Odchodzące piękno, Na początku lata

Kategoria: eseje i szkice Opublikowano: piątek, 12 luty 2010 Drukuj E-mail

 Teresa Tomsia                                                                          
                                                                         Z szarego notatnika (1)


ODCHODZĄCE PIĘKNO
                                                                         pamięci Michała Milbergera

Karty notatnika z okładkami obłożonymi szarym płótnem są jeszcze czyste – sympatyczna pamiątka ofiarowana mi przez Usch Pfaffinger na pożegnalnym wieczorze poetyckim w Stuttgarcie – lękam się, by ich nie splamić nie wyważonym słowem, zbyt pochopnym sądem. Ostatnie dni trzymiesięcznego pobytu w Domu Pisarza przy Kanalstrasse 4 ożywiam w pamięci zapachem wilgotnego lata 1997 roku, aurą trudnych dla mnie, ale jakże serdecznych rozmów nad grobem Hölderlina w Tübingen z poetką Carmen Kotarski o jej polskich korzeniach, radością pieszej wędrówki przez park rododendronów do mineralnych wód w Bad-Canstadt, niepokojem samotnej wyprawy do Paryża, który wyłonił się wtedy o świcie z mgły, przyzywając ku nieznanym dotąd doznaniom i powrotom.
     Niekiedy warto pozostać przy wyobrażeniach, że nie ma więcej problemów do ogarnięcia – tylko ta chwila. Kartki z podróży przynoszą zapach mokrego piasku, pod powierzchnią pejzażu czuć wilgoć, jej ciemne, pulsujące wnętrze. Można iść długo, wsłuchując się w swój wewnętrzny rytm, być bliżej tamtego miejsca, mieć w sobie jednocześnie śmiech i łzy.
     Miałam dziś dobry dzień: nie mówiłam prawie nic. Gromadziłam w sobie wrażenia, ale ich nie ujawniałam. Błogosławiony czas – bez słów. Tyle było ostatnio trosk i napięć, że dopiero dziś dotarłam tutaj – na skraj pustej kartki.
     To już rok, odkąd zabrakło Michała Milbergera. W Paryżu spędził prawie całe swoje życie. Znał wielu podobnych sobie, cenił wartość sztuki, ale jej nie przeceniał; umiał spojrzeniem prześwietlić człowieka na wskroś. Zobaczyłam po raz pierwszy jego rzeźby, gdy zaprosił mnie do pracowni przy rue Borromée na prośbę zaprzyjaźnionego z nim Marka Wittbrota – pallotyna opiekującego się artystami paryskimi polskiego pochodzenia – abym, jako początkująca korespondentka „Naszej Rodziny”, mogła poznać środowisko polonijne. Pierwsze oficjalne zapoznanie niepostrzeżenie przerodziło się w przyjacielskie spotkanie przy winie. Rozmowa toczyła się o sztuce i życiu codziennym równocześnie. Michał Milberger był ciekawy ludzi, którzy przyjeżdżali do Paryża po raz pierwszy, słuchał ich wrażeń, wchłaniał obecność przybyłą z czasów jego polskiej młodości, pytał o pochodzenie, poglądy, porównywał na bieżąco swoje wyobrażenie z tym, co zastaje. Widzę go znów krzątającego się pośród gipsowych głów, miniaturowych figurek, rozrzuconych szkiców, zanim rozpoczniemy seans pozowania do nowej, a jak się wkrótce okazało, ostatniej rzeźby, jaką wspólnie zaprojektowaliśmy na pierwszym spotkaniu. Nie rzeźbię kształtów, lecz duszę człowieka, która wydobywa się ku poznaniu – powtarzał kilka razy, gdy rozmawialiśmy o doskonałości formy i poczuciu sensu.
     Odchodzące piękno jest tak samo niezwykłe i porywające jak to zaledwie przeczuwane, nie odkryte jeszcze.
     Zapamiętam Michała Milbergera – jak w radosnym skupieniu obserwuje drogę promienia porannego słońca wpadającego przez górne okno pracowni, jak uważnie pochyla się, by ujrzeć jego zetknięcie z szarą gliną. Przywołuję w pamięci nasz ostatni październikowy spacer po tygodniowej pracy nad figurką: żegnamy się, przekrzykując gwar ulicy i planujemy twórcze spotkanie następnego lata. To wspomnienie powraca wciąż z wiecznej nieokreśloności, jaką tworzą rozrzucone na podłodze pracowni szkice, rozbita figurka, nadciągająca jak ostateczny wyrok pogłębiająca się choroba Michała, utracona nadzieja, a nade wszystko wiedza o kruchości ludzkich więzi i zainteresowania losem człowieka-artysty w mieście, gdzie trudno przetrwać, mieć osobny grób na własną miarę, pozostać nieśmiertelnym.
     Pióro firmy „Parker”, które M. podarował mi na urodziny (żebyś pisała same mądre i piękne wiersze) przypomina mi, że nie ma na to przepisu ani sposobu. Jest intuicja, sumienie, wytrwałość, żarliwość, rzetelność i staranność opisu, wrażliwość, prawda patrzenia i słuchania. Nie ma łatwych skrótów. Są iluzje i trzeba je umieć dostrzec; patrząc wnikliwiej, uważnie interpretować zdarzenia,
nie ulegać emocjom.  Mieć cierpliwość, by poznając świat, zrozumieć siebie. To nie dla mnie – nie potrafię ruszyć z miejsca, w którym tkwię. Patrzę na uśpione
osiedle Chrobrego i cztery chude jarzębiny na tle wieżowca, z którego niedawno wyprowadził się do Krakowa poeta Ryszard Krynicki. Piękno – jest wyżej albo dalej? Patrząc z okna kuchni, nie umiem go dostrzec. Jestem jak ta figurka Milbergera, co uległa rozbiciu – i teraz muszę pozbierać się w całość. Zrobiłam dziś chyba niegłupią rzecz: najpierw napisałam do M. z pretensjami, że nie zaakceptował moich sprostowań w jego tekście dla „ZL” o rzeźbie Michała, dołączyłam jeszcze inne egzystencjalne żale i ... list włożyłam do szuflady.
                                                                                            
Poznań, w grudniu 1998

 

Z szarego notatnika (2)


NA POCZĄTKU LATA

                                                  córce Monice – z podziwem
dla niezłomnego charakteru w kreowaniu piękna

Na widokówce, którą M. przysłał z Gardone Riviera, błękitne jezioro kołysze niewielką wyspę w kształcie serca. Lago di Garda jest spokojne i pogodne, nastraja do rozmyślań o przeszłości. M. wspomina dawne porywy serca, gdy zamykając rozdział życia w kraju, kilkanaście lat wstecz, zbliżał się do brzegów fryzyjskiej wyspy szczęśliwy i nieszczęśliwy jednocześnie. Co pozostawił za sobą, co pominął, by przetrwać i dotknąć celu? Niespełnienie w dziennikarstwie, rozpoczęte i niedokończone znajomości, przyjaźnie i więzi głębsze niż by to można wyrazić? Co ujrzał przed sobą, by znaleźć siłę i wyruszyć...
     Nie wiem, jak smakują podróże. Przeważnie pracuję w domu i tylko na krótko oddalam się zarobić grosz lub zrobić zakupy. Wyprawa z córką na Jarmark Świętojański to już dla mnie spore wydarzenie.
     Monika przymierzyła pierścionek i kolczyki ze srebra w kształcie myszek.
Mycha, Mysia, Myszka – to niektóre z jej szkolnych imion nadanych przez koleżanki w dawnych latach, gdy nosiła warkocz opadający na plecy. Było jej ładnie w tych kolczykach, więc zgodziłam się, żeby nie zdejmowała, nie pytając o cenę. Lubię, kiedy coś niespodziewanie pasuje i nie trzeba tego przykrajać do możliwości,  jest wtedy jak z kupowaniem mebli na miarę potrzeb i wyobraźni, a nie na wymiar pokoju w blokowcu.
     Gdy wracałyśmy wczesnym wieczorem ze Starego Rynku znajomą drogą przez poznańskie osiedle, myszki połyskiwały srebrzyście wśród ciemnych loków Moniki. Nigdy nie miałam kolczyków, dotąd nie mam przekłutych uszu. Nie wiem co to za radość – nieść w uszach szczęście! Podziwiam w mojej córce to, że potrafi kreować piękno  w tym jak się ubiera, jak porusza, jak patrzy na otaczające przedmioty i ludzi. Ma charakter, to jej trzeba przyznać; od najmłodszych lat umiała wybrać spośród rzeczy tę najtrafniej pasującą do niej i nie dała się przekonać do innej. To się chyba nazywa: mieć swój styl!
*  *  *
     Od wczesnych godzin przeglądam prace z sesji naukowej UAM o duchowości kobiet średniowiecza – o Heloizie, Brygidzie, Jadwidze. W filozoficznych rozważaniach Heloizy jest wiele treści wciąż aktualnych, szczególnie o związku kobiety i mężczyzny, o ich  odpowiedzialności wobec siebie i otwartości na własną naturę, która wymaga ciągłego dopełnienia, wzajemnego przeglądania się w sobie.
     Z pobliskiego ogrodu słychać nawoływania się kosów i przeciągły znak powrotu innego ptaka, którego nie rozpoznaję. Poranna krzątanina w sadzie przypomina, że życie jest nieustanne, tylko niezauważalnie zmienia swoją formę trwania.
     Monika wróciła z zakupami i rozmawiałyśmy chwilę o naszym wspólnym bytowaniu, o terapii odwykowej przeciw poddawaniu się niepowodzeniom, o tym, co nas najmocniej dotyka. Nasza smukła, subtelna Monika ma z nas najwięcej duchowej siły i rozsądku, choć jest najmłodsza, najbardziej delikatna. Kiedyś, gdy nie mogłam sobie poradzić z problemami – była wtedy w trzeciej klasie podstawówki – przytuliłam się do niej na dziecięcym tapczanie i całując na dobranoc powiedziałam: „Gdybym mogła się zamienić i nie być sobą, chciałabym być tobą”. Uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
     Jest silna, zdecydowana w działaniu, nie lubi przegrywać, potrafi walczyć o lepsze dla siebie i rodziny. Przypomina ojcu, żeby nie pił za dużo piwa, nie oddalał się. Gdy powtarza mocno niskim głosem, bacznie patrząc mi w oczy: „Mamo, mamo”..., wtedy wiem, że chce mnie przywołać do porządku, odgonić strachy, przywrócić normalności. Wiem, że mogę przestać się obawiać, kluczyć, bo prowadzi mnie jej czujne, uważne spojrzenie. Spojrzenie oczu lśniących jak niezwykłe ciemnobrązowe kasztany, jakie chowa się za pazuchę we wrześniu – na szczęście.
     Na początku lata wszystko jest jeszcze zwinięte w kłębek, niejasne, nie rozgrzane od środka. Dopiero kiedy lipiec rozpali skórę do brązu, można będzie posłuchać muzyki i szumu drzew, być tak blisko, by ośmielić się prosić wieczność: poczekaj chwilę!
*  *  *

     W leśniczówce, gdzie mieszkamy, jest swojsko – dziko i sympatycznie. Ogród porośnięty wysoką trawą i chwastami, na podwórzu drewniane ławy i stoły do jedzenia, naprzeciw dawna drewutnia zamieniona na łazienkę z prysznicem, a obok buda, przy której często wygrzewają się w słońcu zgodnie kot i pies. 
     Z pobliskiego starego kościoła codziennie dochodzi dźwięczny głos trąbki – to organista wygrywa rano początkowe takty pieśni Franciszka Karpińskiego: „Kiedy ranne wstają zorze, Tobie ziemia, Tobie morze. Tobie śpiewa żywioł wszelki, bądź pochwalon Boże wielki...”, a wieczorem: „Wszystkie nasze dzienne sprawy przyjm litośnie Boże prawy. A gdy będziem zasypiali niech Cię nawet sen nasz chwali...” – tak co dnia śpiewała nasza babcia Waleria Gołacka; powraca wciąż z przeszłości jej łagodny głos wypełniający kuchnię i pokoje. Melodia rozchodzi się w ciszy po okolicy. Czasem tylko słychać pianie kogutów, przejeżdżający motor lub warczenie piły tnącej drewno.
     Do morza można dojść leśnym duktem w pół godziny. Stegna to wioska licząca około 3 tys. mieszkańców. Leży w zatoce, więc klimat jest dość łagodny, a wiatry przyjazne. Pierwszego dnia pobytu na plaży widzieliśmy jak rybacy przybyli z połowu małym kutrem, złowili 3 duże ryby, bolenie, a potem nieśli je, trzymając za skrzela, otoczeni gromadą dorosłych gapiów i dzieci. Monika też podbiegła, by zobaczyć co się dzieje. Ma już siedemnaście lat, jest prawie dorosła, a wciąż ma w sobie dziecięcą gotowość do uciechy z niespodziewanych zdarzeń – jeśli okoliczności są sprzyjające, poczucie bezpieczeństwa. Ostatnio  nawiązała dobry kontakt z tatą, razem planują spacery i smażenie ryb. Eugeniusz jest dumny z córki i spełnia jej wszystkie prośby z zachwytem. Bartosz, starszy od Moniki o 6 lat, krząta się koło domu i pomaga w gospodarstwie albo gra w piłkę na podwórzu z dziećmi letników. Odpoczywa w ten sposób po roku intensywnych studiów.
     Wyposażenie leśniczówki jest skromne – śpimy w małym pokoju, gotujemy na kuchence z butli gazowej, lecz to nie ma znaczenia, bo w letni wypoczynek niewiele trzeba. Słońce, wiatr, morze i swoboda, czasem nawet deszcz i chmury – wszystko tu sprawia nam radość.
     M. dodzwonił się do nas późnym wieczorem, gdy wszyscy już spali ukołysani szumem morskiego wiatru, wygrzani promieniami słońca niosącymi spokój i ukojenie. Spytał, czy dobrze się czujemy, przekazał pozdrowienia. Mówił urywanymi zdaniami, zmagając się z odległością i nocną godziną. Zrozumiałam jednak tyle, że nie będzie przysyłał na razie widokówek, bo ma wiele spraw do przemyślenia i załatwienia, musi się zamknąć w sobie na jakiś czas jak w muszli.
     Leżące na piasku muszelki wyrzucone przez wodę są zwykle otwarte; w zderzeniu z siłą fali, gorąca i oporem brzegu utraciły wnętrze, co je spajało, łączyło. Podobnie jest z człowiekiem. Otwiera się dopiero wtedy, ukazuje swoje prawdziwe wnętrze, gdy zderzy się z trudnościami, rozwiąże najważniejsze problemy i zawiłości losu. Szare, różowe i beżowe muszelki w kształcie serca leżą teraz w szkatułce Moniki przywiezionej jej kiedyś przez M. z Paryża. Połyskują w świetle, gdy się otworzy wieko – ożywiają pamięć niedawno minionych chwil.

                                                                                       Stegna, w lipcu 2001   

Latarnia Morska 4 (8) 2007 / 1 (9) 2008