Ghardaja w „Dolinie królów”

Kategoria: eseje i szkice Utworzono: niedziela, 16 sierpień 2015 Opublikowano: niedziela, 16 sierpień 2015


Janusz Termer

I.

Pośród książek „odkrytych” podczas przygotowywania miejsca dla montera elektrycznego licznika w domku na działce (patrz pisarze.pl z 27 lipca 2015), znalazłem inną jeszcze, bardzo intrygującą i poruszającą pamięć. A mianowicie tom nie narzucający się specjalnie uwadze, dość szczupłych rozmiarów, drobną czcionką drukowany, choć niemal  200-stronicowy, o raczej skromnej okładce – projektu Jana Kubasiewicza – w mało efektownej kolorystyce. Oto, od góry idą: wybity białymi literami na czarnym tle, dużego formatu wyeksponowany tytuł Dolina królów, niżej, o połowę mniejszą czcionką, nazwisko autora książki Witold Zalewski, a jeszcze niżej, w gdzieś w połowie okładki, jeszcze mniejszą czcionką nazwa edytora: Państwowy Instytut Wydawniczy.

A w dolnej połowie okładkowej obwoluty widać jeszcze jeden element, jakby mający to wszystko podtrzymywać, rodzaj graficznej „podpórki”. Jest nią długi, prostokątny, kolorowy (z dominacją żółci), bardzo wąski graniastosłup, przypominający otwór strzelniczy z murów starych obronnych zamków albo może... ucho igielne? A może miało to być w intencjach projektanta coś w rodzaju wziernika do jakiejś nieznanej nam jeszcze czytelniczej rzeczywistości? Wrażenie to wzmacnia czwarta strona obwoluty będąca lustrzanym, a więc na pierwszy rzut oka nieczytelnym, zaszyfrowanym odbiciem pierwszej!

Ale co mnie jeszcze po książeczki tej otwarciu zaintrygowało, to widniejąca na jej pierwszej wewnętrznej tytułowej stronie, do mnie najwyraźniej adresowana, autorska dedykacja:

Panie Januszu, w każdym razie obaj widzieliśmy Ghardaję!. A to jest coś! Pozdrawiam Witold Zalewski, Warszawa, 19 – I – 1977 r.

Dedykacja dyskretnie zdystansowana wobec jej adresata, jak przystało staremu pisarskiemu wydze w stosunku do przemądrzałego żółtodzioba, którym wtedy zresztą byłem, pisząc o Dolinie królów dość najprawdopodobniej konwencjonalną recenzyjkę (zapewne dla czasopisma „Polonistyka”, gdzie przez  kilkanaście lat prowadziłem rubrykę nowości prozy polskiej, ale dziś sam nie mam ochoty tam zajrzeć). Teraz nie pamiętam  wcześniejszej lektury i rozmowy na ten temat z panem Witoldem. Poznaliśmy się nieco wcześniej, gdy pisałem małą dwuarkuszową monografijkę o nim, zamówioną przez Agencję Autorską do serii książeczek, wydawanych w języku francuskim i angielskim, rozsyłanych do tłumaczy literatury polskiej oraz naszych placówek kulturalnych i ambasad. Szkoda, że takiej serii obecnie już nie ma. Uważałem wtedy, że wspomniana  Ghardaja, to mocno marginalny wątek Doliny królów. Ale z czasem wątki „podróżnicze” czy reportażowe  nabrały charakteru historycznego i dokumentalnego, są dziś bardziej jeszcze przez to ciekawe, mimo iż dla pisarza były przede wszystkim dogodnym tylko pretekstem do podejmowania „istotniejszej” problematyki. Czyli rozważań nad własną i innych pisarskimi postawami wobec wojny i „czasów pogardy”; ideowymi i literackimi wyborami bliskich mu rówieśnych twórców jego wojennego AK-owskiego pokolenia pisarzy polskich (Baczyński, Borowski, Gajcy, Trzebiński...) i europejskich (André Malraux, Albert Camus czy Antoine de Saint-Exupéry). Rozważań w stylistyce  zakamuflowanej eseistyczną retoryką, a zrodzonych z analizy twórców z pokolenia Lafcadiów i Castorpów - buntowników i szyderców – teraz zmagających się na serio z wyzwaniami powojennego czasu. Z pytaniami od sens Historii, o prawa nią rządzące, o niezbędności ludzkiego w tym udziału, jak i z dyskusjami i dylematami wokół potrzeby odpowiedzialności pisarza, jego humanistycznej czujności i zaangażowania, konieczności walki o wartości godne największego osobistego poświęcenia... Ale jest i druga strona medalu, dodaje Witold Zalewski przypominając w pewnym momencie za jednym z najbliższych mu pisarzy – Albertem Camusem, że nawet tkwiąc tak głęboko w historii można podejmować walkę o zachowanie tej części w człowieku, która do niej nie należy. Ponieważ istnieje Historia i istnieje coś innego: zwyczajne szczęście, namiętności ludzkie, piękno natury...

II.

Mon Dieu, jakby zapewne powiedział racjonalista Anatol France. Kiedy to wszystko było? W jakimże to już zaprzeszłym czasie, sprzed niemal czterdziestu minionych lat od ukazania się Doliny królów? No, i czy można teraz przejść obojętnie wobec takiego „znaleziska” oraz nieuchronnie nasuwających się w związku z tym pytań oraz ogólniejszej natury wspomnień i refleksji, domagających też prawdopodobnie niezbędnych już dla dzisiejszego czytelnika przypisów i komentarzy? Oto na przykład, konia z rzędem temu, kto bez zaglądania do encyklopedii czy Google, będzie wiedział, co to ta tajemnicza Ghardaja? I dlaczego to ma być „coś”?  Dolina Królów owszem, to zapewne, w związku z masowymi wyjazdami turystycznymi do Egiptu, mniej więcej wiadomo. Ale podejrzewam, że już z literackim kojarzeniem nazwiska i dorobku autora tej książeczki mogą mieć kłopoty co młodsi zwłaszcza czytelnicy literatury polskiej. A  przy okazji – i na marginesie rzecz jasna - zaryzykuję twierdzenie, że już wkrótce mało kto będzie wiedział czym był i jak wielką rolę odrywał w polskim ruchu edytorskim Państwowy Instytut Wydawniczy – PIW. Czas przeszły jest tu także już absolutnie na miejscu, bo od paru lat trwa – mimo heroicznych oporów, prawdziwie masowych i solidarnych protestów środowisk twórczych – likwidacja PIW-u, zwana oczywiście eufemistycznie przez ministerialnych urzędników... prywatyzacją!  Dokonywana w imię owej doktrynalnie obłędnej wolnorynkowej idei gospodarczej, bo przecież nie zawsze i nie wszędzie sprawdzającej się, a urynkowić pewnych rzeczy, zwłaszcza w dziedzinie kultury symbolicznej po prostu się nie da. Tak u nas  - i chyba nigdzie na świecie! (patrz w poprzednim odcinku Remanentów pamięci sprawa podobnej „prywatyzacji”, bo z 1990 roku, potężnego koncernu prasowego i wydawniczego, co doprowadziło do wylania dziecka z kąpielą: dochodowa prasa i wydawnictwa przeszły w większości przypadków obce, obojętne na nasze sprawy, żądne tubylczego rynku zbytu, kapitalistyczne ręce, a te niedochodowe albo zniknęły z rynku, albo muszą je wspierać (z budżetu) – zwykle nie nazbyt chętni - sponsorzy państwowi...

Do Doliny królów wrócę za moment, bo teraz przypomniał się inny skandal z tego samego czasu, dotyczący kultury:  nadal dziś poszukiwanego sposobu jej finansowania. Oto pierwsza „ministra” kultury, w pierwszym wolnym polskim rządzie (inteligenckim, było nie było), jednym swoim podpisem zlikwidowała system wypracowany jeszcze przez ostatni już bodaj rząd Wilczka a może Rakowskiego) owego niesłusznego reżimu minionego, doskonale się tutaj sprawdzający, a przy tym daleki od wszelkiej ideologii i polityki. Oto, wedle tego rozporządzenia 0,14% (podkreślam zero, czternaście dziesiątych procenta!) od podatku (nie płacy, a podatku!) w Polsce przeznaczone było na kulturę, czyli na m. in. wszelkiego rodzaju dotacje do deficytowej twórczości artystycznej, na książki czy filmy, stypendia twórcze itd. itp. A  z tych groszowych odpisów, których praktycznie nikt nawet nie zauważał odbierając pensję, robiły się sumy naprawdę potężne... Ale pech chciał, że było to tylko rozporządzenie, a nie ustawa, więc jakiś zapewne geniusz gospodarczy (lub rygorysta prawny) podsunął pani minister odpowiedni papier do likwidacyjnego podpisu. A czy nie można było – retoryka, retoryka, tkliwa dynamika, by sparafrazować klasyka - powalczyć o nadanie temu rozporządzeniu rangi ustawy, zamiast ją likwidować!? Nie, nie można było, bo kto by tam miał wtedy głowę do takich „drobiazgów”; grunt, że byliśmy wreszcie wolni, a reszta się automatycznie sama rozwiąże i w ogóle jakoś to będzie (otworzysz pan okno na ogród, a wszystko się samo napisze... – zgadnij, kotku, kto to?). Wiarę tę naiwną ironicznie traktował już sam Adam Mickiewicz (My z synowcem na przedzie i jakoś to będzie...), a także wielu innych trzeźwych pisarzy, m. in. Stanisław Brzozowski i Czesław Miłosz w swym przenikliwym o nim eseju (Człowiek wśród skorpionów, Paryż, 1955). Tak widać było u nas zawsze, a pół biedy żeby teraz tylko w samej kulturze...

Do Doliny Królów zatem wracam oto z taką najpierw marginalną uwagą, że autor tej ogromnie ciekawie skomponowanej i ważnej z wielu powodów książeczki – eseistycznej, a więc nie masowej i nie dochodowej przecież z założenia – głośny swego czasu pisarz i uczestnik reformatorskiego seminarium Doświadczenie i Przyszłość, onże Witold Zalewski (1921-2009), autor m. in. Pruskiego muru, Czarnych jagód, Ostatniego postoju czy Pożegnania twierdzy, miałaby teraz niewątpliwie ogromne problemy z jej wydaniem, bo musiałby szukać i dopraszać się czyjejś łaski, jak wiadomo na pstrym koniu jeżdżącej. Albo ministerialnego stypendium albo czekać zlitowania od innego sponsora! Bo żaden prywatny wydawca nie zechciałby z nim nawet gadać, bo musiałby dołożyć z własnej prywatnej kiesy (chyba, że miałby akurat taką fantazję, co się na szczęście czasami zdarza)! PIW wydał wtedy tę elitarną, eseistyczną  książeczkę w standardowym, jak na niebeletrystyczne utwory w tamtych czasach, nakładzie sześciu tysięcy egzemplarzy, dziś oczywiście z różnych powodów, nieosiągalnym nawet dla dzieł beletrystycznych! A ileż to takich książek – napisanych albo tylko istniejących potencjalnie w głowach czy planach autorskich – nigdy dzisiaj nie ujrzy światła dziennego? Tego typu straty dla literatury, jak i dla innych dziedzin artystycznych czy intelektualnych są oczywiście trudne do oszacowania, ale przecież są: wystarczy pogadać z rozżalonymi, słusznie, twórcami, bo rzecz wcale nie w braku środków finansowych, a w ich ciągłym marnotrawieniu na cele niegodne wielkich tradycji polskiej kultury i sztuki... Proszę wybaczyć te gromkie słowa, jak i tematyczne ucieczki w marudną publicystykę, ale wołania o pogodę dla kultury u nas, jak wiadomo, nigdy dość...

III.

Jedną z cech konstytutywnych sztuki, także i eseju literackiego jest, jak wiadomo, autorski wybór punktu widzenia, który pozwala w nowym spojrzeniu i świetle (czasem wręcz olśniewającym)  odkryć i zobaczyć - w nawet znanej rzeczy(wistości) - nowe zaskakujące elementy. Już pierwsze zdania z Doliny królów, z otwierającego książkę Witolda Zalewskiego szkicu o André Malraux Pogrobowcy nadziei – znakomicie wprowadzają i określają ów „punkt widzenia”, czyli autorski zamysł ogólny i zarazem charakterystyczny stylistycznie dukt jego „podróżniczej” eseistyki: Nie jest to pisarz, o którym umiałbym rozprawiać w oderwaniu od własnej biografii. Zatruciem nazywano jego wpływ na świadomość pokolenia. Pisano: „zarażeni śmiercią”. Kiedy odczytuję teraz od nowa jego książki, to określenie wypływa z pamięci i kojarzy obraz własnych doświadczeń z przesłaniem André Malraux. Dzieło Malraux przeniknięte jest jego doświadczeniem. Napiętnowane przeżyciem. To wrażenie autentyczności wszystkiego, o czym Malraux pisze, zweryfikowania własnym udziałem każdego wydarzenia... pamiętam, jak stał się nam bliski przez to, że potwierdzał czynem pisarstwo. Pod tym kątem przecież w latach wojny patrzyliśmy na literaturę. Nie uznawaliśmy fikcji, fabułki, zmyślenia. Za kreacją autorską wypatrywaliśmy autora...

Wielki Goethe mawiał, jak pamiętamy  że „Wer den Dichter will verstehen, muss in Dichters Lande gehen”. A słowa te pasują tutaj wyjątkowo dobrze, bo wydaje się, że szkice Witolda Zalewskiego z tego zbioru (jak i wcześniejsze ze zbiorku Odmiany nadziei) nie powstałyby zapewne, gdyby nie owe podróże, jakie wcale pewnie nie przypadkowo mu się przydarzyły, literackie wojaże po kilku krajach: południowa Francja, Egipt, Algieria, Chiny, Indie. Mnie akurat, jak na pewno wielu  odbiorcom i  miłośnikom literatury eseistycznej, bardzo to zawsze odpowiadało. Toteż chętnie, a nawet zachłannie, rzucałem się na książki, których autorzy próbują konfrontować swą zdobytą wcześniej czytelniczą wiedzę z tą poza literacką autentyczną  rzeczywistością... To ogromnie wciągające oraz podniecające, zwłaszcza gdy zna się i ceni dzieła tychże autorów, których pisarz ten „tropi” w ich rodzimym otoczeniu, i zrazem miało się możliwość i szansę własnej autopsyjnej, a więc już jakby dodatkowo jeszcze „piętrowej” konfrontacji -– zderzenia literackiego „zmyślenia” i „prawdy” realiów, by raz jeszcze odwołać się do mistrza Goethego. A tak się szczęśliwie składa, że byłem niegdyś namiętnym czytelnikiem tych wybitnych pisarzy, do których twórczości odwołuje się - lub książek, na które głównie powołuje się - podróżujący do „ich krajów” Witold Zalewski, a i przydarzyło mi się parokrotnie szczęśliwie być też na niektórych szlakach jego wojaży...

IV.

Czas zatem na ową tajemniczą Ghardaję, którą „też widziałem”. I to w roku ukazania się Doliny królów – stąd ta wspomniana na początku „sytuacyjna” dedykacja – bo zapewne o tym musieliśmy wówczas rozmawiać już po moim powrocie do Warszawy, w  grudniu 1976 r. Przeczytałem zaraz potem z ciekawością ten passus z książeczki Witolda Zalewskiego, fragment opisu dotyczącego  podróży samochodowej przez Saharę, którą parę lat później niż on odbyłem. Widać był to standard wycieczkowy dla delegacji pisarskich z Polski. I podobnie równie mocno jak on zostałem w jej trakcie zaskoczony... Oto po długiej jeździe niezłym autem, męczącej mimo doskonałej asfaltowej drogi (lepszej niż nasze krajowe), wiodącej przez pustynne piaski, ostre uskoki terenowe, góry Atlasu i inne rozmaite niesamowitości krajobrazowe, z poboczami znaczonymi przez rozrzucone szkielety  wielbłądów czy kości szakali - także zobaczyłem - ową mityczną Ghardaję. Istotnie pojawiającą się nagłe, bez „ostrzeżenia” w tym olbrzymim, ba, przepotężnym dole wielkiej pustynnej „dziury” (590 km kwadratowych!)  - wyrwie z saharyjskiego morza. Nie  żadnej tam  pustynnej „wyspie”, a właśnie dziurze, którą długo oglądaliśmy z kolegami z góry, stojąc na krawędzi owego Wielkiego Ergu i patrząc w pełnym blasku zimowego już grudniowego słońca na ten dziw natury, ale i długiego, ponad tysiącletniego ludzkiego trudu. Więc nie ma potrzeby „ścigania się” na opisy z tym wytrawnym pisarzem: Na liczniku wciąż mieliśmy te sto trzydzieści, sto czterdzieści kilometrów, jechaliśmy od kilku godzin, teraz było południe, zmieniał się tylko kolor pustyni... i nie wiadomo kiedy mijaliśmy granice stref; otaczał nas ogrom bury i posępny... Coraz groźniejsza stawała się pustynia. Rdzawe wydmy jak spiętrzone fale przesłaniały horyzont... Wydmy urosły wysoko, masy wzgórz nagich i bryłowatych, jakby porąbanych niezwykłą siłą, jakieś dzikie przepaście, wyrwy i poorane ściany, całe czerwone morze martwej ziemi ciągnęło się bez końca. Szosa szła w górę i coraz szerzej otwierała się perspektywa na to widmo świata... Otarliśmy się prawie o blok piasku... W dole rozpościerała się zielona dolina, a pośrodku niej, w pełnym blasku saharyjskiego słońca, błękitne, białe i różowe, wznosiło się miasto. Mozaika pastelowych barw tych domów, kwadratowych jak pudełka, spiętrzonych na stożkowatej górze aż ku samemu szczytowi, gdzie biały minaret celował w niebo; mimowolna lub raczej przemyślana kompozycja tych kolorów napawała oczy rozkoszą. Poczułem ciepło w sercu. To nie było tylko piękno. To była także radość odnalezienia. - Ghardaja – powiedział szofer Hassan. Wszystko się w tym opisie zgadza. Nasz szofer, też pewnie Hassan, powiedział to samo, wyraźnie rozbawiony, widząc nasze zaskoczenie tym niesamowitym widokiem kolorowego miasta ze strzelistym minaretem i wąskimi gardzielami krętych uliczek jego starego miasta - kasby...

Tak, pamiętać trzeba oczywiście, że rozdział Wielki Erg poświęcony jest przede wszystkim Albertowi Camusowi, jego miejscu urodzenia (miasto Algier i biedna jego dzielnica Belcourt) oraz wpływowi jego ojczystych krajobrazów na filozofię, postawę życiową i samą literacką twórczość autora Człowieka zbuntowanego, Obcego, Upadku i Dżumy. Acz może nie ma w tym jego literackim dorobku tej zaskakująco fantastycznej Ghardaii, leżącej ok. 600 km od stolicy wpisanej na listę dziedzictwa kulturalnego UNESCO, z jej swoistym pięknem, przebogatą tysiącletnią historią (miejscu centralnym dla pewnej religijnej odmiany islamu, i stałym miejscu, punkcie zapalnym zadawnionych konfliktów między ludnością pochodzenia Berberyjskiego i Arabskiego. To jednak dla pisarza takiego jak Witold Zalewski, zafascynowanego bliskimi mu pokoleniowo twórcami  owych „zarażonych śmiercią”, wspominanie i przywoływanie Ghardaii mogłoby wydawać się prawie zupełnym marginesem, sądząc po niewielkiej ilości miejsca jej poświęconego w tym rozdziale, gdyby nie przeczyła temu owa dedykacja na moim egzemplarzu Doliny królów, świadcząca, że pewnie nie do końca jest to prawda (obaj widzieliśmy Ghardaję!). Musiał być zatem, i był, jak wszyscy podróżnicy zafascynowany jej położeniem, pięknem i wcale nie sielankową historią ani teraźniejszością z jej nierozwiązywalnymi(?) problemami narodowościowymi, wyznaniowymi, religijnymi czy politycznymi i ekonomicznymi. Wiadomo też, że podróżowali tam często interesujący go pisarze francuscy. Zapewne bywał tam niejednokrotnie i  Albert Camus (co łatwo byłoby sprawdzić), bo niewątpliwie z jego to rekomendacji interesowali się nią jego pisarscy przyjaciele egzystencjaliści widzący w tym mieście przede wszystkim atrakcję turystyczna i artystyczną ciekawostkę (na przykład Simone de Beauvoir, pisarka i żona J. P. Sartre'a, porównywała wygląd Ghardaii do szczytów osiągnięć malarstwa kubistycznego!).

I jeszcze jedna zapamiętana ciekawostka z tejże Ghardaii. Pewnego wieczoru, z paru dni tam spędzonych na zwiedzaniu zabytków miejskich i rozmaitych osobliwości tego miasta, zostaliśmy zaprowadzeni przez naszych przewodników na przedwyborczy więc w toczącej się akurat kampanii prezydenckiej. Na wielkim placu zebrały się potężne tłumy. Nas, jako gości z odległej Polski, przeprowadzono przed samą główną trybunę, skąd cały czas dochodziły głośne okrzyki kobiet, zawodowo tym się widać zajmujących, bez przerwy skandujących, ba, krzyczących do utraty tchu, a nawet i fizycznej przytomności: bien, bien Bumedien. Potem je, nieprzytomne z wysiłku, cichcem wynoszono, a na scenę wchodziły kolejne, nowe ich zastępy. Jakie były efekty tej kampanii? Wtedy jeszcze wygrał Bumedien, ale chyba niezbyt długo panował... Wschodnia to i stara, jak wiadomo,  tradycja, owe „krzykaczki”- czy owe płaczki - żałobnice na pogrzebach, znane jeszcze z czasów staroegipskich. Pamiętamy ich „występy” z licznych dzieł literackich, między innymi z Prusowego Faraona. A moja usłużna remanentowa pamięć podsuwa mi pewien obrazek z jazdy pociągiem przez Bałkany, ze Splitu do Zagrzebia w latach 70. XX w., gdy na każdej większej stacji, gdzie zatrzymywał się ten pociąg, pojawiały się owe owe płaczki – żałobnice lamentujące z oddaniem nad wynoszoną z wagonu trumną (widać był to ktoś znaczny w ówczesnej Jugosławii!).

V.

Sporą część eseistycznej książeczki Witolda Zalewskiego zajmuje rozdział ostatni pt. Młot faraona. Odbiega on tematycznie nieco od czterech poprzednich, mówiących o tych pokoleniowo bliskich mu wspomnianych wyżej pisarzach, „pogrobowcach największych nadziei”, tak wiele znaczących w kontekście europejskim.  Rozdział ten poświęcony  jest bowiem pisarzowi również dlań bliskiemu i ważnemu. Mianowicie Tomaszowi Mannowi, a ta część książeczki zainteresowała mnie dodatkowo tym, że miałem to szczęście i okazję  widzieć w 1974 roku scenerię tego jej rozdziału, jako uczestnik wycieczki studenckiego biura turystycznego „Juventur”, zatrudniony jako tłumacz tej grupy i zwolniony z opłat. Przewodnicy arabscy mówili po angielsku, a ja, ten niby tłumacz, mówiłem trzy razy dłużej niż oni, rozwijając  konwencjonalnie skrótową wiedzę mocno znużonych rutyną powtarzalności naszych guidów. Korzystałem oczywiście głównie z zadziwiających erudycją i precyzyjnych opisów topograficznych Faraona Bolesława Prusa, który nigdy jak wiadomo Egiptu „na żywo” nie widział.  Ale tutaj usłużna pamięć podsuwa mi obrazek mnie nastolatka zaszytego w jakimś wiejskim polnym odosobnieniu czytającego księgę, zamiast korzystania z innych stosownych letnich przyjemności. Księgę znalezioną w zasobnym w różnorodne przedwojenne dzieła i ilustrowane czasopisma (z „Naokoło świata” na czele!) - na strychu wiejskiego domu rodzinnego mojej mamy. Pochodziła z rodziny tzw. „szlachty przyzagrodowej” północnego Mazowsza (między Nasielskiem a Pułtuskiem), materialnie równie biednej teraz, co i okoliczni chłopi (acz dziadek, według wspomnień mamy, ur. w 1908 roku, witał się przed kościołem tylko ze i skoligaconymi i sobie równymi „stanowo” (Szypulscy, Komorowscy, Świerczewscy, Sokolniccy), a chłopom nie podawał ręki – obecne pokolenia jego następców dawno już o tym na szczęście nie pamiętają!).

Ta wielka księga z wiejskiego strychu to był  potężny i wydany jeszcze w międzywojniu grubaśny tom z bogatymi ilustracjami, poświęcony historii Egiptu i jego faraonom, budowlom, kapłanom i bogom... Po dwudziestu paru latach od tamtej lektury przekazywałem część tej „egiptologicznej” wiedzy uczestnikom wycieczki „Juventuru”!  Odwiedziliśmy wtedy w ciągu dwóch tygodni najważniejsze miejsca starożytnego Egiptu (z wyjątkiem Synaju, bo po wojnie z Izraelem był anektowany i niedostępny), w tym i te, o których wspomina Witold Zalewski w Młocie faraona: piramidy ze Sfinksem i bogatą iluminacją widowiska Światło i Dźwięk pod Kairem (głosów narracyjnych udzielali wówczas słynni aktorzy: Vivien Leigh i Laurence Olivier), a potem był także i Karnak i aleja lwów prowadząca do Luksoru, i oczywiście przeprawa do Doliny Królów...

Szkic Zalewskiego Młot faraona poświęcony jest Tomaszowi Mannowi, zwłaszcza jako autorowi Józefa i jego braci i Doktora Faustusa. Twórcy zadającemu Historii – jak i mającej ją wyrażać literaturze – podstawowe dla każdej sztuki pytania. Pisarzowi poszukującemu artystycznych środków  dla oddania „ducha” poszczególnych epok dziejowych oraz miejsca w nim człowieka czynu. Artyście ukazującemu - z tej długiej perspektywy trwania i rozwoju kultury, od czasów biblijnych pod drugą wojnę światową, przyczyny owych odwiecznych wzlotów, porywów, buntów i szaleństw zbiorowych ludzkości, jak i dramatów egzystencjalnych, nadziei, zwycięstw i klęsk indywidualnych... Witolda Zalewskiego interesuje tutaj Tomasz Mann, ten niby zwyczajny „turysta” -  podróżujący pod koniec życia, wraz z żoną Katią, po Egipcie. Wyruszają właśnie sprzed z kolonialnego jeszcze czasu pochodzącego, w koszmarnym stylu Wiktoriańskiego hotelu Winter Palace w Luksorze (spędziłem w nim wówczas kilka nocy i dni), ową tradycyjną dorożką konną w stronę przystani wodnej, miejsca przeprawy żaglową feluką  przez Nil (w latach 70. były to już łodzie motorowe). Autor Józefa i jego braci staje oto u wrót Doliny Królów. Jest mocno podekscytowany i głęboko pogrążony we wspomnieniach, nieodparcie narzucających się mu „sytuacyjnych” myśli i rozważań. Całym sobą obraca się wstecz, w stronę najdawniejszych dziejów tej krainy oraz własnego żywota. Autor Młota faraona próbuje uchwycić i zrekonstruować ten szczególny moment z życiu prywatnego pisarza, jak i  z narzucającej się perspektywy parotysięcznej „zmienności i trwania” ludzkiej cywilizacji i kultury. Ale też i mimochodem pokazuje go zarazem i jako bystrego obserwatora tej niby banalnej turystycznej wycieczki i przeprawy tradycyjną, niezmienioną od wieków, żaglową feluką przez Nil. Oto pojawia sie Nubijczyk, jeden z  przewoźników łodzi, młodziutki efeb, pełen „naturalnej” emanacji wdzięku i – by tak rzec - bezinteresownego erotycznego piękna, wyłania się powoli spod żagla feluki staje od razu w centrum zainteresowania podróżnych, obiektem budzących się od razu oskom i podniet dla pań oraz dla niektórych, niby zajętych czym innym, panów. Śpiewa leniwie i chrapliwie, te same powracające ciągle zgłoski „ra” i „ka”, pochodzące, tak to widzi stary pisarz, jak gdyby z głębi lat, z samej z „głębi mitu” założycielskiego ludzkości... Kojarzyć mu się on zaczyna coraz mocniej z samym „Józefem”, bohaterem jego utworu oraz z całym historycznym i mitycznym ciągiem zdarzeń z „głębokiej studni przeszłości”. Jak też i z dokuczliwym natręctwem tej najbliższej bezpośredniej  i doraźnie „autopsyjnej” realności przeprawy „charonowej”, na drugą stronę rzeki (życia). Wywołuje to w nim narastające nostalgiczne, niepokojące i aluzyjnie „grzeszne”, „putyfarowe” skojarzenia, niejasne tęsknoty i pragnienia przemieszane z poczuciem czegoś na kształt owego niemieckiego z ducha życiowego Schadenfreude. Bardzo tu wszystko to dyskretnie i aluzyjnie utkane z delikatnych materii. Powstaje w efekcie mocno wyrazisty i wciągający kawałek prozy psychologicznej, od której tak odżegnywał się Zalewski na początku szkicu Pogrobowcy nadziei... Na szczęście królewski brzeg okazał się bliski Przewoźnicy musieli zwijać żagle. Feluka łagodnie osiadła w nurcie, a rzeka dookoła otoczyła bardzo gładką, spokojną, ciemnoniebieską tonią. Spod nasłonecznionego lustra wody, jak z uchylonej muszli, unosiło się przeniknięte wonią morszczyny tchnienie głębi. I znów ci dwaj pośrodku stali się tylko przewoźnikami mocno targającymi wiosła, aby się przebić przez prąd i wprowadzić łódź do przystani. Z krainy mitu ciemny pięknot zgięty teraz nad wiosłami, był już raz na zawsze przepędzony. Chwila zaś dopiero co przeżyta okazał się wobec wzoru tak brutalnie zdegradowana.

VI.

To oczywiście tylko cząstka problemów i spraw, o których traktuje ta niewielkich rozmiarów, a gęsta od znaczeń, książeczka Witolda Zalewskiego. W Dolinie królów są dwa jeszcze inne rozdziały, pozornie niewiele mające wspólnego z głównym jej nurtem.

W Pięknej Tuluzie autor opowiada o swej podróży po południowej Francji, wojennych losach i postawach Francuzów oraz o losach jednego z wielkich przedstawicieli tego narodu, pisarzu i słynnym lotniku - Antoine de Saint-Exupery; trochę już zapominanym autorze Lotu na południe czy Twierdzy, a żywym dziś właściwie dzięki baśniowo-metaforycznemu Małemu księciu. Natomiast w Zejściu do rzeki Zalewski, podróżujący po Indiach, daje ciekawą wizję życia i osobowości wielkiego Mahatmy Ghandiego; jego biografii „niebohaterskiej” (życie, w którym było przędzenie na kołowrotku, przemawianie w sądach, wydobywanie soli z oceanu, kłopoty z rodziną, pokonanie choroby, znojne podróże, wytężona praca i niespodziewana śmierć, to prawdziwe życie jest najdziwniejszą baśnią naszych czasów), podejmując liczne wątki daleko wykraczające poza terytorium wpływów rozlicznych jego osobowości i postawy na rzeczywistość indyjską i politykę światową politykę. Warto by może kiedyś do nich powrócić...

Janusz Termer

 

 

Przeczytaj też w tym samym dziale niżej tekst J. Termera „Letnie >odkrycia<” - powiązany z niniejszym