Ojczyzna? Zło? Dobro?

Kategoria: eseje i szkice Opublikowano: wtorek, 02 marzec 2010 Drukuj E-mail


Leszek Żuliński   

    
Ten cykl chce mówić o tym, jak ważne jest w poezji „przekraczanie granic” języka, obyczaju, standardów, uzusów, norm... Dlatego, że język, standardy, obyczaje, normy itd. mają tę wadę, że kostnieją. Czas pędzi do przodu – one stoją w miejscu. Sztuka zaś nie znosi skostnienia, szablonu, nawet kanonu, choć kanon był zawsze świętą wartością klasycyzmu. Prawdziwa sztuka staje po stronie postępu, zmiany, eksploracji nowych obszarów formy i aksjologii. Obecnie, w dobie tzw. postmodernizmu, wszelka „nowoczesność” stała się w sztuce kanonem, a wychodzenie ze starej skóry – wręcz obowiązkiem.
Ale oczywiście i te zasady gry mogą postępować duktem wspaniałej kreatywności albo ścieżką pozy i hochsztaplerstwa.
Do tej pory pisałem o trzech rodzajach „przekraczania granic” w poezji: o poszukiwaniu tzw. nowego paradygmatu kulturowego, o kreowaniu nowej obyczajowości oraz o rewaloryzowaniu języka lirycznego.
Przekraczanie granic może dotyczyć jednak – i dotyczy – także kwestii ideologicznych. Żyjemy przecież w jakimś etosie obywatelskim, jesteśmy wychowankami własnej historii, wiele dyskutujemy o polityce, o patriotyzmie, o powinnościach wobec ojczyzny. Poezja wcale nie stroni od tego. Mało która sztuka tak jak literatura stoi na straży patriotyzmu, etosu ojczyźnianego, pamięci historycznej.
Są to sprawy wielkiej wagi, fundamentalne. Tak fundamentalne, że w końcu nadchodzi moment na pytanie: czy nasz patriotyzm jest dobry? Mądry? Aktualny? Nadążający za współczesnością? Nadchodzą nawet momenty, że trzeba iść pod prąd; powiedzieć „nie” czemuś, czemu przez pół wieku mówiono „tak”. To też jest przekraczanie granic. Trudne, bolesne, narażone na negatywny oddźwięk odbiorców.

1.
W jednym z numerów swego pisma „Komunikaty” Eugeniusz Kurzawa pomieścił tekst własnego autorstwa pt. „Wciąż nowa prywatność”, w którym ubolewa, że w naszych wierszach coraz mocniej uwidaczniają się motywy prywatne, osobiste, a nawet wręcz odwołujące się ad personam... Kurzawa wyraża żal za jakimś innym modelem poezji; chyba takim, w którym „osobisty wymiar poety” stoi w cieniu wobec „wymiaru społecznego”, patriotycznego... W ten oto sposób, myślę sobie, po latach program Nowej Prywatności odnosi zwycięstwo zza grobu.
Otóż ja się z tego bardzo cieszę, z tego ewentualnego triumfu Nowej Prywatności. Wolę w każdym razie to niż powrót Nowej Fali.
Szli, krzycząc Polska... Polskość, polskość, polskość... Mam dosyć tego etosu narodowego, tego postromantycznego heroizmu i patriotyzmu. Czekam niecierpliwie na ziszczenie się Norwidowskiego marzenia, by człowiek stał się w Polaku olbrzymem, a obywatel – karłem.
Ta szansa być może teraz zaczyna się wyłaniać. Po wielu wiekach wojen, niewoli, walki o Ojczyznę, obywatelskich programów pozytywistycznych itd. Polskość stała się stygmatem, ofiarą krwi, barykadą układaną z trupów kolejnych powstańców.
Dosyć! Basta! Póki nie dostaniemy szansy pisania wierszy o sobie, póty będziemy jak ta idiotka Penelopa dziergali szal niezłomności i ofiary.
Prywatność w literaturze to nie jest żaden banał. To jest odejście od historiozofii, której ci u nas dostatek, ku egzystencjalizmowi, którego ci u nas ułamek. Czas, który usankcjonuje taką aksjologię będzie dzwonkiem, że nadchodzi nowa, lepsza epoka. A więc pozostawmy karabelę na strychu i w planie prywatnym szukajmy wartości, spełnienia, ideału. Nowa Fala proponowała powrót do „etosu polskiego”, Nowa Prywatność – do etosu uniwersalnego indywiduum.
Ja już nie chcę być żadnym „obywatelem”; wolę być po prostu kolegą Waśkiewicza i Gąsiorowskiego, Gordzieja i Pietryka, Jakóba i Müldnera...

2.
Nie sposób odpowiedzieć na pytanie ukryte w tytule tego tekstu, zanim nie określimy „wyzwań” polskości. Każdy czas, każda epoka „produkują” problemy społeczne, polityczne, etyczne i inne, które „updatują” kulturę, stają się jej kontekstem, tematem, tłem, czasami bardzo ważnym. Jeśli sztuka liczy się z wyzwaniami swojego czasu, to znaczy, że opuszcza kokon solipsyzmu, subiektywizmu, egocentryzmu i zwraca się ku racjom społecznym, zbiorowym, wspólnym dla danej formacji kulturowej.
Akurat tu, nad Wisłą, wiemy na ten temat sporo. Literatura polska jest ciężko doświadczona miazmatami czasu historycznego. Tu wypada wyjaśnić właściwe znaczenie tego słowa: „miazmatów” nie należy kojarzyć z czymś tajemniczym ani wzniosłym. Według słownika miazmaty to „wyziewy, zarazki chorobotwórcze, niezdrowe powietrze, zaduch; rozkładowe, szkodliwe, demoralizujące wpływy, czynniki”...
Im dłużej zajmuję się literaturą, tym więcej mam wątpliwości do jej podręcznikowego ideału: to krzepienie serc, stawianie bagnetów na broń, przelewanie krwi, odmarsze czwórkami do nieba, budowanie charyzmatycznej polskości, itd.
Literatura „obywatelska” mocniej niż każda inna związana jest ze swym czasem. Ona „posiada obowiązek patriotyczny”. I w polskim etosie było to kultywowane przez kilka stuleci bez przerwy. Najpierw literatura ratowała Polskę z sarmackiej, najjaśniejszej pomroczności, potem podnosiła krzyk na widok cieni olbrzymów, jacy na nas ciemiężyli, wreszcie długi okres zaborów postawił ją w służbę konkretnych celów i czynów. Doświadczenie poddańcze rozwinęło także w naszej literaturze dyskurs ideowy; przecież kłótnia pozytywizmu z romantyzmem była dysputą o „metody walki i obrony”. Do dzisiaj ta Scylla walki usadowiona jest naprzeciw Charybdy obrony; dialog obywatelski, także literacki, dzieli się wedle owych formuł. Doświadczenie ostatniej wojny nie zakończyło tego ciągu ewolucji historycznej; model sporu, wartości, wyborów jest kontynuowany po dzień dzisiejszy.
W polskiej racji stanu od kilkuset lat najważniejszy był etos niepodległości. Oczywiście, można wypisać długi słupek wartości pokrewnych, ale niemal wszystkie one będą pochodnym lub podrzędnym komponentem niepodległości. Z pokolenia na pokolenie ten mit (nie twierdzę, że niesłuszny!) był przekazywany. W naszych czasach pokolenie literackie „Współczesności”, roczniki 30-te, nazywały same siebie „młodszymi braćmi Kolumbów” lub „pokoleniem bez historii” – wyrażali żal, że byli za młodzi, by walczyć. No, historia dopadła ich w 1956 roku i dopadała tak już co dziesięć lat, lub nawet częściej, w rytm polskiego kalendarza politycznego. Od kiedy należymy do UE, niepodległość nadal jest – zdaniem niektórych – niepełna i zagrożona.
Uważam, że jednak rozmaite symptomy współczesności miały radykalny wpływ na etos literacki. Moim zdaniem, ostatnią polską formacją literacką „uprawiającą” klasycznie postromantyczny model patriotyzmu były Nowa Fala (lata 70.) i tzw. „poezja stanu wojennego”. Ta pierwsza ocaliła swoje zasługi ideowo-artystyczne, ta druga nie odznaczyła się wysoką jakością i gdzieś tam po drodze obumarła. Ale już wtedy przeciw Nowej Fali wyrósł ruch Nowej Prywatności, rodziły się także grupy neoautentystyczne (np. „Tylicz”, „Nadskawie”), które głosiły odwrót od politycznej strony świata. Jakby artyści zaczęli mieć dosyć „walecznej polskości” i w czasach pokoju oczekiwali na inną aksjologię i inny dialog społeczny.
I to przede wszystkim poezja polska po roku 1980 zaczęła odwracać się od starej tradycji patriotycznej. Za symptomatyczne można by uznać wiele tekstów i zjawisk. Te ostatnie to przede wszystkim fala tzw. art-zinów i fan-zinów, publikacji undengroundowych, w których młodzież poetycka manifestowała swoją pokoleniową niechęć do literatury „strasznych ojców”. Co do tekstów, to chociażby przypomnę wiersz Stefana Rodysa pt."Gąski z Westerplatte": siedział pastuszek na wielkim kamieniu / dokoła pasły się gąski / gryząc łapczywie zieloną trawę / grał pastuszek gąskom na fujarce / i morze szumiało – niedaleko, za górką / i słonko świeciło i wietrzyk lekko zawodził / przyszła jesień, złota i ciepła / grał pastuszek i gąski się pasły / i czwórkami szły do nieba... Pastisz, tak, ale na tyle obrazoburczy, że i Gałczyński, i wszyscy weterani II wojny światowej przewracają się w grobach. Jest to jednak wiersz ważny jako signum temporis, jako manifest postawy kolejnego pokolenia.
To właśnie takie utwory, choć dalekie od arcydzieł, sygnalizują przełomową zmianę w literaturze polskiej i stawiają grubą kreskę między starymi i nowymi czasy.
Kierunek zmian jest jeden: za dużo mamy w naszej literaturze Konrada Wallenroda i Emilii Plater, a za mało Wertera i Pani Bovary. Innymi słowy ideał przemieszcza się od „obywatela” ku „człowiekowi”. Od zbiorowości – ku indywiduum. Od losu narodowego ku losowi prywatnemu. Ku EGO.
Tak, z perspektywy naszego życia przyznajmy: wojny (także ideologiczne) ustawiają nas w palisadę, zamieniają społeczeństwo w oddział, ludzi – w żołnierzy (także w bohaterów, ofiary itd.). Ojczyzna to zbiorowy obowiązek. Jesteśmy mrówkami budującymi kopiec i broniącymi kopca. Nikt zresztą chyba nie podważa obowiązku patriotycznego Polaków.
Ale po tych stuleciach wyłoniła się przed nami po raz pierwszy tak wielka szansa na inny „paradygmat” losu. Możemy centrum naszego kosmosu uczynić nie nasze obywatelstwo, lecz nasze człowieczeństwo. Indywidualne, jednostkowe, egotyczne, umoczone aż po uszy w treściach egzystencjalnych...
„Wyzwania swego czasu”? A cóż to takiego? Może to także takie pojęcia i wartości, jak: miłość, szczęście, samotność, unifikacja, bezduszność, rozpacz, anonimowość, wielkomiejskość, tłum, unifikacja, alienacja, rozpacz, trauma...
Literatura debiutująca w latach 90. powoli uczy się istnieć poza afrodyzjakiem „stanu wyjątkowego”. To w Polsce trudna sztuka, jeśli weźmiemy pod uwagę nawyki ciągnące się od Romantyzmu. Więc tak nagle wyskoczyć z kawaleryjskich siodeł i z syndromu „oblężonego miasta”? Porzucić dylematy rozdartych sosen, przestać przeciągać linę pomiędzy „ja” a „my” oraz „my” i „oni”, zaniechać wartościowania ludzi na Rejtanów i oportunistów, otrzepać z bryczesów drobinki styropianu, wyrzucić z głowy Westerplatte, Katyń, Jałtę, Poznań, Gdańsk, Ursus, Radom i inne stacje męki narodowej, układać krzyże z wierszy, wygrażać pięścią słowa...
Karabelę zostawić na strychu? Jakże to?
A tak to! Musimy zacząć od wątpliwości, czy hamletyzowanie na pewno jest gorsze od rejtanizowania? I chyba już wiemy, że nie.

3.
Ostatnio siedzi mi w głowie Radovan Karadzić. Wygląda na to, że jest zbrodniarzem w pełnym tego słowa znaczeniu. Chciał przejąć Bośnię zupełnie dla Serbów, wycinając w pień Bośniaków. Ale on jest także poetą; wydał chyba około dziesięciu zbiorów wierszy.
Czy poeta może być ludobójcą? Czy ludobójca może być poetą? Czy artysta może stać po ciemnej stronie świata?
Dlaczego Knut Hamsun, Ezra Pound czy Martin Heidegger popierali hitleryzm? Dlaczego Andrzej Braun, Władysław Broniewski, Wiktor Woroszylski, popierali stalinizm? Dlaczego Jan Dobraczyński, Andrzej Szczypiorki, Wojciech Żukrowski, wspierali władze PRL-u? Dlaczego... tu mógłbym jeszcze wymienić co najmniej nazwiska kilkuset ludzi sztuki, od Villona po Geneta, którzy w potocznym rozumieniu dopuścili się niegodziwości, otarli o przestępstwo i więzienie. Oczywiście rozmaita była skala ich przewin, ale Karadzić stoi chyba na szczycie Wielkiego Zła, jakie nijak nie może iść w parze z duchem sztuki. No, może przerósł go pewien malarz imieniem Adolf.
Nazwiska, które wymieniłem wyżej to raczej przypadki niejednoznaczne. Hamsun, Pound i Heidegger to wielcy humaniści; z dzisiejszej perspektywy wybaczamy im słabość ideowo-polityczną; nic nam już nie obrzydza ich dzieła, które akceptujemy. Polscy socrealiści na ogół szybko porzucali ślepą uliczkę złych fascynacji i zwracali się ku lepszym racjom. Artyści flirtujący z PRL-em to byli raczej oportuniści, a nie żadni tam zbrodniarze. W większości przypadków szczerze wierzyli w tamte idee; służyli nie żadnemu tam reżimowi, tylko Polsce, której ufali. Dlatego tak trudna jest obecna lustracja. Moim zdaniem, nawet dalece posunięta współpraca z władzami (i służbami) najczęściej wynikała nie żadnej niegodziwości, tylko z ideowości, naiwności, wrodzonej uległości itp. Owszem, nie musimy dzisiaj tego wybielać czy bagatelizować, ale demonizować też nie ma sensu. Pozostaje poza tym kwestia charakteru: słabeusze, świnie, podlce, gnidy... – ale to nie jest kategoria polityczna, tylko ponadhistoryczna i ponadustrojowa. Mamy ich dzisiaj może więcej niż w PRL-u?
Jednak wracam do dręczącego mnie pytania: czy przystoi artyście być niegodziwcem? Artysta z samej definicji stoi bliżej estetyki, czyli piękna. Jest rzecznikiem spraw szlachetnych, obrońcą słabszych, piewcą Dobra.
Według tradycyjnych reguł to, co piękne musiało być dobre; to, co złe – brzydkie. Jednak sztuka przekroczyła i ten niepewny pewnik.
Och, napatrzyłem ja się w życiu na artystów i poetów. Iluż wśród nich było „chwastu ludzkiego”, karłowatej duszy, porąbanej psychiki, zwykłej głupoty... Cytuję w chwilach autozwątpienia tę genialną sentencję Zygmunta: „Przez ciebie płynie strumień piękności, ale ty sam pięknością nie jesteś”.
Innymi słowy: etyka i estetyka nie muszą być siostrami; to Oscar Wild w „Portrecie Doriana Graya” odkrył tę szokującą prawdę.
Ale Karadzić! Ten pobił wszystkich. Zbrodniarz, ludobójca, morderca. Ciekawe, czy zdarzało się, że po wydaniu rozkazu eksterminacji bośniackiej wioski wracał do bunkra i pisał wiersz? Nie wiem, ale to bardzo możliwe. Bo on chyba wierzył w to piekło. A piekło jest wspaniałym tematem dla sztuki. I tłem dla oglądu dramatów oraz nonsensów własnej egzystencji. Jedno z piekieł stworzyli synowie wielkiej kultury germańskiej – jak to było możliwe?
Nie lubimy i nie umiemy o tym myśleć. Ale dobro i zło istnieją przecież jedno dzięki drugiemu. Jedno dla drugiego.



Latarnia Morska 2 (10) 2008