epigońskich).
Chyba najzwięźlejszą definicję grafomanii znajdziemy w poczciwym „Słowniku terminów literackich” Stanisława Sierotwińskiego: „Mania pisania pomimo braku talentu”. Inne słowniki rozwijają znaczenie lub przesuwają akcenty. Na przykład w „Słowniku terminów literackich” pod redakcją Janusza Sławińskiego przeczytamy o grafomanii między innymi: „chorobliwa potrzeba pisania utworów literackich bez względu na poziom osiągniętych rezultatów. Popularna nazwa wytworów tej potrzeby, a także wszelkich utworów znajdujących się poniżej standardów uznanych w danym czasie i środowisku za obowiązujące”. Ważne dopełnienie opisu zjawiska niesie jeszcze przedwojenny słownik „Pisownia prawidłowa i wyrazy obce” (Wydawnictwo „Gutenberg” Fergo i Ska, Kraków 1933) Józefa i Halszki Wiśniowskich, gdzie o grafomanie przeczytamy: „piszący bez talentu, a mający duże wyobrażenie o sobie”.

Mający duże wyobrażenie o sobie. To bardzo istotny rys w dopełnieniu obrazu grafomana – producenta grafomańskich dzieł. Grafoman ma silnie rozwinięte ego i nie dopuszcza do siebie krytyki. Więcej, każdą – nawet drobną – uwagę postrzega jak zamach stanu. Swoimi płodami się zachwyca, uważając je za wytwór godny jedynie pochwał i powszechnego aplauzu.
To kolejny wyróżnik: przemożna potrzeba aprobaty publiczności. Grafoman aprobaty łaknie, a czasami ją wręcz wymusza. Dopiero wtedy czuje się spełniony, gdy znajdą się chętni do noszenia go na rękach. Gdy wieńczą laurami jego skroń.
A ledwie spłodzi jedno dzieło, natychmiast produkuje następne. Nie oglądając się na to, że nowy twór (podobnie jak i poprzednie) jest tylko zbiorem kiepsko uporządkowanych słów.
Przy czym nie jest tak, by wszyscy grafomani produkowali teksty bez świadomości tego, że są słabe, wtórne i nijakie. Istnieje pośród nich spora grupa o tym wiedząca (lub tylko przeczuwająca). Dla świadomego swej miałkości grafomana jest to osobisty dramat. Rodzą się dodatkowe frustracje i urazy. Może z tych powodów autentycznie cierpieć. Tym bardziej gdy zrozumie, że pewnego poziomu nigdy nie przeskoczy, a rejony dzieł wysokich są i zawsze będą nieosiągalne.
Ilustracją rodzącej się frustracji u grafomana może być list nadesłany do redakcji „Latarni Morskiej”. Przedtem pięć albo sześć razy odrzucałem jego ofertę druku rozmaitych opowiadań. Powód był zawsze ten sam: mizeria artystyczna tekstów. W końcu napisał otwarcie: (...) Wiem, że coś jest nie tak z moimi opowiadaniami. Gryzie mnie to. Ale ja naprawdę się staram! (...) I muszę drukować, bo bardzo chcę wydać książkę.
U grafomana lokowanie ambicji w literaturze nie ma charakteru irracjonalnego. Pędzony jest konkretnym marzeniem. I nigdy nie przyjmie do wiadomości, że - skoro literacki talent mu nie dopisał - mógłby swoje ambicje zawiesić na innym kołku.
Na swój sposób frapujące w tym wszystkim jest również i to, że u grafomanów warsztat (czego nauczyć się praktycznie każdy może) bywa poprawny, a produkowane przez nich teksty niosą pozór utworów przyzwoitych.

Powiem teraz coś, co przypuszczalnie ściągnie gromy. Trudno. Przyzwyczaiłem się.
Stanę w obronie grafomanów.
O czym już wiemy, grafomania - jako zjawisko - jest w środowiskach literackich znakowana pieczęcią „be!” i tępiona. Zwalcza się ją rozmaitymi sposobami, bo psuje prawdziwym pisarzom krew, a przeciętnym czytelnikom miesza w głowach. Jest wiecznym utrapieniem.
Lecz to jedna strona medalu. Przyjrzyjmy się drugiej. A na drugiej stronie widnieje napis: „Nie tępić! Organizmy pożyteczne!”
Bo organizmy zwane przez nas pasożytami spełniają w przyrodzie określone funkcje i też mają prawo do istnienia.
A grafomani są jak kaprofagi, roztocza i grzyby – żywiące się materią innych, często wyższych organizmów. Może się to nam nie podobać, ale pracowicie „neutralizują” i utylizują wszystko, co umrzeć wcześniej lub później musi. Nawet wielkie, oryginalne dzieła.
Czyli co? Trudna zgoda na koegzystencję...

Latarnia Morska 4 (8) 2007 / 1 (9) 2008