Letnie „odkrycia”

Kategoria: eseje i szkice Utworzono: niedziela, 02 sierpień 2015 Opublikowano: niedziela, 02 sierpień 2015 Drukuj E-mail


Janusz Termer

Upalny początek lata 2015. Czekam na montera mającego wymienić licznik elektryczny w naszym domku nad Zalewem Zegrzyńskim. Muszę zatem zrobić trochę miejsca, czyli zdjąć z półek i oczyścić z kurzu (całkiem realnego, ale i także symbolicznego) wiele nagromadzonych tutaj od dawna, i od dawna też nie oglądanych, książek i czasopism. Zwożonych niegdyś w wakacje z warszawskiego mieszkania, gdzie też od bardzo wielu lat brakuje dla nich miejsca na regałach, szafkach, stołach czy i nawet na podłodze, i to nie tylko w pokoju domowej biblioteczki. Toteż przy okazji szukania jakiejś potrzebnej książki odnajduje się zawsze jakąś zapomnianą. I tutaj zapewne muszą kryć się jakieś niespodzianki, cieszę się na nie z góry, a może i „odkrycia”... I rzeczywiście są. Ale o tem potem...

Od trzydziestu lat znakomitą część letniej kanikuły spędzamy z B. w tej malutkiej, w sam raz dla krasnoludków, wiatrem podszytej jednoizbowej chacie. Wiedzą coś na ten temat niektórzy z kolegów literatów (K.K., K.M., J.G., W.K. czy P.M-N.), koczujący tutaj czasami po upojnej nocnej biesiadzie, poetyckiej oczywiście. Budowała i wymyśliła ją ponad pół wieku temu Kira Gałczyńska wraz z mężem. Domek ten został –  powiedział kiedyś mój ojciec, przed wojną uczęszczający do wileńskiej budowlanki – najwyraźniej „uleputany” z czego się tylko dawało. Tak, to zapewne było w normie owych lat, zasadniczych trudności ze zdobyciem jakichkolwiek materiałów budowlanych. Domek powstawał – wyobrażam sobie - nakładem wielkiego trudu, mozołu i cierpliwości. Kira G. wyfrunęła stąd po kilkunastu latach do leśniczówki Pranie na Mazurach, gdzie osiadła jako kustoszka pamięci swego ojca – K.I.G. Następnym szczęśliwym jego właścicielem został Tadeusz Olszański, tłumacz wyborny i znawca literatury węgierskiej (i wina), który po paru latach też stamtąd wyfrunął, i to aż do Budapesztu, gdzie na wiele lat został był tamże dyrektorem Instytutu Kultury Polskiej...

I tak to zazwyczaj w życiu bywa, że dzięki zbiegowi – a może i nie zbiegowi - rozmaitych przypadków oraz okoliczności życiowych, w połowie lat 80. minionego wieku, staliśmy się  z kolei my szczęśliwymi posiadaczami owej kurnej chaty. W której Kira G. preferowała oświetlenie lampą naftową, a wodę nosiła z przebiegającego obok wioskowego wodociągu. Światłość elektryczną zaprowadził dopiero Tadeusz O., a wodę do domku dopiero my. Przynależała do niego działeczka, około sześćset metrów licząca sobie, gęsto porośniętą jakimiś krzaczorami i niewielkimi wtedy jeszcze drzewkami - kilkoma brzozami, złotą wierzbą płaczącą i sporą ilością mirabelek („srałek”, jak nazywa je naród tutejszy), rosnących dziko w żywopłocie. Dalej szły równolegle dwa jarząby szwedzkie przed oknem, takoż tuja i jałowiec, grupka modrzewi i topól z tyłu od północy, sosna i świerk oraz lipa i olcha od strony drogi. Było też sporo pleniącego się w nieoczekiwanych miejscach sumaka octowca, jedna niewielka gruszka (konferencja) i czereśnia (bardzo wczesna, ulubione do dziś miejsce dla szpaków „wiosennych ptaków”). Teraz to gąszcz, bo doszło trochę przez nas posadzonych drzewek owocowych (parę wiśni, jabłonek, orzech włoski i leszczyna. Miejsce dobre na upały, acz coraz trudniejsze do przebrnięcia bez... maczety, piłki czy ogrodowego sekatora. A  nie tyko flora, ale i fauna miała tutaj swoich - nieobecnych już prawie dzisiaj - przedstawicieli. Bo, nie licząc zawsze uciążliwych kretów, pojawiały się za płotem bażanty, kuropatwy, wiewiórki, lisy, zające, żaby drzewne, zielone rzekotki, jaszczurki, a nawet jeże (w tym roku po wielu, wielu latach pojawił się jeden z nich, ku naszemu wielkiemu ukontentowaniu. No, i ptactwa, na szczęście, wielka tu do dziś obfitość. Od drozda śpiewaka, słowików i nocnych puchaczy po wilgi, sójki, kosy czy kukułki... Widać ptaki lepiej sobie radzą z naszą cywilizacyjną zachłannością...

Działka Kiry G. nie odbiegała „stylem” od działek sąsiednich. Bo i wszyscy tutaj mieli w latach 60. podobnie skromne chaty (ale „wesołe”, pełne życia towarzyskiego). A byli wśród nich tacy ludzie - w większości już patrzący z góry na swoje byłe ziemskie włości - jak znani profesorowie medycyny: Marian Weiss z Konstancina i Witold Rużyłło, satyryk Eryk Lipiński z żoną Marusią, aktorki: Aleksandra Śląska z mężem, reżyserem teatralnym Januszem Warmińskim, Hanna Stankówna z Jerzym Lisowskim, redaktorem „Twórczości”, Henryk Kollat z żoną Elżbietą z Polskiego Radia, piosenkarka Sława Przybylska, dziennikarka Wilhelmina Skulska czy jeden z budowniczych tutejszej zapory wodnej w Dębem Jerzy Zieliński, a nawet sam ówczesny minister budownictwa Jerzy Lesz (dziś jego syn, znany bankowiec, wystawił w tym miejscu willę - z podświetlanym i podgrzewanym basenem – widomym symbolem obecnego cywilizacyjnego awansu i przemian społecznych po 1989 w Polsce!). My, jak dotąd, nigdzie już stąd nie wyfrunęliśmy, bo ani nie mieliśmy takiego zamiaru,  ani też potrzeby. Twardo też broniły nas przed tym nasze kolejne, wybitnej urody i mądrości wszelkiej pełne, kotki – Mrusia, z domu chȃt blue russe i Gumisia, rodem zwyczajnych europejskich dachowców, twardo przywiązane do nas i tego miejsca. Bo ta skromna działeczka nam wszystkim bardzo się od razu spodobała („była wiosna, był maj”), ani też nie mieliśmy żadnej, prawdę mówiąc, propozycji w tej materii. A  przecież i tak wkrótce wszystko wokół zaczęło się, jak wiadomo, gwałtownie zmieniać...

Ten letni domek, bardzo letni, jak się wyżej rzekło, choć z czymś w rodzaju prostego komina z cegły (ratował on nieraz przed chłodem, zwłaszcza w często zimne mazowieckie noce), jak i cała ta działeczka nad Zalewem, dla nas z żoną (pracowała w jednej ze zlikwidowanych wtedy nie wiadomo dlaczego redakcji, reportażowym miesięczniku „Widnokręgi”), stały się dla nas wkrótce swego rodzaju „azylem”. Miejscem ucieczki i schronienia przed światem napierającej i „skrzeczącej” rzeczywistości..W złudnym przekonaniu  tym utwierdzała nas przyroda: szybko rosnące drzewa i krzewy, jak się wkrótce okazało stanowczo za szybko (bo niczym grzyby po ciepłym deszczu). Bo na początku był to niczym nie osłonięty kawałek zwykłego chłopskiego pola z typowymi dla naszej w tym rejonie gospodarki rolnej uprawami (na przemian zboża „rozmaite” i ziemniaki), otoczonymi sadami jabłoni i plantacji truskawek. Dziś znikają pola i sady, a rosną natomiast całe kolonie całorocznych okazałych „willowych siedzib podmiejskich” , owych zaradnych przedstawicieli naszej nowej, tak zwanej „klasy średniej”, z obowiązkowym, jak na amerykańskich filmach, strzyżonym wytrwale trawnikiem, choć najczęściej bez jednego drzewka, za to ze szpanerskim płotem, wyraźnie odgradzający od innych tym swoim egoistycznym splendid isolation...  Z wyjątkiem nowych sąsiadów, młodych ludzi, którzy przed paru laty zbudowali ładny dom na poletku - byłych terenach łowieckich naszych kotek - nie zapominając o drzewach i krzewach, a dodatek założyli spory stawek pełen wodnych roślin, z rybek i żab...

Oto, po raz pierwszy spędziłem tu całe lato, w maju roku 1990, gdym po raz drugi w ciągu swej redaktorskiej „kariery” (pożal się boże, same kłopoty „poczciwego człowieka”, zawieszonego między młotem cenzury oraz innych ”opiekunów” i dobroczyńców, a redakcyjnym zespołem i oczekiwaniami twórczej literackiej młodzieży). Zostałem zatem teraz znowu z(u)wolniony, z funkcji red. nacz. (pamiętacie z Łaźni Majakowskiego ów genialny „skrót myślowy” dyr. nacz. dups). A  tym razem pracowałem do 1990 roku w miesięczniku „Nowe Książki”. I podobnie jak w przypadku pierwszym, czyli w „minionej epoce”, i teraz przyjąłem to odejście z redakcji ze znaczną ulgą. Bo to i tryb oraz „decydenckie” maniery dawnych „ważniaków” okazały się takie same jak i dzisiejszych: nikt z tobą nie rozmawia, dowiadujesz się o tym na końcu (niczym zdradzany mąż). Koniec. Kropka. Rób co chcesz... Było podobnie. I pod podobnym, ogólnie obowiązującym hasłem zmiany (wymiany) wszystkiego i wszystkich w jakikolwiek bodaj sposób związanych z byłym ancien régime'em (jaki by on tam nie był!) się dokonywało. I tak, jak w innych dziedzinach życia, towarzyszyła temu owa naiwna, jak zawsze, wiara – tak samych przywódców nowej idei i haseł, jak i skołatanej nimi większości narodu – wiara w automatyczne nadejście rozwiązania wszystkich pożądanych problemów, społecznych czy ekonomicznych kraju...

Oto mały przykład. Jak większość czasopism wówczas w Polsce, „Nowe Książki”, wydawane były przez potężny koncern RSW Prasa – Książka - Ruch, który zarabiając na prasie codziennej i popularnych tytułach, np. prasie kobiecej, mógł sobie pozwolić na hojne nawet sponsorowanie niskonakładowych i niedochodowych pism zwanych wtedy społeczno-literackimi. Od, powiedzmy, „Miesięcznika Literackiego”, „Kultury” i „Polityki” po „Współczesność”, „Literaturę na Świecie” czy krakowskie „Zdanie” i „Życie Literackie”. Nowa władza, gdyby tylko była zdolna do dalekowzrocznego myślenia kategoriami istotnego interesu społecznego kraju i jego kulturalnego rozwoju, nie powinna była (czas zaprzeszły) dopuścić do rozkładu i zagłady tego prasowego koncernu. Przecież realną alternatywą, zamiast wylewania dziecka z wraz kąpielą, mogła być oczywiście wymiana szefów: decydentów z zarządu RSW czy redaktorów pism poszczególnych, na „swoich” ludzi, co się i stawało w tym przypadku (takie jest zbójeckie prawo każdej „rewolucji”, że „ścina głowy” - dobrze, że teraz tylko symbolicznie. Eius regio eius religio. Przetrwały bowiem w obiegu czytelniczym po 1990 roku tylko nieliczne pisma dochodowe (np. „Polityka” czy „Wprost”) lub te nieliczne wzięte na skromny garnuszek państwa ze względów prestiżowych („Twórczość”, „Dialog” czy „Ruch Muzyczny”). Tak zwyciężyła sama liberalnie doktrynalna zasada prywatyzacji wszystkiego, co się da - i czego się nie powinno - a skorzystali na tym rozmaitej klasy macherzy od „polityki” prywatyzacyjnych interesów (rzeczywiście bardzo prywatnych!). Nie tylko zresztą polscy, ale i zagraniczne koncerny też  nadal korzystają (im wolno?!). Sfera kultury, to choć oficjalnie znamienny i ważny „odcinek”,  jest przecież tylko marginesowym przykładem owych chaotycznych poczynań na tym prywatyzacyjnym „froncie”, śmiałych ówczesnych działań „wielkich ludzi do małych interesów”. Mających się zresztą całkiem nieźle po dziś dzień. Literatura piękna, od czasów Balzaka, Gogola, Dickensa, Zoli, Maupassanta, Bolesława Prusa oraz innych wielkich realistów krytycznych, zna doskonale i wielokrotnie przedstawiała ten prosty w gruncie rzeczy mechanizm…

Nie było to przecież jednak moje pierwsze bezpośrednie „uczestniczące doświadczenie, jak mówią uczeni socjologowie, ”, w tym starcie z ową odwieczną zmorą naszego życia kulturalnego, szczególnie tego powojennego okresu – z upolitycznieniem ponad wszelką miarę także rzeczywistości literackiej - i w ogóle kulturalnej. Kto żyje trochę dłużej, niż trwa ta cała nasza polska „pieriestrojka”, ten doskonale wie o czym mówię. I pamiętać musi, że po kolejnych „przełomach”, „zakrętach” i „etapach” w całej powojennej historii, dochodziło u nas zawsze do zmian i roszad personalnych, we władzach politycznych i państwowych, ale i naturalnie we wszystkich instytucjach kulturalnych także. W tym i w prasie. Odpowiedzialnym „decydentom” z odpowiednich szczebli i wydziałów partyjnych czy departamentów ministerialnych, dochodzącym do głosu, wydawało się wówczas (jak i dzisiaj), że „rządzą” - mogąc niemal dowolnie i bezkarnie manipulować „kadrami”. Wiedział o tym  doskonale, ów stary i mądry, konserwatywny sycylijski książę Salina z powieści Lampart Giuseppe di Lampedusy. Oto w obliczu zmian niesionych przez rewolucyjny i demokratyczny ruch Garibaldiego, ten protektor politycznej kariery swego prącego do władzy arystokratycznego bratanka, popiera w pełni jego cyniczne przekonanie, że  „Jeśli chcemy, by  wszystko pozostało tak, jak jest, wszystko musi się zmienić”.

Przed laty, czyli w 1979 roku, a więc w szczytowym okresie „rozkwitu” całego tego peerelowskiego „reżimu” i niesionych przezeń kolejnych etapowych „zawirowań” frakcyjno-politycznych (końcówka epoki Edwarda Gierka), zostałem z(u)wolniony z funkcji red. nacz. „Nowego Wyrazu” miesięcznika literackiego młodych – tak brzmiał oficjalny podtytuł tego pisma. Łaskę tego z(u)wolnienia zawdzięczam temu, iż byłem, jak mi uprzejmie przekazał jeden z pisarzy bliskich kręgom partyjnej władzy, „pełen nazbyt liberalnego stosunku wobec poglądów, postaw i zachowań politycznych młodego pokolenia twórców”! Otóż to. Ktoś kto kiedyś był nazbyt „liberalny”, teraz okazywał się nazbyt „twardogłowy”. A wydawało mi się, że zawsze byłem sobą, czyli tym samym co zawsze facetem sceptycznie zdystansowanym wobec wszelkiej – niezależnie od jej barwy – ideologicznej nadbudowy, zainteresowanym przede wszystkim literaturą. Cóż, zawsze jesteś takim, jakim cię widzą inni (Jean Paul Sartre „piekło to inni”). Ale na gruncie życiowego praxis rzeczywiście byłem przez kilka lat obywatelem bez etatu i – co ważniejsze - bez pieczątki w dowodzie osobistym (a to było nie tylko dla dla milicji bardzo podejrzane i zatrącało o „pasożytnictwo społeczne”).

Wszystko to mnie nawet bawiło i kontentowało wewnętrznie po trosze, bo jednak dawało się wtedy jakoś żyć i wyżyć bez etatu, z samej działalności pisarskiej, w tym krytycznej i recenzyjnej dla prasy literackiej (była taka kiedyś, była, pamiętajmy!) i wydawnictw książkowych publikujących czołówkę światowego i rodzimego dorobku literackiego. Nie ma ponoć „darmowych obiadów”, jak podkreśla to z naciskiem pewien wybitny ekonomista anglosaski. Ceną tych „obiadów” były wtedy oczywiście pewne tabu tematyczne w oficjalnej publicystyce i w literaturze, cenzuralne zapisy na niektóre dzieła i nazwiska. Ale po prawdzie, kto chciał, to mógł je czytać w tzw. drugim obiegu czy bibliotecznych prohibitach... Zabawna anegdota opowiadana mi przez Wiesława Kępińskiego, wychowanka Jarosława Iwaszkiewicza. Oto pisarz ten, na wieść o procesach tzw. „taterników” przemycających przez góry paryską „Kulturę”, zapytał ponoć zdziwiony: jak to przecież ja dostaję tę „Kulturę” pocztą do domu! Taki to i był ten „wesoły” peerelowski totalitaryzm! Dziś, zauważcie, a trąci to wielkim polityczno-kulturowym paradoksem, gdy wszystko wolno, mało to kogo interesuje. Ba, mało kto chce dziś jeszcze czytać w ogóle cokolwiek!. A wtedy wydawane były w wysokich nakładach – oczekiwane i czytane masowo - dzieła wybitne i ambitne, krajowe i zagraniczne. Powstały całe świetne serie wydawnicze, w znakomitych opracowaniach i tłumaczeniach. I to nierobionych na kolanie, jak obecnie, a z fachową redakcją i korektą, i całkiem nawet  przyzwoitymi, jak na niezbyt bogaty kraj, honorariami autorskimi. Wierzyć i gadać się nie chce, gdy się spojrzy na ten stan obecny – zwłaszcza w latach 90. rozszalały - zalew literackiej komercyjnej tandety wydawanej dla zysku, przez – jakże nadal wielu jeszcze – żądnych mamony edytorskich geszefciarzy. A na przykład spróbujcie dzisiaj żyć i wyżyć z literatury! Wolne żarty...

Janusz Termer


Cały tekst dostępny na stronie http://pisarze.pl/publicystyka/9654-janusz-termer-letnie-odkrycia.html