Skandaliści na wagę złota

Kategoria: eseje i szkice Opublikowano: niedziela, 12 luty 2012 Drukuj E-mail

Leszek Żuliński       
                                                Przekraczanie granic (2)

Przekraczanie granic ma w literaturze niezwykle często wymiar skandalu. A już niemal zawsze, gdy idzie o erotykę. Erotyzm, nagość, mi-łość zmysłowa, podniecenie, popęd, fantazje miłosne, pragnienia, a już – nie daj Bóg – perwersja i wyuzdanie... one nie tylko wywoływały rumieńce na twarzach pisarzy, czytelników i wszelkiej maści cenzorów, ale były ści-gane i tępione przez tzw. ogół. Zawdzięczamy to w naszym kręgu głównie kulturze chrześcijańskiej, która w wielowiekowej epoce Średniowiecza utrwaliła wstyd i pogardę dla ciała, odbierając mu wszelkie prawa na rzecz Duszy. W zachowaniach kulturowych oznaczało to nie tyle hamowanie po-pędu, ile pruderię w jego praktykowaniu oraz tłumienie wszelkich demon-stracji rozkoszy zmysłowej. Miłość – owszem, ona zawsze pozostawała czymś pięknym, jak np. w pieśniach prowansalskich trubadurów, lecz do-póty nikt nie zaglądał pod listek figowy. Dlatego Wielki testament Villona czy Gargantua i Pantagruel Rabelais’ego tak bardzo wyłamywały się z tamtego modelu uduchowienia, odświeżając zamierzchłe formuły ludycz-nej rubaszności, które przecież były odwieczne, lecz wyrzucone poza obręb kultury dworskiej. Renesans zdobył się na odwagę przypomnienia rado-snych rozkoszy ciała; Decameron Boccaccia był tego cudownym manife-stem, nagość wracała do malarstwa i rzeźby, XV-wieczne freski Kaplicy Sykstyńskiej uchyliły nawet drzwi Watykany dla tych „bezeceństw”. W XVIII wieku nurt libertyński otwarcie ogłosił bunt przeciw postśrednio-wiecznej ascezie i pruderii, a dziełka markiza de Sade’a wzbudziły popłoch wśród obrońców surowej obyczajowości. Niesłusznie zresztą libertynizm francuski (który przecież przesiąknął do polskiej poezji doby Oświecenia i wzniecił nawet talenty zacnych, rymujących biskupów, znajdując realizacje w uroczych i pieprznych świntuszeniach) był traktowany wyłącznie jako „literatura alkowy”; brał on swój początek od holenderskich antybapty-stów, którzy głosili ideę powrotu do natury. Proszę zauważyć jak ściśle już niebawem wiązało się to z ideami Jeana Jacquesa Rousseau i z renesansem sielanki sentymentalnej. Człowiek był powoli zwracany przez Boga Natu-rze – a na jej łonie szaty nie były czymś najważniejszym.
Przełamywanie tego tabu w dziejach kultury, także literackiej, było spazmatyczne, a nawet dramatyczne. Nie zapominajmy o epoce wiktoriań-skiej, o protestanckim purytanizmie, o naszej rodzimej dulszczyźnie, o tym strasznym mieszczaństwie zapiętym na ostatnią haftkę gorsetu czy guzik surduta. Pamiętajmy o takich wymownych faktach, jak chociażby ten, że Oscar Wilde trafił do więzienia za swoje gejostwo, a Ulissess Joyce’a kil-kanaście lat czekał w Anglii na wydanie; przypomnijmy, jakie sensacje to-warzyszyły utworom Geneta, Arthura Millera, Anaïs Nin, Eriki Jong itd.
W Polsce „świństewka” Reya, Kochanowskiego, Niemcewicza, Trembeckiego, Fredry w miarę gładko przechodziły na fali libertyńskiej mody, ale już erotyczne wątki Zegadłowicza lub śmiałe sceny z niektórych utworów Żeromskiego budziły „spór ideowy”. Przybyszewski ze swoją „nagą chucią” był dla polskiego filistra jak płachta na byka. Boy budzi kontrowersje do dzisiaj.
Jak bardzo ta walka „karnawału z postem”, ascetyzmu z hedoni-zmem, powściągliwości z obrazoburczością jest wieczna, jest wpisana w „spór o ludzką kulturowość” świadczą chociażby nasze obecne dyskusje wokół realizacji plastycznych Doroty Nieznalskiej czy Katarzyny Kozyry.

W tym szkicu nasz wywód zacznijmy od Brunona Jasieńskiego. Skandalista to osobliwy, bowiem przesiąknięty Paryżem lat dwudziestych XX wieku był równocześnie szczerym entuzjastą czerwonej rewolucji, któ-rą postrzegał jako początek wyzwolenia ludzkości z trosk poprzednich epok. Oszalały lewicowiec, rozstrzelany przez swoich radzieckich idoli w 1938 roku. Jego bunt rozpoczął się – jak to zwykle bywa – od wściekłego ataku na zmurszałe społeczeństwo zhierarchizowanego mieszczaństwa i jego języka, bastionu każdego konserwatyzmu. Tak, bunt obyczajowy to zazwyczaj pierwszy symptom poszukiwania nowej treści i nowej formy.
Jasieński był skandalistą, bulwersował i oburzał. Za swym starszym, sławnym poprzednikiem – Boyem – był cudownie wyzwolony z dewocji i bigoterii… Jako zadeklarowany„pornograf swoich czasów” wyznawał: Podkreślamy moment erotyczny jako jedną z najbardziej zasadniczych funkcji życia w ogóle. Jest on jednym z elementarnych i nadzwyczaj waż-nych źródeł radości życia, pod warunkiem, że stosunek do niego jest prosty, jasny i słoneczny.
Toteż i liczne erotyki Jasieńskiego zrywały z szablonem łzawo-tkliwych, młodopolskich „pocałunków” i „szły na całość”, jak np. ta strofa z wiersza "Trupy z kawiorem":

Pani dzisiaj się marzy... jakiś sen o wikingu...
Purpurowe ekscesy niewyspanej Ninon...
Takie, jak Pani, bierze się w pędzącym sleepingu
Na poduszkach pluszowych rozebraną i mdłą.

Jasieński uwielbiał też niemal happeningowe prowokacje:

Przechodząc przypadkowo przez cienisty pasaż,
mimo palm kiwających się, jak senny palec,
zobaczyłem kobietę, którą rąbał masarz
i układał na ladzie kawał na kawale.

Dzisiaj chyba już to nikogo nie bulwersuje, ale wtedy... Wystarczyła jeszcze tylko rewolucja w konstrukcji wiersza. I właśnie w tym momencie pojawiła się „Zwrotnica” (lata 20.) i jej następczyni – „Linia” (lata 30.) – pisma Awangardy Krakowskiej z dwoma papieżami tego nurtu, Tadeuszem Peiperem i Julianem Przybosiem. To oni – i ich grupa – zerwali po raz pierwszy w dziejach poezji polskiej definitywnie z modelem wiersza post-romantycznego i skamandryckiego. Z modelem wiersza regularnego. Pisali o tzw. „rozbijaniu tworzydeł językowych”, czyli tych wszystkich „gotowców”, tych ulepionych wcześniej cegiełek, z których każdy inteligent umie sklecić wiersz. O tym właśnie był poprzedni odcinek naszego cyklu "Przekraczanie granic".
Nie! Wiersz miał być laboratorium nowego języka i nowej metafory.

Według niektórych krytyków (np. Andrzeja K. Waśkiewicza) to była ostatnia w dziejach współczesnej poezji polskiej „zmiana paradygmatu”. Nowy model wiersza, kontynuowany lub przetwarzany do dziś – to „wiersz peiperowski”. To z tego modelu zrodził się wielki odłam poezji powojen-nej. Po stronie awangardy i „rozbijania tworzydeł” stanęli dwaj wielcy poeci: Miron Białoszewski i Tytus Karpowicz oraz różne mutacje nurtu zwa-nego lingwizmem (Edward Balcerzan i jego szkoła). W szkole tradycyjnej pozostała jednak większość, w tym poeci wybitni, tacy jak Grochowiak, Herbert, Miłosz. Osobną „odnogę modelu” odkrył Tadeusz Różewicz. Jego wiersz, pozbawiony ornamentów, ozdobników, ekspresji lirycznej, wiersz „sprozaizowany” i sprowadzony do najprostszych zabiegów zyskał nawet miano tzw. „wiersza różewiczowskiego”; niezwykle „ascetycznego” w swej formule i zdążającego ku późniejszemu postulatowi tzw. mówienia wprost (tu uwaga: jest to określenie umowne; „mówienie wprost” może nawet posługiwać się metaforą itd.).
Coś, co byłoby w dziejach poezji równym wstrząsem jak Awangarda Krakowska – wciąż przed nami.
*
W trudzie poszukiwania nowego paradygmatu nieocenieni są skandaliści. Oni są jak oddział rozpoznawczy na wojnie. Idą w awangardzie, wywalczają nową pędź ziemi i... pierwsi giną. Ale po nich, kiedy już słowo się rzekło, zostaje kobyłka u płota, czyli rzeczy powiedziane, fakty doko-nane.
Przyjrzyjmy się np. obsesjonatom erotyzmu, ongiś przestrzeni-tabu. Pierwsze „ekscesy” wychodziły spod piór tak zapoznanych poetów, jak Tetmajer, potem Zegadłowicz czy nawet tak „ulizanych”, jak np. Leopold Staff, który w wierszu pt. Dusza kwiatu pisał:

W złotych swych włosach nosiłaś ten kwiat,
Co lśnił wśród nich po kryjomu,
Jak u dziewczyny w świeżej wiośnie lat
Różowa koncha jej sromu.

Ach! Cóż to się stało! Po raz pierwszy w „oficjalnej” poezji padło to zakazane słowo; słowo trzymane na głębokim zapleczu języka literackiego.
No, świat miał wprawdzie za sobą tony literatury rubaszno-ludycznej i obscenicznej, sąsiedzi Rosjanie mieli swego świntuszącego Barkowa, my wspomnianego już hr. Fredrę, lecz cała ta literatura była z offu, poza publiczną sceną. Wierciła jednak dziurę w literackim „poczuciu przyzwoitości”. Wiele lat po tym sławnym wersie Staffa poznański poeta, Jerzy Gru-piński, pisał już o wonnej lampce jej sromu – to była „mała, niewinna eskalacja” Staffowskiego toposu.
Erotyzm czasami wręcz zaskakiwał u niektórych autorów. Oto – dla przykładu – strofa z wiersza Jana Bolesława Ożoga, skądinąd wychowanka seminarium duchownego:

sad pachniał przez szpary stodoły
i włoskie orzechy opadały na dach
i cebule z kąta wypuszczały kiełki
jak sromy nieśmiałych pasterek schylonych
w kucaniu nad strugą

Ta ziemia zakazana poddawała się zwolna coraz szerszej ekspansji poetyckiej. Wystarczą chociażby dzisiejsze przykłady Izabelii Filipiak, Ewy Sonnenberg, Rafała Wojaczka czy Tadeusza Wyrwy-Krzyżańskiego (w prozie np. Dariusza Bitnera czy Zyty Rudzkiej), by dostrzec jak bardzo erotyczność poezji poprzedzała erotyczność w pop-kulturze; jak wywoływała z ukrytych lamusów nowe interiory eksploatacji.
Wspomniany już Andrzej K. Waśkiewicz zwrócił mi niedawno uwagę na fakt, jak bardzo tabu autoerotyzmu otwierające się w poezji przesuwało możliwości jej „ideowego” władania świadomością czytelnika. Za polski, przedwojenny precedens można uznać cykl wierszy Anatola Sterna pt. Pisuary", w którym pojawiły się motywy masturbacyjne.
A oto wiersz Grażyny Rochny z 1998 roku (bez tytułu):

o trzeciej nad ranem
orgazm dzielę tylko z Bogiem
i AŻ

jest nas czworo

ON
ja
ręce dwie

biały pokój
czarna noc

Proszę zauważyć „śmiałość” tego wiersza – wiersza autoerotycznego (masturbacyjnego), w który autorka wplątuje Boga, dokonując klasycznego zabiegu profanacji sacrum. Ale też ekshibicjonizm tego tekstu jest nieszablonowy. A wszystko razem – piękne! Bo to jest – proszę się zmusić do odrobiny dobrej woli – wiersz bardzo ładnie i delikatnie napisany, to jest wiersz w jakiejś mierze bardzo „liryczny”.
Drugi przykład – mocniejszy – to sławny już wiersz Ryszarda Saj-nóga publikowany w roku 1992 w „bruLionie”, pt. "Flupy z pizdy":

– mam flupy – usłyszałem
od dziewczyny i myślę: co?
– co? – pytam
– no, leci mi z pizdy

Oczywiście, nie chcę przekonywać o „liryzmie” tego akurat tekstu, ale też nie o to chodzi. Chodzi bowiem o zamiar karkołomnie nowatorski – o włożenie „w usta wiersza” treści stojącej na antypodach wszelkiego ima-ginarium lirycznego. Od chwili napisania i opublikowania "Flupów" okazało się, że to nie Stachura zrealizował dewizę wszystko jest poezją – tylko Sajnóg. Tak, to Sajnóg przekroczył próg, o którym inni nawet nie śmieli myśleć. Rzecz jasna, widzę już tę lawinę protestów – ależ, Drogi Czytelniku, to zupełnie nieważne, co myślisz; ważne jest to, co się stało w tekście Sajnóga. A stało się to, że została przekroczona granica „świata przedstawianego”, a nawet języka używanego do tych celów w poezji.
Nie, nie zamierzam twierdzić, że jesteśmy świadkami „nowego para-dygmatu”, ale upieram się, że tak toczy się droga ku nowym przestrzeniom sztuki. Tylko stawanie wbrew konwenansom i szukanie nie istniejących dotąd środków wyrazu pokazuje sztuce kolejne obszary jej wolności lub nie zagospodarowanych możliwości.
Napisałem wyżej, że zwiadowcy tego procederu giną pierwsi. Sajnóg poległ; jak wiemy odnalazł się po latach jako wypalony poeta w podlubelskiej sekcie „Niebo”. Nie zasłynął już żadnym inny wierszem. Ale i Kolumb – toutte proportion gardée – nie odkrył nigdy drugiego nowego lądu.
Idą jednak następni. Nie muszą już powielać prowokacji performa-ce’u, czyli „przedziurawiania” obyczaju. Mogą spokojnie stawiać stopę na ziemi zdobytej.
Oto erotyk Małgorzaty Lebdy, poetki debiutującej w 2006 roku tomikiem otwarta na 77 stronie:

I
jej nagie udo
w jego zaciśniętej myśli

II
jego zaciśnięta myśl
w jej gołej wyobraźni

III
jej goła wyobraźnia
w jego erotycznej pościeli

To tekst „bardzo grzeczny”, ale – moim zdaniem – bardziej „śmiały” od tekstu Sajnóga. Erotyzm tego wiersza wnika tak głęboko w namiętną i powikłaną „sytuacyjność” psycho-sensualistyczną zakochanej pary, że można zaryzykować twierdzenie, iż Lebda dotarła do kolejnego pokładu miłosnych splotów. Do kolejnej warstwy wspólnego nieba i piekła kochan-ków. Do kolejnego kłębowiska zmysłów i uczuć.
Tak właśnie dzieje się ewolucja „światów przedstawianych” w po-ezji. Bez przekraczania granic bylibyśmy nadal w ramionach Safony i Ho-racego. Sęk w tym, że nigdy nie da się z góry przewidzieć, w jakim mo-mencie znajdujemy się już w „nowym paradygmacie”. Bo tę nowinę oznajmia nie poeta, lecz zbiorowy czytelnik. Też nie zdając sobie do końca sprawy, co tak naprawdę oznajmia.
*
Skandaliści nie rodzą się wyłącznie na niwie erotycznej. Skandalistą można być w zasadzie we wszystkim, o czym piszemy. Ale seks, erotyzm to tematy szczególne. Bowiem tu tabu kulturowe jest najmocniejsze i jego naruszanie budzi najwięcej emocji. Granice są różne. Ameryka ma swojego Larry Flynta, my Sajnóga czy Nieznalską. I tam, i tu w ostatnich dekadach doszliśmy w zasadzie do biegunów. Czy w dobie szalejącej pornografii i ekstremalnej anty-intymności można jeszcze pójść dalej? Otóż to pytanie jest zupełnie nieważne. Erotyzm chyba zawsze pozostanie tabu, bowiem inaczej nazywany jest w sztuce, a inaczej w domu, rodzinie, szkole... Gra-nice jego śmiałości zawsze będą bulwersowały. I sztuka tej bulwersacji nie powinna się bać. Dlaczego? Dlatego, że jej zadaniem jest przekraczanie granic, podczas gdy np. zadaniem procesu wychowawczego jest ich za-chowywanie. Musimy sobie uświadomić jedno: w tej wojnie idzie o dys-putę wokół ludzkiej kondycji i moralności; w tej wojnie nie ma przegra-nych – jest tylko kawalkada wiecznego dnia pełnego normy i formy oraz wiecznej nocy, która zdejmuje z nas szaty, a więc normę i formę.

                                                              Leszek Żuliński


Latarnia Morska 3 (7) 2007