Boże igrzysko całkiem ludzkie czyli wojna słów (cz. I, II i III)

Kategoria: eseje i szkice Opublikowano: piątek, 12 luty 2010 Drukuj E-mail

English Version

IMPRESJE BLISKOWSCHODNIE
Jan Subart

Głos mówi:
- Wróciłem. W mych oczach potop błyskawic
i góry huczące grzmotami*.
(…)

Warszawa/Bejrut 2007

Wszystkie te egzotyczne zwierzęta: lwy, słonie, małpy i wielbłądy. Gazele - smukłe, o brązowej, jakby czekoladowej maści i ruchach, które przywodzą na myśl harty. Trochę samotne. W oczach gazeli odbija się melancholia życia na wybiegu. Gościnna Polska być może uratowała im życie. Spod luf kłusowników trafiły do europejskiej stolicy. Na wystawę. Imitując ich ojczyznę, czy łagodzimy im tęsknotę? Czy każdego ranka na nowo rozdrapujemy im rany?
Po drugiej stronie warszawskiego ogrodu zoologicznego jest libańska restauracja. Spacer po zoo obudził we mnie wilczy apetyt. Namawiam przyjaciół na orientalną kolację. Wchodzimy. W niewielkim holu wiszą wycinki z gazet, które zachęcają gości do posiłku.
Wiadomość: Kuchnia arabska pachnie miętą, sumakiem (przyprawą wytwarzaną z drzew zwanych w Polsce sumakiem octowcem), gałką muszkatołową, czosnkiem, cynamonem, bazylią i kminem (nie mylić z popularnym kminkiem, choć obie przyprawy są dobre na trawienie). Mieszkańcy krajów arabskich nad Morzem Śródziemnym korzystają z bogactwa świeżych owoców, jarzyn, ziół i darów morza. Mięso nie jest w menu najważniejsze, choć tam, gdzie ziemia jest jałowa, kuchnia jest uboższa w kolory i smaki. Opiera się na mięsie hodowlanych zwierząt. - Niektóre plemiona Beduinów do dziś raczą się daniem, które nazywamy "koszmarem jarosza" - opowiada szef kuchni restauracji - jest to koza gotowana w całości, podawana na ryżu pływającym w kozim tłuszczu**.
Smukły, nieco speszony arabski kelner prowadzi nas do stolika. Wnętrze udrapowane jest zwiewnymi kotarami w pastelowych kolorach. Ciepłe światło wypełnia pomieszczenie. Wystrój z Ikei miesza się z orientalnymi akcesoriami - metalowymi lampami z ażurowym kloszem i bogato inkrustowanymi ramami luster. Drewniane krzesełka i bez przesadnej elegancji nakryte stoliki tworzą przytulną, domową atmosferę.
Libańską szauarmę i humus znamy z barów czynnych dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kelner chętnie objaśnia nam resztę orientalnych przysmaków. Mieliśmy szczęście. W piątek wieczorem jest taniec brzucha. Zajęliśmy ostatni wolny stolik i złożyliśmy zamówienie. Gra głośna muzyka. Tancerka to porusza się wyniośle, jakby chciała wykonać jakiś rytualny gest, jej ciało obraca się miarowo, w spowolnionym rytmie a wzrok prześlizguje się po gościach, to znów drży nagle, jakby ścigała się z wibrującym, orientalnym śpiewem.
Pytam kelnera po arabsku, skąd pochodzi. Uśmiecha się. Każe sobie powtórzyć pytanie. Wreszcie odpowiada dobrą polszczyzną, że nie rozumie co mówię i dodaje, że z Metn. Metn to górska prowincja w środkowym Libanie. Kiedy kelner przynosi przystawki, zwraca się do mnie po francusku.
-  Wie pan – dumnie przeciąga każde słowo - jesteśmy Fenicjanami.
Przy daniu głównym wraca jednak do arabskiego.
– Skąd znasz ten język?
W jego wypukłych oczach pojawia się nuta melancholii. Ale może mi się tylko wydaje.
Znany libański poeta Khalil Hawi (ur. 1925) też pochodził z Metn. W swoim ”Powrocie do Sodomy” pisze:

Zostawiliście im w spadku podboje Wschodu i Zachodu
bandytów i prostytutki,
łachmany wytarte w wielkim hotelu Wschodu.
Wasza córka lubuje się kłem
zagłębiającym się w jej jedwabną skórę
- niechby był nawet kłem eunucha,
jeśli jest kłem emira…
Wasz poeta przekłada z kieszeni do kieszeni
pół małego dinara,
a potem szczyci się, rozkoszuje i wymienia
za pisk myszy w swych kiszkach głos sumienia.

Ojciec Khalila Hawi był kamieniarzem i pracował w Syrii. Jego brat miał na imię Iliya i twierdzi, że Khalil urodził się cześć lat wcześniej, w 1919 roku. Właśnie skończyła się pierwsza wojna światowa. Armia Jego Cesarskiej Mości Wilhelma II i Osmani mieli Libańczyków w niewielkim poważaniu. W ciągu wojny zmarła z głodu lub chorób jedna czwarta populacji kraju.
W dzieciństwie Hawiego Liban objęty był tak zwanym mandatem francuskim. Okupanci wytyczyli granice kraju w ramach administracyjnego podziału podlegającej im Wielkiej Syrii. Kiedy zmarł ojciec Hawiego, dwunastoletni chłopak musiał wziąć na siebie utrzymanie rodzeństwa i matki. Dopiero po ponad dziesięciu latach rodzina miała dość pieniędzy, aby wrócił do szkoły.
W 1943 roku Libański rząd chciał znieść mandat, ale Wolni Francuzi, którzy formalnie przyznali krajowi niepodległość, wtrącili buntowniczą radę ministrów do lochu. Wojska kolonialnych okupantów wycofały się dopiero w 1946 roku.
Hawi zaprzyjaźnił się w młodości z Antunem Sa’adem, Libańczykiem, założycielem Syryjskiej Partii Socjalistyczno- Narodowej. Jej celem było odrzucenie mrzonek o wspólnym państwie wszystkich Arabów od Maroka po Jemen i stworzenie państwa Wielkiej Syrii obejmującej Liban, Syrię, Jordanię z Synajem i Irak z Kuwejtem oraz Cypr. Hawi wstąpił do SSNP. W 1949 roku po nieudanej próbie zamachu stanu armia libańska rozbiła partię. Sa’ada stanął przed sądem. Wyrok zapadł przed upływem czterdziestu ośmiu godzin i Sa’ada natychmiast rozstrzelano.
Hawi uważał się za libańskiego patriotę. Kochał swój kraj, jego kwiaty i drzewa, skaliste góry i ciepłe, przyjazne wybrzeże. Studia skończył na Amerykańskim Uniwersytecie w Bejrucie, którego campus leży w ogrodzie nazywanym ”Ogrodem Eden”. Potem dostał stypendium doktoranckie do Cambridge.
Poeta traktował swoją pracę naukową jako bytową konieczność. Wyjazd za granicę odczuwał jako zdradę ojczyzny, za którą tęsknił nieustannie. Męczył się w zasnutym przenikliwą mgłą angielskim miasteczku. Liban był dla niego wspaniałą oazą Arabów. Do narzeczonej pisał, aby jadła za niego winogrona, które w szarym, obcym kraju służą ludziom tylko do ozdabiania wystaw. Tymczasem część odrodzonej SSNP przeniosła się do Syrii i stała się jedną z nielicznych partii dopuszczonych do wyborów parlamentarnych w tym totalitarnym państwie.
Libańskie potrawy bardzo nam smakują. Nie spieszymy się z jedzeniem. Kiedy tancerka zrobiła przerwę, rozglądamy się po restauracji. Salę zdobią zdjęcia libańskich krajobrazów. Jest obowiązkowe Biszarri z rezerwatem cedrów. To symbol kraju, znany nawet z flagi państwa. Dziś niewiele pozostało tych wspaniałych drzew.
Miejscowość Biszarri położona jest na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza, od którego jedzie się niecałą godzinę po krętej górskiej drodze. W korytarzu jest plakat z kolumnami świątyni Jupitera w Baalbeck, w którym, jak nazwa wskazuje, Fenicjanie czcili Baala. Potem miasto podbił Aleksander Wielki. Rzymianie zmienili nazwę na Heliopolis. W dziewiętnastym wieku Jego Cesarska Mość, cesarz Niemiec upamiętnił się zapisaną gotykiem tablicą. Jak na ironię umieszczono ją w sąsiedniej świątyni Bachusa. Wreszcie nieopodal wejścia do kuchni wisi fotografia górskiej wioski, w której urodził się Khalil Hawi i Antun Sa’ada – Szuwajra.
Pisze Hawi:

Co pozostawił ogień
z mojego domu, z towarzyszy
i historii mojego życia?
Co pulsuje wolne i świeże
w popiele pustki w piersi?
Niemal płaczę widząc uśmiechy małych smagłych dzieci,
synów mojej czułości.
Oni są czystsi od ognia,
silniejsi niż burze mego szaleństwa.
Długo hartowałem ich w wichrze i śniegu,
w słońcu i w żarze piasków.
Chciałem, aby byli włóczniami ze stali,
wysmukłymi łodygami wonnej bazylii,
z ich powodu spaliłem starą historię,
podeptałem głupiego, żałosnego kupca,
lisa, który wysysał krew
moją i ich.

Z Szuwajry pochodził także William Hawi. Urodzony w 1908 roku na emigracji, jako młody mężczyzna postanowił wrócić z rodziną do domu. W latach trzydziestych wstąpił do tak zwanych Kataib czyli Socjalistycznych Brygad Demokratycznych wzorowanych na falandze Franko. William Hawi zorganizował zbrojne ramię partii. 13 kwietnia 1975 roku uzbrojeni członkowie Kataib otoczyli w centrum Bejrutu autobus Palestyńczyków. Wracającym z pracy pasażerom kazano wyjść na ulicę. Dwadzieścia siedem osób zostało zamordowanych. Tak zaczęła się piętnastoletnia wojna domowa w Libanie. W jej wyniku zginęła, odniosła rany lub uciekła z kraju jedna czwarta ludności.

William Hawi dowodził potem oblężeniem i likwidacją obozów Palestyńskich w centrum kraju. Zginęły przy tym setki bezbronnych cywilów. Pod jego dowództwem Kataib i ich sojusznicy udaremnili wspólne palestyńsko-lewicowe próby przejęcia kontroli nad stolicą. Dzięki emigracyjnym kontaktom i polityce światowych mocarstw libańska Falanga pozyskiwała broń z Rumunii, Bułgarii, z RFN, Belgii i z Izraela, skąd pochodziło też jej umundurowanie.
Nieznany snajper zamordował Williama Hawi strzałem w głowę w przeddzień ostatecznego zwycięstwa nad Palestyńczykami w Tell el-Zaatar. Był rok 1976. Falangistów wspierał wtedy socjalizujący dyktator Syrii Hafiz al-Assad. Jego wojska wkroczyły do Libanu kilka miesięcy wcześniej. Choć Syria znajdowała się w stanie wojny z Izraelem, w Libanie stała się jego sojusznikiem, bojąc się rewolucyjnych ambicji lewicy sprzymierzonej z Palestyńczykami. Potem fronty zmieniały się wielokrotnie.
Pisze Hawi:

Całe pokolenie zbudowałem z wysmukłych włóczni,
nie ma dla nich miejsca ni w domu, ni chleba.
Najlepsi, wybrani są unicestwiani,
ich zawodem sprzątanie hoteli.
Mogą w nim zabłysnąć półludzie.

Lata sześćdziesiąte powszechnie uważa się za okres największej prosperity Bejrutu. Tymczasem Hawi porównywał miasto do Sodomy na skraju zagłady. Centrum komercyjne i turystyczne – lewantyński Paryż, to w oczach poety imitacja przeszłości zmieszana z wykorzenioną nowoczesnością. ”Hotel Wschodu” wypełniają prostytuujące się córki i synowie poety.
Hawi nie chciał być tylko krytykiem. Przygoda z Sa’adem nauczyła go jednak ostrożności wobec polityki. W decydującym momencie spalił związane z SSNP papiery i rewizja nie miała nic do wykrycia. Poezja stała się dla niego głównym forum społecznym i politycznym. Kluczowym problemem arabskich intelektualistów jego pokolenia było pytanie, na ile przeszłość Wschodu daje się uzgodnić z wszechobecną, zwycięską tradycją Zachodu.
Khalil Hawi był filozofem i literaturoznawcą, wielbicielem Nietschego, Spinozy, a nawet Hegla. W Bejrucie wykładał język i literaturę arabską. Z dużą swobodą poruszał się w obu światach. Przez całe życie szukał sposobu, jak pogodzić ze sobą tradycje, o których czuł, że pogodzić ich się nie da.
Wiosek takich jak Szuwajra Hawiego jest w Libanie dużo. W przewodnikach turystycznych rezerwat cedrowy w Biszarri nazywa się po prostu ”Le Cedr”. Jak większość libańskich restauracji na świecie.
Pierwszy raz byłem w Biszarri latem 1999 roku. Zamiast wstępu do rezerwatu płaci się kilka dolarów dobrowolnej składki na cedry. Potem wspiąłem się w góry, na wysokość prawie trzech tysięcy metrów. Droga wzdłuż słupów wyciągu narciarskiego nie była tak uciążliwa, jak mi się u podnóża wydawało. Z góry rozciągała się dolina, którą UNESCO wpisało na listę światowego dziedzictwa kultury. Tu schronili się uciekający przed prześladowaniami w dziesiątym wieku wyznawcy ”Jedynego Prawowiernego Katolicko-Chaldejskiego Kościoła Maronitów-Melkitów”.
Związek Maronitów z rzymskim katolicyzmem bierze się z poparcia, jakiego udzielili oni Krzyżowcom w Libanie w XII wieku. Trzysta lat później związek został zalegalizowany -  zawarto unię, która okazała się doskonałym pretekstem dla królów francuskich, aby pod płaszczykiem ochrony wiary mieszać się w  wewnętrzne sprawy Osmanów. Jeszcze niecałe sto lat temu mieszkańcy Biszarri posługiwali się na co dzień językiem aramejskim. Dwóch maronickich świętych wyniósł na ołtarze Jan Paweł II.
Idąc granią na wschód spotkałem pasterzy, którzy prowadzili stado owiec. Kilka osłów leniwie wlokło się za nimi. Z juków na grzbietach zwierząt wystawały kolby Kałasznikowów. Może szli do Baalbeck po przeciwnej stronie Mont Libanon, bliżej Syrii. Miasto uchodzi za polityczne centrum Hezbollahu, który do dziś posiada oficjalnie jedyną nie rozbrojoną po wojnie domowej milicję. Ekwipunek posyła im Iran i Syria. Z pasterzami pozdrowiliśmy się uprzejmie i rozeszliśmy każdy w swoją stronę.
Po zejściu do Biszarri odwiedziłem grób urodzonego tu Khalila Gibrana, najsławniejszego poety Libanu. Gibran (ur. 1883) był modernistycznym pisarzem i malarzem, który przed dwa lata studiował w Paryżu u Rodina. To o Gibranie Hawi napisał swój doktorat w Cambridge.
W drodze powrotnej hodowca cedrów o mały włos nie namówił mnie na kupno doniczki z sadzonką.
- Wiesz, te drzewa pamiętają Salomona - powiedział dumnie. - Mają po kilka tysięcy lat. Całe życie stoją tu i majestatycznie patrzą ze szczytu Wadi Kadisza. Może uda mi się zasadzić ich tyle, że las znów odżyje. A jak nie, ktoś z was przynajmniej przechowa libański cedr w domu. W swoim sercu - dodał ciszej - kiedy po nas nic już nie zostanie.
Na główną ulicę Biszarri wjechały wojskowe ciężarówki. Patrole rozbiegły się po rynku. Siwy pułkownik wyskoczył z dżipa i grupa żołnierzy znikła z nim w zaułku. Przez hodowcę cedrów uciekł mi autobus i teraz musiałem czekać. Wioskowe dziewczyny zdążyły się już wystroić i pod wieczór przechadzały się po rynku, mrugając do żołnierzy. Ze wzajemnością. W przystankowej kawiarni rozmawiało kilka starszych kobiet, a ich mężowie dyskutowali u drzwi katedry.
Z Biszarri pochodzi też Samir Geagea, kluczowy przywódca Falangi. Geagea jako jedyny warlord z czasów wojny domowej został osądzony i skazany na karę śmierci za zbrodnie wojenne. Wyrok zamieniono na dożywocie. Proces miał, jak to się mówi, kontrowersyjny charakter. Protestowały liczne organizacje międzynarodowe, w tym Amnesty International. Po jedenastu latach Geagea został zwolniony na mocy specjalnej amnestii i przyłączył się do obozu rewolucji cedrowej z 2005 roku, która doprowadziła do jego uwolnienia. Ich ówczesne demonstracje przyczyniły się do opuszczenia Libanu przez wojska syryjskie po prawie trzydziestu latach okupacji. Dziś Geagea razem ze swoją piękną żoną jest jednym z liderów ruchu.
W przeciwieństwie do wielu innych poetów libańskich, Hawi nie przyłączył się w czasie wojny domowej do żadnej frakcji. W swoim wierszu pytał:

Czy z miłości do dzieci,
z miłości do życia
zrodzi się rycerz, który dobędzie błyskawicy przeciw Demonowi,
przeciw Drakonowi?
Czy mogą powrócić cuda?
Beduin uderzył cesarza Persami,
a chrześcijańskie dziecko i bosi
ujarzmili dzikusa w Rzymie,
wyrwali kły ze szczęki tyrana.
A może...
A może...
Czy mogą powrócić cuda?

Shweir, Shwayr’, Dhour el Choueir są różnymi nazwami malowniczej wioski Hawiego. Być może miejscowość jednym z cudów poety. Pluralizm kolażu jest trudną formą nie tylko w literaturze: Liban to jedyny kraj arabski, w którym funkcjonuje demokracja parlamentarna.
Dziś pod każdą z nazw wioski kryje się po prostu inna strona internetowa. Młode pary publikują na nich zdjęcia ze ślubów. U jednych widać greckokatolickiego księdza, do innych zwraca się ortodoksyjny pop. Jest satelitarne zdjęcie głównego placu, na którym wieże kościoła kładą się cieniem na północny zachód. Cień jest krótki - słońce stoi w Libanie wysoko. Jest wreszcie fotografia laureatów konkursu stroju balu maskowego  Halloween. I dumnie prezentująca się dziewczyna, która wróciła do wioski ze świeżo obronionym doktoratem.
Wiadomość: W mojej wiosce Dhour el-Choueir w górach Mount Libanon jest środek lata. Mamy 2006 rok. Jest pięknie. Żar z nadbrzeża Bejrutu do nas nie dociera. Mamy piątek po południu. Normalnie byłbym w stolicy, w pracy. Sprzedaję brazylijskie przybory łazienkowe. Są naprawdę piękne. Ale dzisiaj nic nie sprzedam. I wczoraj też nie sprzedałem. Izraelskie lotnictwo postanowiło bowiem zniszczyć nasze nowe, światowej klasy pasy startowe na lotnisku. Izraelczycy bombardują antyczną wioskę na północy – Byblos. Bombardują przedmieścia Bejrutu w większości zamieszkałe przez maronickich katolików i mieszaną, chrześcijańsko-muzułmańską miejscowość Zahle. Na szosach omijamy ciężarówki, odkąd jedna z nich, wioząca leki, została na drodze wysadzona. Moja żona też nie poszła do pracy. Dzieci odesłaliśmy rodzicom w górach. Moje biuro znajduje się niedaleko dopiero odbudowanego, światowej klasy portu morskiego. Trwają jego bombardowania. W latach dwudziestych nasza górska społeczność – Grekokatoliccy, wyznawcy obrządku wschodniego, ale przede wszystkim katoliccy Maronici – przyjęła ortodoksyjnych i katolickich Ormian uciekających po pogromach w Turcji. W 1948 Liban przyjął uchodźców Palestyńskich, którzy do tej pory nie mogą wrócić do swoich domów. Ale choćby życie mojej rodziny stanęło na głowie, to nic nie znaczy w porównaniu do tego, co dzieje się teraz na południu kraju. Tam w większości mieszkają muzułmańscy szyici. Uciekają stamtąd dziesiątki tysięcy ludzi i szukają pomocy w innych częściach kraju. Moja wioska ich przyjmuje. Nie dlatego, bo tak nauczali nasi duchowni, ale dlatego, że sami tego chcemy. Oferujemy uchodźcom schronienie i pożywienie. Otworzyliśmy kościoły dla naszych muzułmańskich braci i sióstr. Boję się, że jak Izrael będzie kontynuował naloty, będziemy musieli dołączyć do innych chrześcijańskich Libańczyków, którzy żyją na emigracji w USA, w Brazylii, w Kanadzie i w Argentynie. Musimy wybierać między naszym krajem a szczęściem naszych dzieci. Nie chcemy wyjeżdżać. Nigdy nie będę walczył przeciw Muzułmanom tylko dlatego, że Izrael chce, abym z nimi walczył. To oni chcą wojny między Chrześcijanami a Muzułmanami. Mogą mordować naszych cywilów, ale nie zmuszą nas, abyśmy na ich rozkaz walczyli przeciw sobie. Nigdy. Obiecuję wam.
Czy mogą powrócić cuda? - pyta Hawi:

W imię tego, co sam spaliłem w mej duszy,
aby ratować twarz historii,
w imię poranka w Sinnin
i mroku poza mną, i piekła wspomnień:
Niech zapanuje urodzaj!
Niechaj popłyną strumienie!
Niech wyruszy Chidr śladem tyranów,
Rycerz, który narodzi się z miłości do dzieci,
z miłości do życia...
Niech zapanują cuda!
A może...
A może...
mogą powrócić cuda?

Wtedy w Warszawie zjedliśmy wspaniałą kolację. Tancerka brzucha dosiadła się do nas i okazało się, że jest Ukrainką. Inni goście rozeszli się do domów, a przy naszym stoliku rozmowa toczyła się po polsku, po ukraińsku, francusku i po arabsku. Kilka dni później zebrałem się na kolejny wyjazd do Bejrutu. Melancholia życia na wybiegu nie pozwalała mi spokojnie zasnąć.

-----------------------------------------------------------------
*Wszystkie cytaty poetyckie: Khalil Hawi, XX w.
**Wszystkie "Wiadomości" opierają się na doniesieniach agencji prasowych, publikacjach w mediach i informacjach z oficjalnych stron internetowych odnośnych organizacji.


Latarnia Morska 4 (8) 2007 / 1 (9) 2008





BOŻE IGRZYSKO CAŁKIEM LUDZKIE CZYLI WOJNA SŁÓW (2)

Głos mówi:
Kiedy wiatr rozrywa moją hardość,
a słońce wzbrania snu,
nazywam każdą rzecz po imieniu*.
(…)

Bejrut 2008

Pamiętacie Zoo? Smukłe gazele o melancholijnym spojrzeniu? Imitując ich ojczyznę, czy łagodzimy tęsknotę w niewoli? Nie. Lepiej niczego nie imitować i każdego ranka na nowo rozdrapywać rany…
- Palestyna jest marzeniem. Jest pięknym snem. Mam nadzieję, że któregoś dnia obudzę się i będę w Palestynie. Chcę, abyśmy żyli w pokoju. Cały świat powinien żyć w pokoju. Nie tylko muzułmanie i chrześcijanie, ale wszyscy niezależnie od religii. Tak powinno się stać – mówi dwudziestoparoletni Hassan, Palestyńczyk mieszkający w Libanie.
Poznaliśmy się w Saidzie, biblijnym Sydonie, niewielkim mieście niespełna godzinę drogi od Bejrutu. Jeśli na autostradzie nie ma korków…
Hasan od roku pracuje dla dużej francuskiej organizacji pozarządowej Premiere Urgence (PU). Razem z wieloma innymi organizacjami stara się ona poprawić los uchodźców palestyńskich mieszkających w Libanie. To ponad dziesięć procent ludności tego kraju.
PU Dysponuje grantem Komisji Europejskiej i inwestuje w poprawę infrastruktury. Buduje sieci wodno-kanalizacyjne, doprowadza elektryczność i przeprowadza prace remontowe. Na przykład naprawia dachy czy wzmacnia konstrukcję ścian. Często robi to w myśl technicznych standardów z Europy, których nie spotyka się nawet u najbogatszych Libańczyków.
Linie elektryczne zgodne z normami bezpieczeństwa UE oplatają palestyńskie slumsy niczym gęsta pajęczyna. Druty wiszą bardzo nisko. Trzeba uważać, aby się nie zaplątać…

Wiadomość**: Dzięki UNRWA i innym organizacjom pomocowym córki i synowie Palestyny mają lepszy dostęp do żywności, wykształcenia i opieki medycznej, niż pozostali Arabowie poza bogatymi krajami - eksporterami ropy. Dzięki temu z małej grupy uchodźców powstał naród, który między 1967 a 2006 rokiem rozrósł się z 0,45 miliona do 3,9 milionów ludzi. Ten dziewięciokrotny współczynnik to rekord świata. Przy podobnym tempie przyrostu naturalnego zamiast niespełna czterdziestu milionów Polaków mielibyśmy dziś dwieście dziewięćdziesiąt. Jednak nie tylko młodsze rodzeństwo, ale i większość pierworodnych synów Palestyny pozostaje bez zatrudnienia. Także dlatego, że ONZ nie udaje się powtórzyć na rynku pracy sukcesu z klinik położniczych.
Najgłośniejszy poeta palestyński Mahmud Darwisz urodził się w 1941 roku w małej wiosce na terenie dzisiejszego Izraela. Opuścił ją jako wygnaniec w 1948 i razem z rodziną trafił do Libanu. Kolejne lata spędzał w coraz to innych krajach. Jego exodus nie miał końca. Poeta zmarł w USA w sierpniu tego roku. Opłakiwali go nie tylko Palestyńczycy, ale cały świat arabski.
Darwisz pisze:

Wierzę opowieściom. Płaczę.
Mężczyźni
trwają jak żal… jak grzech… Fiołki rosną nad ciałami kobiet.
Wierzę opowieściom. Wybucham gniewem:
Kobiety
jak winogrona… pył… cios gorączki
odchodzą z pamięci i ciał mężczyzn.
Wierzą opowieściom,
lecz nie znajduję dowodu.
Zarzucam kłamstwo opowieściom,
nie znajduję fiołków ani pól…
Drogi do Ciebie duszą dymem.
Drogi do Ciebie płoną.
Drogi do Ciebie rozwidlają się.
Drogi do Ciebie są linią krwi.
Noc, osłona złodzieja i świętego
kaptur proroka i mundur policjanta.

Tę historię mógłby opowiedzieć Hassan. On też tylko wierzy opowieściom.
Hassan urodził się w 1986 roku w Katarze. Spędził tam cztery lata. Potem w 1990 roku zaczęła się wojna między Irakiem a Kuwejtem. Rodzina musiała wyjechać z Kataru, bo cały świat popierał Kuwejtczyków, a OWP opowiedziała się za Irakiem. Wielu rodaków jak on opuściło bogate państwa zatoki. Ojciec Hassana zdecydował się na Liban, bo miał tu rodzinę.
– To był błąd – mówi dziś Hassan.
Po przyjeździe trafili do Ain Al-Helweh. Ten największy z dwunastu oficjalnych obozów palestyńskich w Libanie leży w północnej części Saidy. Na przestrzeni około jednego kilometra kwadratowego mieszka tu ponad siedemdziesiąt tysięcy ludzi. Standard Agencji Narodów Zjednoczonych dla Pomocy Uchodźcom Palestyńskim (UNRWA) przewiduje na rodzinę trzy do pięcioosobową 46m2 powierzchni mieszkalnej z kuchnią i łazienką włącznie.
Do Ain Al-Helweh przylega kilka „dzikich” osiedli z około piętnastu tysiącami mieszkańców. Nie obowiązują tu żadne standardy. Jako „nielegalny” nie ma się prawa do opieki UNRWA. Tu pracuje Hassan i PU.
- Pierwsze dni w obozie były trudne – wspomina Hassan. - Tuż obok gdzie mieszkaliśmy, ciągle ktoś strzelał. Bałem się. Potem, po jakiś sześciu miesiącach, kupiliśmy mieszkanie i przeprowadziliśmy się poza obóz.
Tata i mama Hassana znaleźli pracę w organizacjach międzynarodowych. Mieli dużo szczęścia. Nawet Palestyńczycy mieszkający poza obozem podlegają w Libanie licznym restrykcjom prawnym. Istnieje długa lista zawodów, których nie mogą wykonywać. Obejmuje ona przede wszystkim ludzi wykształconych. Palestyńczyk po uczelni wyższej ma do wyboru albo siedzieć w domu, albo pracować jako taksówkarz czy śmieciarz. Skąd szukać pomocy?
Wiadomość: W dniu 26 sierpnia 2008 roku odbyło się w Bejrucie spotkaniu palestyńskiego prezydenta Mahmuda Abbasa z prezydentem Libanu Michelem Suleimanem. Po zakończeniu spotkania Abbas wystąpił na konferencji prasowej. Powiedział, że jest zaszczycony składając wizytę w bratnim kraju. Wiemy i doceniamy, mówił, jak bardzo poświęcacie się w sprawie Palestyńczyków. Całkowicie popieramy krytyczne stanowisko rządu libańskiego odnośnie palestyńskiej broni poza terenem obozów. Wierzę też, że uda nam się znaleźć sposób na zażegnanie incydentów na ich terenie. Zgadzamy się, że Palestyńscy uchodźcy mają prawo do powrotu do Palestyny. Zajmuję się tą sprawą wspólnie z Izraelczykami. Jestem jednak stanowczo przeciwny przyznaniu obywatelstwa Palestyńczykom w Libanie. Zostałem wybrany przez Palestyńczyków i ich reprezentuję. Jestem odpowiedzialny za cały naród i wypowiadam się w jego imieniu.
Mahmud Darwisz powiedział kiedyś, że musimy zrozumieć, co jest przyczyną palestyńskich tragedii, a nie je osądzać. Mylą się orientaliści, mówił, twierdząc, że nasi chłopcy spieszą się, aby spotkać piękne dziewice w raju. Palestyńczycy kochają życie. Jeśli damy im nadzieję, damy im polityczne rozwiązanie, to przestaną się zabijać.
Darwisz pisze:

Kiedy on się zabijał,
niebiosa były blisko jego nóg,
pszczoły krążyły we krwi,
fale rozbrzmiały echem.
Kiedy on się zabijał,
ptaki zamarły w przestrzeni.
Jakby się zabił
jako protest
albo pożegnanie,
albo nadaremnie…
Jakby się zabił,
a południe nie przemijało…
i on nie przeminie.

W rubryce „Polak za granicą” Ministerstwo Spraw Zagranicznych nadal podaje: Od 2006 r. w Libanie trwa kryzys polityczny, który negatywnie wpływa na stan bezpieczeństwa. W Bejrucie i w innych regionach kraju dochodzi do zamachów bombowych, incydentów z użyciem broni palnej oraz starć zbrojnych. W związku z tym Ministerstwo Spraw Zagranicznych odradza obywatelom polskim podróżowanie do Libanu.
Rzeczywiście. Kilometr kwadratowy Ain Al-Helweh nie jest najbezpieczniejszym miejscem na świecie. Z czym można go porównać? Obóz jest jak getto. Czy może też jak Zoo… Pamiętacie melancholię na wybiegu?
Ain Al-Helweh znaczy słodkie źródło. Źródło otoczone jest murem i niekiedy drutem kolczastym. Aby tam wejść, musiałem przejść kontrolę na posterunku Armii Libanu. Nie jestem mieszkańcem źródła, więc o przepustkę wystąpiłem z wyprzedzeniem. Dostałem numer. Podałem go wartownikowi. Procedura nie sprawiła mi trudności. Ain Al-Helweh jest atrakcją turystyczną, która dostarcza szczególnego dreszczu emocji. Biały turysta, który z treckingowym plecakiem idzie główną ulicą obozu, nie jest niczym niezwykłym.
Kiedy mijamy posterunek, zaraz po lewej jest gmach, siedziba Fatah. Kilku uzbrojonych w kałasznikowy panów kiwa się na krzesełkach przed bramą. Armia Libanu nie ma wstępu do wewnątrz oficjalnego obozu. Tu kontrole sprawuje OWP.
– Zobacz w prawo – mówi Hassan, z którym jadę w samochodzie – przed szkołą UNRWA jest ulica radykałów z Dżund Al-Szam. Kiedy wybuchła tu bomba, szkoła została uszkodzona. Był środek dnia. Na szczęście są wakacje i nie było dzieci.
W Ain Al-Helweh prawie codziennie są walki. Nie zawsze wiadomo kto strzela i po co.
Szczególną sławą cieszy się mająca tu siedzibę Osbat Al-Ansar, tak zwana Liga Stronników. Chodzi oczywiście o stronników proroka. Liga figuruje w spisie organizacji terrorystycznych opracowanym przez ONZ, ale także niezależnie przez USA, Kanadę, Australię i inne państwa. Jej konta zostały zablokowane w 2002 roku. Departament Stanu USA uważa ją, tak samo jak Dżund Al-Szam, za ściśle powiązaną z siatką Osamy ben Ladena.
Tymczasem mój pierwszy pobyt w Ain Al-Helweh szybko się kończy. Hassan dostaje telefon, że w obozie wybuchła bomba. Natychmiast zawracamy samochód. Wojsko sprawnie nas wypuszcza. Później w biurze okazuje się, że to plotka. Armia dostała informację, która się nie potwierdziła. Media przedwcześnie wysłały wiadomość w świat. Do obozu wracamy jednak dopiero nazajutrz.
Część personelu PU tak jak ja mieszka w Bejrucie. Do miasta jadę z francuskim inżynierem Julien, szefem Hassana. To on kieruje PU w Saidzie i tym samym jest odpowiedzialny za Ain Al-Helweh. Umówiliśmy się na rozmowę u niego w domu.
– Pamiętasz jakąś niebezpieczną sytuację w obozie? – pytam nawiązując do dzisiejszych wydarzeń.
– Tak. Pewien człowiek miał dach w złym stanie. Prosił nas, abyśmy go naprawili. Problem polegał na tym, że rejon, gdzie on mieszka, nie jest objęty naszym projektem. Nie mamy pełnej swobody działania. Na przykład, nasze prace ograniczają się do terenów libańskiego Ministerstwa Pracy i Transportu. Jeśli ktoś mieszka gdzie indziej, nie możemy nic na tej ziemi robić. Dzikie zasiedlenia mają miejsce na prywatnym gruncie. Ministerstwo udzieliło nam zgody na pracę na swojej ziemi. Nie możemy sankcjonować bezprawia. Choćby trwało od dziesiątek lat, skrupulatnie przestrzegamy przepisów. Takie są reguły gry. Ludziom czasem trudno to zrozumieć.
Julien ma dwadzieścia dziewięć lat. Jest szczupły, wysoki i bardzo serdeczny. Kiedy mówi, nie spieszy się, jakby z szacunku dla słuchającego. Siedzimy w przestronnym, skromnie urządzonym salonie. Julien trzyma nogi na stole i popija Pastis.
– Wracając do konfliktu o dach – ciągnie – najpierw był normalny wniosek. Potem nasz lokalny pracownik zaczął być szantażowany. Człowiek, który się skarżył, należy do Dżund Al-Szam. Ten, na którego spadły skargi, jest w Fatah. Konflikt o dach stał się sprawą polityczną. Każdy zadzwonił po swoich ludzi. Do naszego petenta przyjechało dziesięciu mężczyzn na skuterach z RKMem, każdy oczywiście z AK-47. Tylko w razie czego, aby go bronić… - śmieje się Julien - Tamten oczywiście wezwał Fatah. Przyjechało ich z pięćdziesięciu. Wtedy zjawili się ludzie z Osbat Al-Ansar. Aby ich rozdzielić użyli perswazji. I udało się. Nic się nie stało – Julien zamyśla się na chwilę. – Cała sprawa z powodu falowanej blachy wartości pięćdziesięciu, niech będzie stu dolarów. Potencjał przemocy jest ogromny.
Getto? Czy może jednak Zoo?
Mieszkańcy Saidy jeżdżą do Ain Al-Helweh na zakupy. Kupują warzywa, ubrania, korzystają z usług rzemieślników. Wszystko jest tu o wiele tańsze niż w innych częściach miasta.
Jeśli chodzi o zatrudnienie, sprawa wygląda inaczej. Libańczycy sprowadzają Filipinki i czy tak zwane Sri Lanki, które pracują jako gosposie domowe lub bony do dzieci. W reprezentacyjnych dzielnicach miast ale i w górskich wioskach kobiety z dalekiej Azji od rana szorują podłogę, gotują i serwują kawę. Ostatnio modne stało się, aby wyprowadzały pieski. Gosposie mają na sobie błękitne mundurki. W bratnim kraju nawet takiej pracy Palestyńczyk nie dostanie. I to już nie jest kwestia przepisów.
Kariera Mahmuda Darwisza była ściśle powiązana z Libanem. Jako dziecko mieszkał tu w chrześcijańskim Damour. Młody poeta współtworzył później intelektualne życie Bejrutu. Jednocześnie był związany z OWP. Jednak zgodę na Oslo w 1993 roku uznał za zdradę sprawy palestyńskiej.
Dziecięcy pobyt Darwisza w Damur można traktować jako symbol rozdarcia dojrzałego artysty. Jego poezja zawieszona jest między radykalizmem politycznym a kontemplacją emigracyjnej degradacji.
Wiadomość: 20 stycznia 1976 roku odziały palestyńskie i lewicowe dokonały masakry w nadbrzeżnej miejscowości Damur. Po ponad tygodniowym oblężeniu atakujący wdarli się do miasteczka i zabili kilkaset mieszkańców, w tym kobiety i dzieci. Rodziny mordowano w ich własnych domach. Do niemowląt strzelano z bliskiej odległości. Młode dziewczyny były wielokrotnie gwałcone. Mimo interwencji maronickiego pastora Damour u lewicowych polityków i w biurze Arafata oblężenia nie przerwano. Resztki ludności, które przeżyły, zostały deportowane.
Na ich miejsce Palestyńczycy sprowadzili uciekinierów z Tell al-Zaatar, które latem tego roku zdobyli falangiści pod okiem Williama Hawi. Później, po jego śmierci, kontrolę nad ich wojskiem przejął Samir Geagea. Jego kolegą był cieszący się złą sławą Eli Hobeika, jeden z najbrutalniejszych, jednocześnie niezwykle inteligentny lider falangi. W masakrze w Damur zginęła rodzina i narzeczona Hobeiki. Eli do końca życia nie mógł się otrząsnąć po tej stracie. W następstwie inwazji Izraelskiej w 1982 roku, palestyńscy mieszkańcy zostali wygnani i do Damur powróciła ludność, która przeżyła w 1976 roku.
Podobnych historii jest w Libanie dużo. Na wielu swoje piętno odcisnęli Palestyńczycy. Ludzie o tym pamiętają. Ale jak być umiarkowanym wobec tragedii własnego narodu? Czy można być letnim wobec cierpienia?
Granice kompromisu były jednym z centralnych motywów twórczości Darwisza. Poeta pisze:

Wyruszyliśmy w stronę Jafy, bezpieczni.
Zjednoczcie się, przyjaciele pięknej pomarańczy…
My idziemy wbrew tęsknocie… wbrew przemijaniu.
Idziemy w stronę naszych źródeł… Idziemy wbrew królestwu.
Przeciwko niebiosom – dyktaturze nad biednymi,
przeciwko sądom śmierci,
przeciwko więziom narodowym,
nawet przeciwko dziedzictwu oliwek i męczenników.


„Chroń mnie przed tym, czego chcę” napisała Jenny Holzer na tablicy świetlnej w Nowym Jorku w dziesięć lat po rozpoczęciu wojny domowej w Libanie. Artystka prezentowała swój zbiór truizmów w przestrzeni wielkich aglomeracji miejskich. Teksty Holzer stopniowo stały się coraz bardziej różnorodne. Ich źródłem była poezja. Artystka sięgnęła również po Darwisza. Nocą na najważniejszych budynkach w Londynie wyświetlała fragment jego wiersza: Dwa ptaki przeleciały nad nami. Nie strzelasz w górę? Co powiesz?

Przyjaciele pięknej pomarańczy, symbolu Palestyny, szli wbrew niebiosom i wbrew przemijaniu. Wielu mieszkańców obozów czuje się zdradzonych nie tylko przez bogaty świat północy, ale i przez własnych rodaków, przez Libańczyków i innych Arabów.
Tymczasem Hassan tłumaczy mi, że dla niego pomagać Palestyńczykom to obowiązek.
- Jeśli okazuje mi wdzięczność człowiek, który dzięki PU ma w baraku prąd i bezpieczne izolacje, to mówię mu, podziękuj Francuzom i Europejczykom. Wiesz dlaczego? – zwraca się do mnie.
Nie wiem.
- Wy nie musicie nam pomagać. A jednak to robicie. To wam należy się wdzięczność. Nie mnie.
Instalacje Holzer łączą w sobie solidność budynków i iluzoryczność światła. Pod osłoną nocy poważne gmachy zmieniają się w tło dla poezji i myśli. O świcie ustępują naturalnemu prawu budzącego się dnia. Są jak sen, który czasem skłoni do refleksji, ale po przebudzeniu kłóci się z rzeczywistością. Jest tylko zlepkiem bezsensownych wrażeń. Jak powiązać go z otaczającym nas światem? Czy można iść wbrew przemijaniu?
Mahmud Darwisz dobrze zdawał sobie sprawę z tych dylematów. Pisze:

Nadszedł czas wybuchu.
Na mieczu jest księżyc.
Ojczyzna nie jest murem,
a ja nie jestem kamieniem.
Ziemia zaczyna się od jego rąk i od swojego kresu.
Pyta: - Gdzie jest mój czas?
Mówi: - Czas jest z pszenicy.
Mówi: - Pierwsza kula smaga ziemię śmiertelnie,
odkrywa rzeczy hańbiące, okrutne ptaki i wytrwałość początku.
To odtąd… Od dzwonów na murach więzienia
zaczyna się czas bojownika…


Czas bojownika może oznaczać czyny hańbiące, jak Damur. „Chroń mnie przed tym czego chce” w stosunku do Palestyńczyków ma wiele znaczeń.
Hassan wie, jak to jest stać na rozdrożu.
- Gdybym w pracy w Premiere Urgence pomagał Palestyńczykom, aby zostali w Libanie, to bym to rzucił. Natychmiast. To co robimy, jest tymczasowe. Bez perspektywy na długo. Mam nadzieję, że niebawem wrócimy do Palestyny. To jest nasz cel.
Julien, który ma za sobą doświadczenie pracy przy renowacji szpitali w Korei Północnej, też nie ma łatwego zadania.
- Palestyńczycy nie mogą kupować mieszkań ani ziemi w Libanie. De facto skazani są na obozy lub nielegalność. Nie pozwala im się integrować w ramach społeczeństwa libańskiego. Z drugiej strony my nie robimy tu żadnych pięciogwiazdkowych remontów. Zajmujemy się ludźmi w potrzebie. Nasz donator odmawia zresztą finansowania projektów, które mają do czynienia z powiedzmy - Julien waha się chwilę - ładnym urządzeniem obozu. Nie staramy się, aby było tu przyjemnie żyć.

Palestyńczyk, któremu Premiere Urgence doprowadziło nową instalację wodnokanalizacyjną, długo ze mną rozmawiał. Opowiadał, jak za każdym razem, kiedy dorobił się niewielkich pieniędzy, a to na miejscu, a to wyjeżdżając za granicę, tracił w Libanie wszystko. Raz była wojna domowa. Kiedy indziej nalot izraelski. Potem bratobójcze walki, w których opowiedział się po stronie nie tej frakcji co trzeba. A jednak zawsze wracał do Libanu. Tu pochował zmarłego w wypadku syna.
Kiedy starzec nabrał do mnie zaufania, powiedział:
- Zobacz, jak mam się cieszyć z tego, że mam nowe instalacje? Aby położyć rury, rozkopaliście mi przed domem drogę. Droga nie jest utwardzana, to po prostu ziemia i piach. Co roku mam tu potop. Potem tygodniami błoto. Nie mogę wyjść z podwórka. Jak położyliście instalacje, dlaczego zakopaliście drogę dokładnie w takie same wertepy, jak poprzednio?
Abyś nie czuł się tu jak w domu – chciałem powiedzieć. Ale nie powiedziałem. Okropnie nie lubię chodzić do Zoo.
Już w 1975 roku, a więc u progu wojny domowej w Libanie, Mahmud Darwisz bał się o to, co będzie z jego współbraćmi, dziesiątkami lat żyjącymi w marzeniach na wygnaniu. Pisze:

Marzenie uzyskuje swój kształt
i boi się.
Lecz miasto stoi
na szczycie nowej rany
w wybuchu burzy.
Co mówi wiatr?
My, wiatr, wywracamy okręty i planety,
namioty i trony.
Co mówi wiatr?
My, wiatr,
roznosimy hańbę Twoich niebiańskich ud,
roznosimy naszą hańbę,
przedłużamy wiek burzy.

Noc przeciw śmierci.
Już gotowa dla Ciebie kołyska dzieciństwa i góra.
Marzenie jest do nas podobne.
A do Ciebie jest podobny śpiewak, herold i bohater.
Marzenie uzyskuje swój kształt
i boi się.
Lecz miasto stoi
w płomieniu ognia gorejącego
w żyłach mężczyzn.
Roztop się! Rozprosz się jak popioły lub wielbłądy.
Co mówi wiatr?
My, wiatr,
My wiatr,
My wiatr…

Kiedy następnego dnia po plotce o bombie wróciłem do Saidy, rozmawiałem z Julien o drogach. Jest dobra wiadomość! Premiere Urgence planuje nowy projekt. W jego ramach po położeniu instalacji rozpoczną się pracę nad nową nawierzchnią ulic w obozie Ain Al-Helweh, w słodkim źródle.

-------------------------------------------
*Wszystkie cytaty poetyckie: Mahmud Darwisz, XX w. (przekład Krystyna Skarżyńska-Bocheńska; w jej przekładzie też cytowany w tekście wyżej Khalil Hawi).
**Wszystkie "Wiadomości" opierają się na doniesieniach agencji prasowych, publikacjach w mediach i informacjach z oficjalnych stron internetowych odnośnych organizacji.


Latarnia Morska 2 (10) 2008





BOŻE IGRZYSKO CAŁKIEM LUDZKIE CZYLI WOJNA SŁÓW (3)

Głos mówi:
Zbombardowałem dzisiaj Bejrut,
Bombardowałem go każdego dnia.
Gdy stanę oko w oko ze śmiercią,
to nie powiem, że…*
(…)

Bejrut 2009

- Prawda jest taka, że to nie zapisało się w mojej pamięci – mówi Ari Folman w swoim „Walcu z Baszirem”. Ten animowany dokument został odznaczony wieloma prestiżowymi nagrodami, między innymi Złotym Globem za najlepszy film zagraniczny w 2009 roku. Opowiada o losach izraelski żołnierzy, którzy wzięli udział w inwazji na Liban w 1982 roku.
Każdy z bohaterów filmu ma na swój sposób problem z pamięcią. Gdy stanę oko w oko ze śmiercią, to nie powiem, że… zabijałem niewinnych ludzi, kobiety i dzieci? Nie pamiętam. Bawiłem się, miażdżąc czołgiem samochody na libańskich ulicach? Nie pamiętam. Masakra Palestyńczyków w Shatili, których zamordowali libańscy sojusznicy Izraela? Zresztą, to nie przypadek, że autobiograficzny dokument Folmana posługuje się animacją - środkiem filmowej fikcji.
Wiadomość**: Jeśli rozważać piśmiennictwo arabskie, to okaże się, że nie ma w nim kolektywnego rzeczownika opisującego obcych. Grecy, Rzymianie, Słowianie i inni operują pojęciami, które sugerują, że poza swoimi granicami mają do czynienia z dzikimi, nieobliczalnymi i niebezpiecznymi barbarzyńcami. W tradycji muzułmańskiej patrzy się na „obcych” indyferentnie, o ile oczywiście są pokojowo nastawieni. Nie oczekuje się od nich niczego dobrego, ale też i niczego złego. Zwraca uwagę, że zarówno granice geograficzne jaki i kulturowe nie były nigdy ściśle wytyczane. Obcość jest w tradycyjnej kulturze muzułmańskiej postrzegana przede wszystkim przez pryzmat jednostki. Chodzi tu o poczucie dystansu człowieka wobec otoczenia. Taka subiektywna perspektywa nie powoduje odgraniczenia od mniej lub bardziej wrogiego Innego. Wskazuje na pewien brak w sobie samym. Być może dążenie do zniwelowania różnic i światowej unifikacji jest cechą nowożytnego Zachodu. W kulturze Islamu przeciwnie: nie chodzi o pozbycie się różnicy ani o agresję przeciw „obcemu”, ale o wypełnienie indywidualnie postrzeganego braku. Czasem jest on rozumiany dosłownie, na przykład jako brak bliskich w nowym otoczeniu. Bardziej abstrakcyjnie może to być konieczność zrozumienia nowego elementu świata, który dotychczas pozostawał nieznany – pisze profesor Thomas Bauer, niemiecki badacz kultury Islamu z Münster.
Żołnierze izraelskiej armii okupacyjnej zdają się być zawieszeni między oboma tradycjami. „Walc z Baszirem” opowiada o ich wyobcowaniu. Przez cały dokument przewija się pytanie: czy ja tam byłem?
Na oczach widza kreślone są coraz to nowe wspomnienia. Rzeczywistość układa się w kolejne kadry, jakby dopiero rodziła się w zakamarkach ludzkiej pamięci. Bohaterowie tak jak i my postrzegają libański świat niczym film… rysunkowy. Nawet fotografie, na których odnajdują siebie sprzed dwudziestu lat nie są żadnym dowodem - czy pamiętasz mnie na tym zdjęciu? Czy to byłem ja? Koledzy z tej samej drużyny nie mogą sobie przypomnieć. Nie rozpoznają nawet samych siebie.
Ciekawe, że to zwierzęta aktywizują pamięć i każą postaciom Folmana godzić się z rzeczywistością. Profesor Zahava Solomon pyta się jednego z pacjentów.

- Jak przetrwałeś tę wyczerpującą wojnę?
- To było całkiem łatwe, potraktowałem ją jak długą wycieczkę.
Wmówił sobie, ciągnie profesor, cóż za wspaniałe widoki: strzały, artyleria, ranni, krzyki… Patrzył na to wszystko jakby przez wyimaginowany aparat.
I nagle coś się stało: „aparat" się popsuł. Sytuacja stała się dla niego traumatyczna, gdy znaleźli się na bejruckim hipodromie. Ujrzeli ogromną ilość padliny, zarżniętych koni arabskich.
- To mi złamało serce - powiedział. - Cóż zrobiły te konie, że spotkało je takie cierpienie?
Nie mógł znieść widoku tych martwych i rannych koni.

Kiedy rozmawiałem o filmie z Libańczykami, niezależnie od ich orientacji politycznej, powtarzała się jedna obserwacja. „Walc z Baszirem” jest dziełem pękniętym. Na początku opowiada o losach szeregowych żołnierzy. Spoza obrazu znienawidzonego wroga wyłania się człowiek.
- To dobrze - mówi mi Rania***, nauczycielka historii, Sunnitka. Osoby takie jak ona zwykle identyfikują się z ugrupowaniami wrogo nastawionymi do Izraela, sympatyzującymi z Palestyńczykami. – Dzięki temu widzę, że tam też są ludzie. Ci chłopcy mają swoje dziewczyny, mają matki i rodziny, które ich kochają. Oni też się boją. Nigdy tak o tym nie myślałam – kobieta milknie na chwilę. - Niby to oczywiste, ale trudno jest wyobrażać sobie morderców jako ludzi, prawda? Wiesz, ostatnio znów dostajemy te telefony. Dzwonią do nas o drugiej, trzeciej w nocy i grożą, że jak z terytorium Libanu będą spadać rakiety na Izrael, to odpowiedź będzie straszniejsza, niż wojna w 2006 roku. Niby głos mówi po arabsku, ale ma hebrajski akcent. Po co oni to robią?
Druga część filmu bezpośrednio dotyczy masakry w Sabrze i Shatili. Być może jest szokująca dla nieobeznanego z historią Bliskiego Wschodu Europejczyka. Po tamtejszych widzach spływa jak z przeproszeniem woda po kaczce. Raczej wywołuje rozdrażnienie. Problem winy? Wątpliwości co do udziału w masakrze? To śmieszne…
Przypomnijmy najważniejsze fakty. W czerwcu 1982 roku Siły Obronne Izraela wkraczają do ogarniętego od siedmiu lat wojną domową Libanu. 14 września tego roku w zamachu bombowym ginie prezydent elekt tego kraju Baszir Dżamajel.

W pierwszym roku wojny domowej, po śmierci Williama Hawi Baszir, z zawodu prawnik i absolwent nauk politycznych, staje się jedną z kluczowych postaci zbrojnego ale i politycznego pionu libańskiej Falangi. Właśnie kończy się prowadzone przez Hawiego oblężenie obozu palestyńskiego Tell el-Zaatar, znajdującego się zresztą pod opieką UNRWA. Rok wcześniej Baszir jest jednym z organizatorów sławnego ataku na palestyński autobus z cywilami, który daje asumpt do wybuchu wojny domowej.
- Ja dużo rozumiem. Współczuję Palestyńczykom, że zostali wygnani z Izraela i muszą mieszkać w obozach – mówi dziś jeden z polityków związanych z milicją uczestniczącą w tym oblężeniu. Mężczyzna ma dobrze ponad pięćdziesiąt lat. – Liban przyjął tych ludzi. Pozwolił im tu mieszkać w ilości, która stanowi ponad 10% populacji kraju. Żadne inne państwo tego nie zrobiło. Tymczasem jak oni nam się odwdzięczyli? Rozmnażają się jak króliki. A co to, kondomów używać nie łaska? Tyle dzieci, które nie mają co robić. Ich obozy to wylęgarnie terroryzmu. Jak chcesz kupić broń czy narkotyki, bardzo proszę…

- Ale w Libanie każde ugrupowanie polityczne ma swoje ramię zbrojne – oponuję. – Skądś muszą brać broń…
- Dobrze, ale to jest nasza sprawa. Palestyńczycy są tu gośćmi. Zresztą, gdyby trzymali tę broń do walki z Izraelem to w porządku. Weź Tell el-Zaatar. Zanim doszło do oblężenia, zaczęli pobierać myto na przyległych ulicach! Wywłaszczali mieszkańców i przejmowali budynki zamieniając je w fortyfikacje. A dlaczego w ogóle zaczęła się wojna domowa? Przez nich. Myśmy bronili tylko swojej ziemi!
W kolejnych latach, po krwawych rozprawach z konkurencyjnymi milicjami chrześcijańskimi, charyzmatyczny Baszir Dżamajel staje się niekwestionowanym liderem falangi, jednego z najsilniejszych ugrupowań politycznych i militarnych kraju. U swojego boku ma Samira Geagea i Eliego Chobeika. Wspólnie planują i wykonują wiele zbrojnych akcji wymierzonych przeciw PLO.
Izrael już w latach siedemdziesiątych traktuje Baszira jako sojusznika. Choć reprezentuje opcję polityczną, której nie popiera większość mieszkańców, jako prezydent elekt podejmuje próbę przywrócenia jedności kraju. Ma plan włączenia swojej milicji do armii. Zakrawający na paradoks pomysł jest w regionie starym sposobem przywracania strukturom państwa ich nadrzędnej roli. Inkorporacja najsilniejszych, pozostających poza armią ugrupowań to także dziś jeden z pomysłów, jak poradzić sobie na przykład z milicją Hezbollahu.
Na krótko przed śmiercią Baszir spotyka się z premierem Izraela Menachemem Beginem. Obiecuje zawrzeć pokój. Jednak pokój z państwem, które zajmuje połowę kraju, choćby w perspektywie otwierał drogę do wycofania się okupanta, okazuje się trudnym wyzwaniem. Potężni sąsiedzi Libanu też dają do zrozumienia, że byłby to dla nich policzek.
Ostatecznie morderca Baszira okazuje się szybszy. Zamach wywołuje falę przemocy przeciw Palestyńczykom oskarżonym o jego przygotowanie. Rzecz wydaje się prawdopodobna, bo to Izraelczycy, sojusznicy Baszira, pobili Arafata i zmusili PLO do wycofania się z Libanu w kilka tygodni wcześniej. Choć szybko okazuje się, że zamachu dokonał ktoś związany z Syryjską Partią Socjalistyczno-Narodową, nie zmienia to losu Palestyńczyków.
Opuszczeni przez swoich liderów i część zbrojnego ramienia stają się przedmiotem zemsty. Skupieni w kilkunastu obozach są teraz łatwym celem.
W dzień po zabójstwie Baszira falangiści pod wodzą Eliego Hobeika masakrują ludność obozu Shatila i przyległej dzielnicy Bejrutu Sabra. Ginie od ok. 1000 do 3000 ludzi. Ludzie są rozstrzeliwani, torturowani (rycie nożem krzyży na gołej skórze) i bestialsko męczeni (pewnej kobiecie w zaawansowanej ciąży rozcięto brzuch i obcięto płodowi głowę).
- Ta masakra, to był błąd – mówi mi ten sam chrześcijański polityk. – Ale zemsta, tak to jest. Emocje, które wymykają się spod kontroli – tłumaczy prostym zdaniem to, co stało się tematem nieskończonej ilości filmów i książek. W ramach libańskiego dyskursu politycznego można godzinami mówić o podłości Izraela, ale zbrodnie „swoich” kwituje krótkim zdaniem.
Część chrześcijańskich falangistów w Shatili to mieszkańcy Damour, w którym kilka lat wcześniej masakry dokonali Palestyńczycy. To tam ginie rodzina i narzeczona Chobeiki. Tyle że jeszcze wcześniej jest Karantina, dzielnica Bejrutu pod kontrolą PLO, gdzie falangiści masakrują około 1000 osób. Damour jest zemstą za Karantinę, Shatila za Damour, kolejne obrazy, kolejne filmy nakładają się na siebie. Bez początku i bez końca…
Tym razem dookoła obozu stoją izraelskie czołgi. Późniejszy filmowiec Ari Folman ma posterunek na dachu pobliskiego budynku. Strzela z moździerzy race, aby rozświetlić katom Shatili miejsce pracy.
- Prawda jest taka, że nie zapisało się to w mojej pamięci – mówi dwadzieścia lat później.
A przecież mogło być tak pięknie. Nawet kiedy w podróż do sąsiedniego kraju udajemy się w czołgu:

Przekraczając granicę w Rosh Hanikra, czułem się jak na wycieczce. Robiliśmy zdjęcia, opowiadaliśmy kawały… Przed rozpoczęciem walki mieliśmy czas na wygłupy.
„Dzień dobry, Libanie,
Dzień dobry, Libanie.
Zbyt wiele bólu, by to znieść,
Dzień dobry, Libanie.”
Widoki były piękne. Dokoła drzewa, kilka porozrzucanych domków. Prawdziwa sielanka. Wolna jazda pozwalała nam korzystać z uroków okolicy.
„Twoje sny mogą spełnić się,
Twoje koszmary mogą odejść w dal.
Twoje życie łaską jest, Libanie.”
W czołgu człowiek czuje się bezpiecznie. Czołg to bardzo masywny, opancerzony pojazd.
„Rozdarty jesteś na kawałki.
Wykrwawiasz się w ramionach mych.
Wykrwawiasz się w ramionach mych.
Miłością mego życia jesteś ty.
O moje krótkie, krótkie życie.
Rozedrzyj na kawałki mnie.
Ja krwawię...”
Nagle nasz dowódca przestał odpowiadać. Straciliśmy z nim kontakt. Widziałem jak opadła mu głowa. Wszedłem do środka i ujrzałem krew, krew wewnątrz czołgu. Krew ciekła z jego szyi.

Inaczej niż do obozu Ain al-Helweh, do Shatili można wejść bez przepustki. Granica między zabudowaniami przyległej Sabry nie jest widoczna. Kilkupiętrowe, murowane budynki przeplatają się z prowizorycznymi schronieniami. Na ulicach panuje żywy ruch. Handel jest jednym z głównych źródeł utrzymania. Shatila położona niedaleko wybudowanego na nowo stadionu nie wydaje się dziś biedniejsza niż sąsiedzkie dzielnice miasta, w których mieszkają szyiccy wyborcy Hezbollahu.
W samej Shatili pamięć jest czymś powszechnym. Złośliwy powiedziałby, że to jedyne prawdziwie egalitarne dobro mieszkańców obozu - bez względu na status czy majątek. Masakra w Sabrze i Shatili to traumatyczne doświadczenie nie tylko dla Palestyńczyków ale i dla całego Bliskiego Wschodu.
Wiadomość: Zobacz, to tu miała miejsce masakra. Wszędzie leżały trupy. Grzebano je za pomocą buldożerów. Martwi leżeli na całej długości ulicy. Buldożery zepchnęły ich do przydrożnego rowu. Zginęli tu Palestyńczycy i Libańczycy ze wszystkich grup społecznych. Wielu zostało zabitych maczetami. Moja ciotka też zginęła. Tu obcięto jej głowę – nastoletni chłopiec wskazuje zalane wodą podwórko. To kadr z innego dokumentu, „Dzieci z Shatili” Mai Masri z 1998 roku. Chłopca nie było wtedy na świecie. Ale pamięta.

Zmienia się sceneria, razem z bohaterem wchodzimy do palestyńskiej szkoły podstawowej. Dzieci tańczą i śpiewają.
- O czym opowiada ta ludowa piosenka? – pyta się nauczycielka.
- O Palestynie.
- Tak, o Palestynie. A dlaczego o Palestynie?
- No bo to nasza ziemia, którą muszą nam oddać.
- A co się z nią stało?
- Izrael nam ją zabrał.
- A dlaczego to zrobił? – dzieci zaczynają mówić jedno przez drugie:
- Bo jest piękna, ma bogatą tradycję, drzewa oliwkowe, cytrynowe.
- Musimy dostać naszą ziemię i nasz kraj z powrotem.
- I nasze domy. Muszą być tak samo piękne, jak kiedyś.
- Oni tam zabijali ludzi. A powinni zostawić ich takimi, jakimi są.
- Jak byście namalowali nową Palestynę? – pyta się nauczycielka.
- Piękne domy, wszystko udekorowane. Narysowałabym najpierw ziemię, potem domek mojego dziadka, tak jak opowiadała o nim babcia. Bo trzeba umieć sobie wyobrażać i pamiętać. Nawet jak malujesz małego ptaszka.
- Chcę mieć kolor niebieski, dużo niebieskiego! A obok flagę palestyńską. I drzewa mandarynkowe, bananowce, no i soczewica. Soczewica gotowana z ryżem… - dzieci wybuchają śmiechem.
Kiedy rozmawiam z członkiem obozowego samorządu, jednym z niewielu bezpartyjnych w tym gronie, wyłania się inna strona palestyńskiej pamięci.
- Nasi liderzy zachowują się tak, jakby siedzieli w studni i nawet nie chcieli zadrzeć głowy. A tylko tam, wysoko, widać kawałek błękitu. Wrócić? Dokąd mamy wrócić? Jak? Trzeba myśleć o tym, co jest tu i teraz. Mieszkamy w Libanie od trzech generacji. Potrzebna jest zmiana pokoleniowa i reformy, które pozwolą nam brać czynny udział w życiu kraju. To wymaga nie tylko nowego podejścia w libańskiej polityce, ale i wśród naszych, palestyńskich liderów. Może ludzie pokroju Arafata byli dobrzy w przeszłości. Świat przed dwudziestu, trzydziestu laty wyglądał zupełnie inaczej. Z żyjących legend zrobili się dziś kłamcy. To oni cynicznie igrają ludzkimi nadziejami.
Z tutejszej perspektywy „Walc z Baszirem” wpisuje się w logikę kłamstw:

Bombardowałem Bejrut każdego dnia.
Pociągając za spust,
Możemy odesłać obcych
do piekła wrót.
Jasne, że niewinni napatoczą się.
Gdy stanę ze śmiercią oko w oko,
to nie powiem, że...

- Oto jeszcze jedna próba pokazania, jacy jesteśmy święci – oburza się Diana****, działaczka społeczna, chrześcijanka. Jest bliska środowiskom, które postrzegają Izrael jako swojego sojusznika. – Żydzi to doskonale potrafią. Gdybyśmy choć trochę się od nich nauczyli… Nawet jako mordercy, wychodzi, że są najbardziej ludzcy. Godni współczucia.

Diana wstaje po pierwszych dwudziestu minutach. Po kilku dniach spotykamy się jeszcze raz. Dopiero za drugim podejściem ogląda do końca. To co w Europie wydaje się pełnym skruchy przyznaniem się do winy, przyprawia ją o uśmieszek politowania. Dziewczyna stara się ukryć rozdrażnienie.

- W tym filmie największe współczucie wywołują zwierzęta. Psy, które morduje Ari zanim wkraczają do libańskich wiosek, aby szczekaniem nie zdradziły skradających się nieprzyjaciół. I te dogorywające konie. To są tanie łzy, mimo że mi też stają w oczach – śmieje się. - To dobre dla kogoś, kto nie wie, o czym mowa.
- Przecież to byli wasi sojusznicy – wtrącam.
- Sojusznicy?! Tata opowiadał mi o tym. Jako oficer naszej milicji zajmował się dostawami uzbrojenia. Owszem mieliśmy od nich broń. Wiesz, jak to było? Oni mieli mnóstwo sprzętu porzuconego przez Syryjczyków i Egipcjan w Wojnie Październikowej (Jom Kippur). Nie potrzebowali go. To był biznes. A my szukaliśmy broni. Po prostu mieli najlepszą ofertę na rynku. Ani jednej kuli nie dostaliśmy za darmo. Za pół ceny, owszem, ale nie za darmo.

Pamiętam skwierczący głos, jakby syczący dźwięk… Odpalili pociski z wyrzutni rakiet i brzmiało to, jak dźwięk wystrzeliwanych przez Indianina strzał. Zanim wybuchną, pociski wydają ten syczący dźwięk. Nie słyszysz eksplozji, tylko to syczenie i odgłos walących się ścian.
W trakcie tego wszystkiego widać cywili na balkonach.
Kobiety, dzieci i starzy ludzie patrzą się, jak gdyby to był film, a tamci strzelają do nas z wszystkich stron.
(…) Wtedy w samym środku tego piekła, pojawia się telewizyjny korespondent Ron Ben-Yishai. Idzie wyprostowany, unikając kul niczym Superman. Spaceruje przed siebie, jak gdyby nigdy nic. Kule świszczą obok niego. Tuż przed nim czołga się przerażony kamerzysta. Trzęsie się ze strachu i jedyne co widzi, to własny kask.

Wszyscy jakbyśmy byli częścią tego okrutnego filmu, w filmie, w filmie… Na koniec pada pytanie, którego w Libanie nie da się uniknąć. Nieśmiało, ściszonym głosem, Diana mówi:
- Czy to możliwe, że izraelski oficer przyszedł i wezwał do zaprzestania masakry, jak tu pokazują? Bierze megafon i każe falangistom rozejść się. Wierzysz w to? Przecież Żydzi non stop kogoś masakrują. To chyba nie jest możliwe.
Swoją drogą ciekawe, że falangiści natychmiast słuchają rozkazu żydowskiego oficera. Tak pokazuje film.
Kiedy bohaterowie Folmana szukają prawdy, nie wiadomo, co dokładnie mają na myśli. Bo też prawda w Libanie znaczy dla każdego coś całkiem innego. Rzadko kto, tak jak Diana, pyta się, jak było. Zwykle ludzie po prostu pamiętają. A pamięć to jest dynamiczny proces, uczy Ori Sivan, terapeuta Ariego, który opowiada o pewnym psychologicznym eksperymencie. Bo pamiętać znaczy też po prostu zmyślać.

Grupie ludzi pokazano 10 różnych fotografii z dzieciństwa. Dziewięć z nich faktycznie pochodziło z ich przeszłości, ale jedno było fałszywe. Wklejono ich zdjęcie w tło, przedstawiające wesołe miasteczko, w którym nigdy nie byli. Osiemdziesiąt procent rozpoznawało siebie… Fałszywe zdjęcie brali jako prawdziwe! Dwadzieścia procent nie mogło sobie przypomnieć. Badacze spytali ich powtórnie. Za drugim razem stwierdzili, że sobie przypominają.
- To był taki wspaniały dzień w wesołym miasteczku. Razem z moimi rodzicami.
Pamiętali całe sfabrykowane wydarzenie.

To jest właśnie punkt, w którym „Walc z Baszirem” pęka. Nie tylko otwartość i skrucha filmu skrojona jest na miarę, znów przepraszam, zachodnich prawiczków. Granica wobec obcego – Libańczyka, Palestyńczyka – nie zostaje tu nigdy przekroczona. Obcy pozostaje barbarzyńcą, dokładnie tak, jak mówi niemiecki profesor. Jest wrogiem, z definicji częścią ciemnej strony świata, nawet jeśli jest sojusznikiem czy zwykłym cywilem. Meandry pamięci i rachunek sumienia dotyczą wyłącznie swoich. Ostatecznie stają się okazją do przypomnienia światu o Holokauście:

- Twoje zainteresowanie masakrą wywodzi się z innej masakry. Dla ciebie te obozy dotyczą "innych" obozów. Twoi rodzicie byli w obozach?
- Tak.
- Auschwitz?
- Tak.
Zatem masakra towarzyszyła ci od szóstego roku życia.
(…) Nie możesz przypomnieć sobie masakry, bo twoim zdaniem mordercy i ci wokół nich, to ten sam krąg. Poczułeś się winnym mając 19 lat. Niechętnie wcieliłeś się w rolę nazisty. Byłeś tam i wystrzeliwałeś race, ale to nie ty dokonałeś masakry.
(…) Znasz to zdjęcie z warszawskiego getta? To z dzieckiem trzymającym ręce w górze?
Tak właśnie wyglądał sznur kobiet, starców i dzieci.

I oto pod koniec filmu Folman zmusza nas – europejskich świadków Holokaustu, abyśmy poddali się logice katów, przepraszam - pomocników katów, odzyskujących pamięć o masakrze, która zdarzyła się czterdzieści lat później. Jakie ma znaczenie, że ich rodzice byli więźniami Oświęcimia? To nie zapisało się w mojej pamięci. Pamięci rozumianej jako proces dynamiczny.

(19.09.2009)

------------------------------------
*Wszystkie cytaty: Walc z Baszirem, scen. i reż. Ari Folman, dokument animowany, Izrael, Niemcy, Francja, 2008 rok. (cytaty zgodnie z polską ścieżką dźwiękową)
**Wszystkie "Wiadomości" opierają się na doniesieniach agencji prasowych, publikacjach w mediach i informacjach z oficjalnych stron internetowych odnośnych organizacji.
***Imię zostało zmienione. Walc z Baszirem jest dostępny w Libanie tylko na czarnym rynku. Posiadasnie kopii filmu, nie mówiąc o dystrybucji, jest nielegalne i wiąże się z ryzykiem postępowania karnego. Dotyczy to zresztą każdego produktu z Izraela.
****Imię zostało zmienione.



Latarnia Morska 1-2 (11-12) 2009 / 1 (13) 2010