Książkowe zakładki

Kategoria: felietony Opublikowano: piątek, 25 grudzień 2009

Lech M. Jakób

Kończymy czytanie książki lub coś nam lekturę nagle przerywa. Co wtedy? Trzeba jakoś zaznaczyć miejsce, do którego doszliśmy. Książkowi niechluje odkładają na płask rozwarty wolumin, często rozłamując grzbiet. Lub – co doprowadza mnie do szewskiej pasji – zaginają rogi kartek.
A przecież każdy (przynajmniej średnio rozgarnięty) miłośnik ksiąg wie, iż oznaczaniu miejsc w książkach najlepiej służą zakładki. Ruchome albo przytwierdzone w grzbiecie książki na stałe – w formie tasiemki. Tasiemka ma tę niezaprzeczalną zaletę, że nie daje się zgubić. Jednak zaopatrzony jest w nią nikły procent wydawnictw. Reszta ksiąg zadowala się zakładkami ruchomymi.
„Zakładkologia” to temat rzeka. Lecz pominę bogactwo rodzajów zakładek „profesjonalnych”, skupiając się na zakładkach przypadkowych. A raczej na przedmiotach, które rolę zakładek pełnią.
Miarodajną wiedzę na ten temat posiedli zwłaszcza bibliotekarze. Bo wiadomo – w wypożyczalniach ksiąg ruch największy. Sam przepracowałem wiele lat w niejednej bibliotece i również wiem o podobnych „zakładkach” sporo.

Co zatem czytelnicy zostawiają w książkach? Praktycznie wszystko, co akurat pod ręką i w miarę płaskie. Znajdowałem między stronami książek bilety (autobusowe, kolejowe i lotnicze), kartki z kalendarza, urywki gazet, pocztowe znaczki, papierki po cukierkach, etykietki z butelek, wizytówki, instrukcje obsługi urządzeń, recepty, koncertowe karnety, zaproszenia na wernisaże, akty zgonu, rachunki z knajp, sklepowe paragony, metki, „harmonijkowe” ściągi, fotografie, policyjne mandaty, upomnienia biblioteczne, papierowe chustki do nosa, fragmenty kartoników po perfumach, łańcuszki, nici dentystyczne, banknoty, czeki, a też karty kredytowe, karty telefoniczne, monety, zapałki, wykałaczki, ptasie pióra, biurowe spinacze, pilniczki do paznokci, kawałki drutu, klucze do patentowych zamków, żyletki oraz wiele innych przedmiotów.
Jednak bywały i bardziej spektakularne znaleziska. Czasami prawdziwie burzące krew. Należały do nich: miniaturowy nożyk do rozcinania papieru, przewiązany gumką pukiel kasztanowych włosów, spłaszczona łuska karabinowego pocisku, sprasowana głowa róży, zaschnięta płetwa grzbietowa lipienia, papierosowy pet, którego żar – nim samoczynnie zgasł - wypalił w grubym słowniku „dziuplę”, złożony na pół zakrwawiony plaster i... krążek salami, którego tłuszcz poplamił kilkadziesiąt sąsiadujących stron książki.
Ostatnie z wymienionych znalezisk tak zbulwersowały, że postanowiłem temu jakoś zaradzić. Zatrudniała mnie wówczas biblioteka miejska i uzdrowiskowa w Szczawnie-Zdroju. Zebrane „zakładki” uświetniły gablotę przy wejściu do biblioteki. Efekt był natychmiastowy: radykalnie zmniejszyła się liczba problematycznych „zakładek”. Cóż z tego. Po kilku tygodniach ekspozycja opatrzyła się czytelnikom i sytuacja wróciła do „normy”. Co prawda nie powtórzyła się historia z kawałkiem kiełbasy, za to między stronami jednej z powieści J. I. Kraszewskiego znalazłem imponujących rozmiarów pasek skórki banana...

Łatwo zauważyć, iż przedstawiając bogactwo zakładek pominąłem osobną ich grupę. Mowa tu o listach, kartkach i prywatnych notatkach (a także rysunkach) czytelników. To mój ulubiony „dział”. Nic nie poradzę – zaraz uruchamia się moja pisarska wyobraźnia i próbuję sobie takiego czytelnika „dookreślić”. Bo też i pole dla imaginacji jest wielkie! Ileż w tych pozostawionych zapiskach zagadek, tajemnic, niejednokrotnie intymnych spraw... Niechaj te najbardziej intymne pozostaną tylko w mojej pamięci. Wszak nie były przeznaczone dla cudzych oczu.
Oto wyrwana kartka z ołówkowym (drukowanymi literami kreślonym) tytułem: ZESZYT DO WIERSZY I OPOWIADAŃ.
Oto widokówka przedstawiająca wejście kutra Koł-25 do kołobrzeskiego portu, a na odwrocie wiadomość od dziecka, uwieczniona nieporadnym charakterem pisma: Droga Mamo! Piszę do Ciebie z koloni. Jest mi tu dobrze. Mam fajnych kumpli. Pozdrowienia dla wszystkich Przyjeżdżaj!
Oto ręczna notatka na marginesie wyrwanej kartki z kalendarza (1 września 1993): Dzień był chłodny i przelotne deszcze. Było ½ l w., śledzie, kiełb. i sałatka.
Oto fragment kartki pocztowej niejakiego Waldemara: Dzień dobry Kochana. Zawiadamiam Cię, że biorę zabiegi lekarskie, które pomagają i wzmacniają me zdrowie. (...) Może w sobotę lub niedzielę przyjadę do Was. Zupy w sanatorium obrzydliwe (...).
Większość z tych znalezisk nigdy nie wraca do właścicieli. Czytelnicy, jeśli już poszukują, to przede wszystkim zostawionych między kartkami ksiąg pieniędzy (niektórzy mają nieprzezwyciężalny nawyk chowania banknotów w książkach) i ważnych dokumentów.

By nie zostać gołosłownym pozwoliłem sobie na zeskanowanie części ostatnich zakładkowych znalezisk. Pochodzą z książek przynoszonych przez czytelników do redakcji tygodnika „Rzecz Kołobrzeska”. To szerzej zakrojona akcja wspomagania ubogich w księgozbiory bibliotek wiejskich i gminnych. Ale o tym może przy okazji.
Na marginesie tego felietonu widzimy między innymi: uczniowski plan lekcji, kartkę z kalendarza, bilet PKP relacji Kołobrzeg – Koszalin, oryginalną zakładkę reklamującą fosforan amonu, zdjęcie ślubne jednej z czytelniczek (po ubiorach i uczesaniu fotografowanej pary sądząc chyba jeszcze z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku), angielską kartę telefoniczną i ptasie pióro (przypuszczalnie pustułki).

Latarnia Morska 3 (7) 2007