Dekalog dobrego wiersza (II)

Kategoria: eseje i szkice Opublikowano: poniedziałek, 11 styczeń 2010 Drukuj E-mail


Leszek Żuliński

W pierwszej części tego Dekalogu szczególny nacisk kładłem na „mocowanie się” tradycji ze współczesnością, nowatorstwa z epigoństwem. Wkraczając w szranki poezji (literatury w ogóle) niewiele osób uświadamia sobie, że trzeba znaleźć w tej sztuce osobne miejsce dla siebie. Choćby najmniejsze, choćby takie na „jeden centymetr kwadratowy” – ale tylko to ma znaczenie. Wchodzić w cudze kapcie (czyli: mówić czyimś językiem) to wstyd dla prawdziwego artysty. Poeta musi znaleźć „swój język”, swój genre, swoją osobowość, swoją ekspresję... – to one nadadzą jego utworom walor oryginalności.
Wierszy „nie powtarza się” za poprzednikami. Wiersze muszą być własne.
Ale jak to zrobić? Przecież to nie my wymyślamy literaturę. Ona istnieje od wieków. Wchodzimy w pewną konwencję, która już jest – czy chcemy tego, czy nie. Wchodzimy w zastany „uzus kulturowy”.
Fenomen polega na tym, że każdy z nas może jednak „swoim modelem wiersza” różnić się od innych tak, jak różni się swoim DNA. Bo czasami duży efekt dają już same niuanse. Można przecież przyjąć za pewnik, że ostatni nowy model (paradygmat) wiersza polskiego stworzyli Peiper i Przyboś, no może jeszcze Białoszewski i Różewicz, więc my mamy nikłą szansę. Ale to nie idzie o aż takie „przewroty kopernikańskie” w formie i formule wiersza; przecież jednak na każdym etapie mamy wielu dobrych, oryginalnych poetów.
Umówmy się więc: nie idzie o wynalezienie nowego koloru, tylko o wynalezienie nowego odcienia.
Co więcej: pogoń za nowatorstwem i oryginalnością nie musi oznaczać odwrócenia się plecami od tradycji. W zasadzie poeta powinien znać doskonale poezję swojego języka, swojego kraju, bo to ona jest tłem i punktem odniesienia do jego własnej twórczości. Zaskakującą jest rzeczą, że zasadnicze dylematy, problemy, szczegóły pozostają niezmienne. Naszego nowatorstwa możemy uczyć się obserwując, jak tego samego uczyli się inni przed stu czy dwustu laty.
Myślę, że podstawą oryginalności są trzy elementy bezwzględnie niezbędne elementy: wyrazista osobowość (czyli nieszablonowy sposób postrzegania świata i reagowania nań), wyobraźnia językowa (poeta „jest czuły” na język) i temperament ekspresji.
Ogromny zagłębiem refleksji na temu podobne tematy jest poezja autotematyczna. Czyli wiersze o wierszach, o problemach pisania, o dylematach artysty. Autotematyzm jest dość znacznym nurtem w liryce polskiej.
Jednym z utworów, gdzie znajdziemy kopalnię autotematycznych refleksji jest poemat dygresyjny Juliusz Słowackiego – Beniowski. Fascynującą rzeczą jest przeczytanie pod tym kątem tego wielkiego, pouczającego dzieła.
Przypomnę, że Beniowski powstawał od 1841 roku i był napisanym z wielkim rozmachem i werwą dziełem polemizującym z najważniejszymi problemami epoki Wielkiego Jula. Był opowieścią o ówczesnej szlachcie, o ówczesnych jej sprawach i sporach, o siłowaniu się Baru z Targowicą, wreszcie o sytuacji samego Słowackiego, uwikłanego w spory i kompleksy wobec Mickiewicza i swoich współczesnych. Poemat trzymał się regularnej miary, tzn. był pisany jedenastosylabową oktawą z „ruchomą średniówką” i układem rymów w ramach oktawy: abababcc. Co ciekawe: liczne przerzutnie, arytmiczności, wtręty itp. nie zakłócały tego dictum, lecz tylko przydawały mu fantazyjności. Jak to u Słowackiego, tajemnica sukcesu leży jednak nie w miarze, lecz w wyobraźni, fantazyjności i wenie. Dzisiaj, wciąż jeszcze dzisiaj, możemy traktować Beniowskiego jako mistrzowską lekcje poezji. Tę odsłonę Dekalogu napisałem więc „razem ze Słowackim”...

I
Zacznijmy od najbardziej znanego fragmentu autotematycznego z Beniowskiego:

Chodzi mi o to, aby język giętki
Powiedział wszystko, co pomyśli głowa;
A czasem był, jak piorun, jasny, prędki,
A czasem smutny, jako pieśń stepowa,
A czasem jako skarga nimfy miętki,
A czasem piękny jak aniołów mowa;
Aby przeleciał wszystko ducha skrzydłem;
Strofa być winna taktem, nie wędzidłem.

Z niej wszystko dobyć, zamglić ją tęsknotą,
Potem z niej łyskać błyskawicą cichą,
Potem w promieniach ją pokazać złotą,
Potem nadętą dawnych przodków pychą,
Potem ją utkać Arachny robotą,
Potem ulepić z błota, jak pod strychą
Gniazdo jaskółcze, przybite do drzewa,
Co w sobie słońcu wschodzącemu śpiewa.

To jest 16-wersowy wykład o ambicjach językowych poety. Mówi się o artystach: mistrz smyczka, mistrz batuty, mistrz pędzla... Poeta jest mistrzem słowa. Każdy z nas umie podrzucać w górę i łapać opadającą piłkę. Ale też każdy w cyrku podziwia to samo w mistrzowskim wykonaniu żonglera. Taka jest właśnie różnica w posługiwaniu się językiem na potrzeby „zwyczajne” i na potrzeby poetyckie.
Proszę zauważyć, że Słowacki wymieniający stopnie opanowania języka (giętki, posłuszny, żywo reagujący na potrzeby przekazu, tkliwy, uduchowiony, wyrazisty jak nić haftująca na kanwie obrazy, a nade wszystko nastroje...) wmontowuje w ten wykład demonstrację postulowanych umiejętności. Te dwie strofy są genialnym popisem talentu. Słowacki żongluje opisem i nastrojem. Tworzy piękno pisząc, jak tworzyć piękno. Jest to więc lekcja teorii i praktyki. A najważniejszy morał: poeta jest rzemieślnikiem, który dłutem języka rzeźbi w przekazie to, co chce – z precyzją chirurga.

II
Język nie jest tworzywem martwym. Język zżywa się z poetą, jak koń z jeźdźcem, jak klawiatura z pianistą. Między poetą a językiem rodzi się specyficzna, fenomenologiczna więź. Oto przykład:

Sam się rym do mnie miłośnie nagina,
Oktawa pieści, kocha mię Sestyna.
(...)
Ktoś to powiedział, że gdyby się słowa
Mogły stać nagle indywiduami;
Gdyby ojczyzną był język i mowa:
Posąg-by mój stał, stworzony głoskami,
Z napisem patri patriae. – Jest to nowa
Krytyka – Stój! – ten posąg błyska skrami,
Spogląda z góry na wszystkie języki,
Lśni jak mozajka, śpiewa jak słowiki.

Dalej Słowacki mówi o „zamieszkiwaniu” poety w języku. Język-dom, język-ojczyzna... Poeta samozwańczo mianuje się ojcem takiej ojczyzny, ale w tej wizji tkwi nie tyle pycha, co manifestacja związku artysty z językiem, który jest budulcem jego przestrzeni życiowej.
W obu powyższych fragmentach ma miejsce wielka absolutyzajca języka jako tworzywa poetyckiego, z czego musimy sobie zdawać sprawę sami wkraczając w suwerenne państwo literatury.

III
Pozostajemy przy kwestiach języka, z tym, że – idąc za Słowackim – schodzimy z pułapu rozważań ideowych na poziom warsztatu.
Oto wymowna strofa:

Był wieczór. Z kwiatów wychodziły wonie
Melancholiczne, ciemniał las dębowy.
Beniowski kazał osiodłać dwa konie:
Jeden dla siebie, na drugim domowy
Miał jechać sługa. Beniowski na skronie –
Chciałbym powiedzieć: włożył hełm stalowy –
Lecz nie poemat pisząc, tylko gadkę,
Powiem, że tylko wdział – konfederatkę.

Mowa tu o wymogu konsekwencji i koherencji. Dobór słów w dziele poetyckim nie może być przypadkowy – dobór ten podlega rygorom gatunku, wydźwięku, nastroju. Podlega wielu uzależnieniom. W poważnym poemacie czy eposie nasz bohater, Maurycy Kaźmierz Zbigniew Beniowski, mógłby, wyjeżdżając w drogę, włożyć dumnie na głowę stalowy hełm, ale w zwykłej, potocznej opowieści – gadce! – pasuje przywdziać mu tylko konfederatkę.
Oczywiście, w tej strofie Słowacki pozwolił sobie również na sympatyczny żart. Przecież Bieniowski nie jest zwykłą gadką – jest jednak poematem. Po co ta figura? Właśnie dla dowcipu oraz dla skromności. Ale nade wszystko znowu dla autotematycznej refleksji.

IV
Kolejna, piękna, melancholijna strofa – ale z nauką o rygorze rymu i rytmu. Autor przywołuje ukraiński syredeń! – ale zaraz zastrzega się, że robi to dla wspomnianego rygoru, a nie – Boże broń! – dla schlebiania Ukraińcom.

I teraz chciałbym rozciąć – co? – dom jeden.
Podolski jeden dom rozciąć na dwoje;
I pokazać wam, jaki szczery Eden!
Jak nieraz pełne aniołów pokoje!
Jak złoty, piękny domów jest syredeń! –
Ukraińskie to słóweczko, nie moje.
Wywołał je tu rytm przez dźwięki bliźnie,
Nie miłość, którą mam ku Kozaczyźnie.

Tak, to jest trudny dylemat. W formule wiersza regularnego (sylabotonicznego, rymowanego) zawsze pojawia się dylemat, na ile jesteśmy zakładnikami tej formuły. Wiersz nieregularny nie posiada – by posłużyć się określeniem samego Słowackiego, „wędzidła”. Mowa wiązana ma lejce, którymi nieustannie wyhamowuje dowolność budowy zdania poetyckiego. Wiersz współczesny to absolutny easy-rider; wiersz tradycyjny kroczy swoim duktem, z którego nie bardzo może zboczyć. Istniały nawet dowcipy na ten temat. Np.: ...jechał chłop do Wilna, ale by było do rymu – pojechał do Rzymu... Rytm i rym wymuszają dobór słów, ale czy mogą wymuszać także treść? Oczywiście – mogą! Ale najczęściej u złych poetów. Tu np. ów syredeń jest zupełnie „na swoim miejscu”; dalej Słowacki zdając sobie sprawę z rymotwórczych obligacji, pisze po prostu dowcip na ten temat.

V
Pisałem już w pierwszej części Dekalogu o wymogu poprawności językowej w literaturze. Poprawność jest świadectwem znajomości języka, wszystkich jego prawideł i tajemnic, i trudno sobie wyobrazić pisarza, który chwyta za pióro, nie radząc sobie z językiem.
Czy ten aksjomat jest „szlabanem” na wszelkie innowacje, „odchyłki”, dowolności i fantazje językowe? Ależ nie. Margines językowej inwencji i swobody jest ogromny, ale pod jednym warunkiem: możemy ignorować poprawność językową świadomie i w określonym celu. Innymi słowy, nie możemy pisać – powiedzmy – wyrazu „twórczość” przez „f” i „u” (tfurczość), bo nie znamy ortografii, ale możemy, jeśli chcemy tym wyrazem zabawić się w wymyślanie kalamburu.
Podobną lekcję Słowacki dał nam z kolejnym popisem swego poetyckiego dowcipu:

Na to Starosta krzyknął: „protestuję
Przeciwko zdradzie haniebnej waszmościów.
Jako Rzymianin z zamku ustępuję.
Mieć nie będziecie nawet moich kościów.” –
Tu mi czytelnik zapewne daruje
Trochę w tej mowie niegramatycznościów;
Lub niechaj raczy ze mną na spoczynek
Do księżycowych wrócić Anielinek.

I to jest także przykład, jak genialny poeta uratował rym i rytm, wykonując niesłychany „wybieg taktyczny”, a zaraz potem zamieniając go w inteligentny żart. Żart może być nie tylko ozdobą, ale i kołem ratunkowym, jak wiemy.

VI
Innym przykładem umiejętności inteligentnego „bawienia” się wierszem i podporządkowania jego formie wszystkich możliwych pomysłów jest strofa pełna aluzji i kryptocytaów:

Ej ty na szybkim koniu!... Dalej wiecie...
Wieszcz wielki sobie zapytania czyni;
A drugi mu wieszcz w przyległym powiecie
Odparł: Skąd, powiedz, wracają Litwini?
That is a question! Tu pytanie trzecie:
Komu ty jedziesz? Jak mówią Żmudzini,
Które ja czynię, naśladując metra:
Galop w połowie pierwszej hexametra.

Najpierw kryptocytat z Marii Antoniego Malczewskiego, potem z Konrada Wallenroda Mickiewicza, wreszcie z Szekspirowskiego Hamleta... Po to, by zademonstrować polską wersję homeryckiego heksametru, tzw. heksametr daktyliczny (którego idealnym polskim wzorcem są właśnie Mickiewiczowscy „Litwini wracający z nocnej wycieczki”). Ta wymiana cytatów upozorowana jest na rozmowę między Słowackim, Mickiewiczem a Malczewskim. Bardzo inteligentna strofa, popisowa wręcz, a przy tym dowcipna i pomysłowa.
Sztuka cytatu potrafi być wspaniała. Pozwólmy sobie na dygresję. Oto znany fragment Lilii Mickiewicza:

„Kto tam?” – spadła zapora,
Wychodzi starzec, świeci;
Pani na kształt upiora
Z krzykiem do chatki leci.

„Ha! ha!” zsiniałe usta,
Oczy przewraca w słup,
Drżąca, zbladła jak chusta;
„Ha! mąż, ha! trup!”

A oto parodia Gałczyńskiego, oparta właśnie na kryptocytacie (utwór Lilie albo kwiatki prohibycyjne. Ballada ostrzegająca, 1930, opowiadająca – przypomnę – o biednym panu, którego porzuciła żona, więc ten snuł się po mieście w czas słot, by zalać robaka, lecz bezskutecznie z powodu prohibicji, toteż wybrał wyjście najsmutniejsze):

Rzucił się pan ze skały,
przeklął żonę i zupę...
i puchacze puchły
nad ha mężem, ha trupem.

Notabene ta dygresja pokazuje jak cudownie literatura różnych epok potrafi wchodzić ze sobą w dialog, nawiązywać „łączność”, odświeżać własne wizerunki.

VII
„Filozofia żartu” jest trudną kategorią, musimy do niej dorosnąć, dojrzeć.
Musimy nabrać dystansu do życia. To przychodzi z wiekiem.
 Nie wiem, czy wraz z wiekiem świat zmienia si e z dramatu w satyrę, ale wiem, że np. histeryk może się zmienić w stoika. Młody poeta leci na lep efekciarstwa, łatwiej ulega egzaltacji i melancholii... Myśli – grając te nuty – że jego uduchowienie sięga szczytu i nawet do głowy mu nie przychodzi, że może np. ocierać się o kicz, banał, standard.
 Oddajmy po raz kolejny głos Julowi:

...Dopóki serce wre miłośnie,
Nie żyjesz na tym świecie, ale drzemiesz:
Gdy zgaśnie, wtenczas zaczynasz dopiero
Pojmować, że ten cały świat – satyrą.

Dopókiś młody, bawią cię ballady,
Poezja gminna nadzwyczaj zachwyca,
Lubisz w wierszykach chmury, księżyc, gady,
Znajdujesz, że jest jakaś tajemnica
We mgle, w której wiersze brzęczą jak owady,
I brylantują myśl blaskiem księżyca;
I myślisz, że to sam poeta roi,
Skrzy się i błyska i leci?... On stoi.

Ty sam te wiersze niesiesz w kraj marzenia,
W tej mgle twych własnych myśli tęcza świta,
W tych dumkach twoje latają westchnienia;
Potem z tych wszystkich wierszy, dumań – kwita!
Potem trzy wiersze Danta, pełne cienia,
Ale rozumu: serce twoje chwyta,
Waży, rozbiera. A prawdziwa lekcja,
Która poezji uczy: jest dyssekcja.

 Młody poeta stoi w miejscu! Zatraca się w marzeniu i jego mgławicach. Młody poeta – wzdycha! Póki nie przekroczy poetyckiego Rubikonu. Póki np. nie weźmie do ręki Boskiej komedii. To właśnie może być lekcja „innych światów” – i innej poezji. Dyssekcja – rozdarcie doświadczenia życiowego, przejście od łatwych wzruszeń do trudnych refleksji. Nie powinienem tutaj cytować konkurencji, a więc Mickirewicza, ale to on właśnie napisał kilka mądrych słów o wieku męskim – wieku klęski...

VIII
Dwie kwestie są ponadto istotne, by stać się poetą wolnym i nieskrępowanym, a więc oddychającym pełną piersią. Pierwszą jest „zejście z chmur na ziemię” i przekłucie wszelkich „nadętych balonów”. Drugą – uniezależnienie się od krytyki literackiej (z którą Słowacki miał – jak pamiętamy – szczególne kłopoty).

Był czas, żem lękał się pospolitości,
Jako święconej duch się lęka wody;
Lecz teraz często schodzę z wysokości,
Dla własnej sławy, pokoju, wygody;
Krytykom jak psom rzucam kilka kości,
Gryzą, lecz przyjdzie czas na te Herody,
Przez których teraz moje dzieci giną.
Będę gdzieś w piekle gryzł jak Ugolino.

Po raz pierwszy Słowacki zrozumiał to chyba sprowadzając na ziemię ze szczytu Mont Blanc Kordiana. Kordian – przypomnę, powstał w 1833 roku, osiem lat przed Beniowskim, więc Słowacki miał czas na ugruntowanie swoich przekonań. A były to przekonania śmiałe: miejsce poety jest nie w chmurach, lecz blisko nas. Pospolitość nie jest wulgaryzmem – ale cenną wartością. To jest droga od gwiazd do naturalności. Droga do dziś ważna!
A co do krytyków – to sprawa drugorzędna. Każdy człowiek pióra ma swoje własne porachunki z krytykami. Słowacki miał powody, by kąsać ich jak Ugolino.

IX
Słowo o erotyku. W naszej samoedukacji poetyckiej erotyk jest jedną z najtrudniejszych odmian wiersza. Jako gatunek został „wyeksploatowany” przez stulecia. Może nawet powiedział wszystko, co ma do powiedzenia. Moim zdaniem największą wadą większości erotyków jest wyidealizowany obraz miłości, jaki w nich dominuje.
Ten stan rzeczy z próbą wyjścia z niego, przewartościowania, znalazłem także w Beniowskim. Oto jeden z najpiękniejszych fragmentów w polskiej poezji miłosnej:

Kłębami dymu niechaj się otoczę;
Niech o miłości pomarzę pół senny.
Czuję jak pachną kochanki warkocze,
Widzę jaki ma w oczach blask promienny;
Czuję znów smutki tęskne i prorocze,
Wtóruje mi znów, szumiąc, liść jesienny.
Napróżno serce truciznami poim!...
Kochanko pierwszych dni! – znów jestem twoim.

Patrzaj! Powracam bez serca i sławy
Jak obłąkany ptak i u nóg leżę.
O! nie lękaj się ty, że łabędź krwawy,
I ma na piersiach rubinowe pierze.
Jam czysty! – głos mój śród wichru i wrzawy
Słyszałaś... w równej zawsze strojny mierze...
U ciebie jednej on się łez spodziewał,
Ty wiesz jak muszę cierpieć – abym śpiewał.

Proszę zauważyć, czym różnią się obie powyższe strofy. Pierwsza przypomina rozniecienie pachnącego, narkotycznego kadzidełka, w którego oparach odpływamy w oniryczny pejzaż miłości. Druga strofa to jakby ocknięcie się po latach z ułudy. Nie, nie odrzucenie miłości, nie jej utrata, tylko obudzenie się wobec własnych marzeń, kiedy już nosimy na sobie bolesne rany życia.Ty wiesz jak muszę cierpieć, abym śpiewał... Ale to nie są cierpienia Werthera; jest to raczej świadomość, że prawdziwej miłości zawsze towarzyszy cierpienie, nienasycenie, niespełnienie. Miłość młodego melancholika jest łatwiejsza od miłości człowieka dojrzałego. Miłość Werthera jest łatwiejsza od miłości Fausta. Perły śmiechu zdobiące miłość prędzej czy później zmienią się w łzy. I na koniec uwaga pod adresem artysty – owo ...abym śpiewał...: tylko miłość bolesna, trudna jest natchnieniem artysty.

X
Na koniec tego wykładu poświęćmy chwilę Geniuszowi Metafory. Metafora jest – jak wiadomo – królową tropów poetyckich; jest najbardziej spektakularnym wyróżnikiem, jaki dzieli mowę wiersza od mowy potocznej, a w dodatku metafora posiada wyjątkowo „artystyczny profil”.
W Beniowskim znajdziemy setki metafor, lecz jedna z nich szczególnie zdumiewa swym artystycznym kształtem. Pierwsze skojarzenie, jakie się nasuwa, wiedzie w stronę tzw. porównania homeryckiego. Czy istnieje homerycka metafora? Moim zdaniem, tak. Oto ona:

Czasem chorągiew wybiega nad morze,
Jak maszt łaciński u rybackiej łodzi;
Czasem ujrzałeś, że koń piersią orze
Trawy i z trawy jak delfin wychodzi,
Lecz cały na wiatr wyskoczyć nie może;
Jak posąg, co się u snycerza rodzi,
I cały w głazie osadzony zadem,
Po piersi koniem jest – a po pas gadem.

I tak się wojsko przez burzany pruło,
Jak prąd ogromny sumów i łososi.
I tak się jako wąż żelazny snuło,
Co czasem ogon, czasem łeb podnosi. –
Ale się pieśni narzędzie popsuło,
O wypoczynek moja Muza prosi;
Ambrozji słodkiej już zabrakło w krużu,
A więc żegnajcie na stepowym wzgórzu.

Jest to, jak już się zorientowaliśmy, opis przemarszu zbrojnego wojska przez step falujący wysokimi burzanami. Stąd to skojarzenie z wielką łodzią tnącą wzburzone fale morza. Jej maszt czasami się ukazuje, czasami zanika. Obraz ten przypomina też jakby jakąś monumentalną rzeźbę, która tylko do połowy wyłoniła się spod dłuta artysty, będąc nadal uwiązana w fundamencie swej matczynej skały. Albo kojarzy się z ławicami ryb, które pokazując się nad taflą wodną, za chwilę w niej giną. Lub węża, dziś byśmy powiedzieli: potwora z Loch Ness. Ale to wąż żelazny – bo przecież w zbroi, bo przecież w pancerzu...
Cóż to za piękny, dynamiczny obraz. Jak proste i jak „barokowe” te skojarzenia. Jaka musi być wyobraźnia, która widzi takie sceny!?
Dzisiaj już się takich metafor nie pisze. Ale jedno na pewno się nie zmieniło: poeci o takich dyspozycjach, jak Słowacki, rodzą się na kamieniu, a ich utwory zawsze budzą nie tylko zachwyt, może przede wszystkim – zdumienie!
Dlatego warto w tym zdumienie utonąć, choćby żywiło się ono inspiracjami sprzed dwustu lat. Pytanie końcowe tego tekstu brzmi: jak owe inspiracje przekuć na treści i „techniki poetyckie” naszego wieku?

Latarnia Morska 1 (5) 2007