Jak powstał dramat radiowy „Bliżej niż myślisz”*

Kategoria: eseje i szkice Utworzono: sobota, 04 październik 2014 Opublikowano: sobota, 04 październik 2014


Piotr Müldner-Nieckowski

W 2010 r. wydawnictwo Adam Marszałek wydało wspólną książkę Lecha Jakóba i moją pod tytułem „Müldner & Jakób. Korespondencja literacka Lecha M. Jakóba i Piotra Müldnera-Nieckowskiego publikowana na łamach kwartalnika 'Łabuź' w latach 1998-2007”, zredagowaną przez Małgorzatę Jóźwiak, obecnie Pilecką. Rzecz zawiera nasze prywatne listy. Listy prywatne, ale tylko niektóre, wybrane z obfitej korespondencji, bo nie wszystkie nadawały się do upublicznienia. Listy głównie o literaturze i sprawach okołoliterackich. Siedemdziesiąt pięć kawałków. Trzysta dwadzieścia cztery strony gęstego druku.

Powstała z tego trochę strzępiasta, ale ideowo i filozoficznie całkowicie jednorodna opowieść o współczesnej kulturze widzianej oczami dwóch blisko zaprzyjaźnionych pisarzy, którzy niczego nie owijają w bawełnę i mają krytyczny (ale nie krytykancki) stosunek do rzeczywistości. Nie podobał im się komunizm, nie podoba się kapitalizm. Piszą swoje książki, oceniają cudze. Są (miejmy nadzieję) normalni, ale jako artyści. Kłębi im się w głowach, ale mają twarde poglądy, bardziej altruistyczne niż egoistyczne. Niekoniecznie wspólne i zgodne.

Nie byliśmy pewni co do recepcji tego nietypowego dzieła, choć wiedzieliśmy, że warto było zrobić coś, co wymyka się standardom. Stało się więcej, niż oczekiwaliśmy. Napisano o tej książce kilka prac magisterskich, mówiło się o niej w „salonach”, czyli - mówiąc językiem współczesności - na domówkach. Zdarzyło się, że ktoś nieznający mnie zapytał, co sądzę o tym dziwnym acz absorbującym utworze, wszak pisanie literatury przez tandemy jeszcze nigdy się nie udało, a tu taki zestaw zazębiających się tekstów... Cóż miałem odpowiedzieć? Rzekłem z pewną dezynwolturą, że trochę znam obu autorów i dzięki tej publikacji mogłem dopełnić obraz ich postaci, choć nadal nie wszystko rozumiem. Czego pan nie rozumie? - pytał dalej. A nie rozumiem, jak to się dzieje, że w tych zabieganych, drżących od pośpiechu czasach są jeszcze ludzie, których stać na pisanie listów. Nie był zadowolony, oczekiwał jakichś interpretacji, ale zachęciłem go, żeby przeczytał całość jeszcze raz, to może coś mu się rozświetli.

Aż pewnego dnia zadzwonił do mnie stary przyjaciel Janusz Zaorski. Zrób z tego słuchowisko - powiedział - a ja to wyreżyseruję. To prawda, że zrobiliśmy już razem parę naprawdę udanych przedstawień radiowych, mamy za sobą ciekawe realizacje, ale w głowie mi się nie mieściło, że z eseistyczno-narracyjnych listów można zbudować utwór do słuchania. Nie - odparłem - to nierealne. Chwileczkę - zaoponował - mam pomysł, inaczej bym do ciebie nie dzwonił. Zamień - ciągnął - listy na rozmowy. Bliskie rozmowy z dużej odległości. Czekam na ciebie w domu we wtorek o szesnastej.

Wtorek był za kilka dni. Jedne z najdłuższych w moim życiu. Myśl o przekształceniu potężnej porcji listów w żywy, mocny dramat, który ma trwać na antenie nie dłużej niż 33 minuty, opanowała mnie tak dalece, że zacząłem fruwać między Podkową Leśną a Kołobrzegiem niczym owa Małgorzata na miotle. Była to iście diabelska sprawa. Kiedy leciałem nad Toruniem, przyszło mi do głowy, żeby zrobić coś, czego w tej książce nie ma, ale co z niej emanuje albo czego ta książka się domaga, i czego my, autorzy, jej nie daliśmy. Zacząłem szukać esencji-kwintesencji. Jakób telefonicznie powiedział: rób, ciekawe, co ci z tego wyjdzie, w domyśle: nic nie wyjdzie.

Aż dofrunąłem do Janusza na warszawskie Zapłocie (numer domu utajniam ze względu na zagrożenie ze strony Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych). Kawa już czekała, a ja byłem naładowany pomysłami. Przez trzy nieprzespane dni powyławiałem z książki smakowite kawałki, które łączą się w pewną fabularną całość i powiązałem je kablem telefonicznym (a potem nawet falami radiowymi, wszak w międzyczasie pojawiły się telefony komórkowe) w ten sposób, że - zgodnie ze stanem faktycznym - nagle zrozumiałem, co właściwie dzieje się między mną a przyjacielem-poetą. Trzeci przyjaciel, rozjemca, wysłuchał mojej opowieści akceptująco, ale jak to reżyser nie mógł sobie odmówić serii uwag, zastrzeżeń. Czynił to jednak delikatnie, żeby mnie nie przesterować. Po paru godzinach byłem już w domu, miotłę przekazałem żonie (od razu gdzieś poleciała) i nadal będąc w transie, usiadłem do pisania. Nie mogłem sobie pozwolić na żadne jedzenie czy spanie (z wyjątkiem fizjologii ode mnie już niezależnej), inaczej wszystko by się zgubiło, zamazało, rozpełzło. Spod pióra wychodziło coś dramaturgicznego na jakieś półtorej godziny akcji, z lekka filmowego, poczynając od ekspozycji, poprzez liczne przełomy, aż do finału. Trzy razy za dużo, ale byłem na dobrej drodze. Na poprawki i uzdatnianie tekstu miałem czas później, po solidnym wypoczynku.

Skrócenie i dopieszczenie dźwiękowo-słowne okazało się proste, bo materiał był zachęcający. Mogłem już przepisywać do komputera. Czynność ta jest w literaturze zbawienna. Jak żadna inna pozwala na dalsze doskonalenie utworu, szlifowanie brzmień, co w wypadku dialogu jest bezcenne. Dopracowałem zestawianie zaskoczeń i precyzowanie rysów postaci. Kiedy skończyłem i znowu się wyspałem, zrozumiałem, że stało się coś ważnego. Zadzwoniłem do Głównego Reżysera Polskiego Radia Janusza Kukuły, że wkrótce dostarczę „coś dla Teatru PR”. Dawaj! - powiedział.

Czytając rzecz jeszcze raz, końcowo, pojąłem, czym były i czym będą dla mnie i Leszka nasze listy sprzed lat, co znaczy nasze wspólne siedzenie w Polsce. Jaki klimat towarzyszy, zewnętrzny i wewnętrzny, co właściwie nas łączy, choć mieszkamy tak daleko od siebie. A więc to uznałem za czytelne. Czytelność takich subtelności to dobra rekomendacja. Można było Kukule dawać! Tytuł słuchowiska pojawił się niemal automatycznie. Bo rzeczywiście jesteśmy z Jakóbem „bliżej niż myślimy”.

Kiedy słuchałem nagrania, ze zdumieniem konstatowałem, że rolę Piotra gram ja sam. Jak to możliwe? Gram siebie, mimo że przy nagrywaniu mnie nie było? A jednak. To Adam Ferency, aktor genialny. Pewnego dnia spotkaliśmy się na jakiejś imprezie literackiej w Warszawie. Zauważyłem, że pan Adam wsłuchuje się we mnie i wpatruje. Wtedy to zignorowałem, ale teraz wiem, że dzięki obserwacji poznał mnie lepiej. Zarejestrował cechy, których sam nawet nie znam, lecz które mnie identyfikują. Potem w czasie gry zmatowił lekko głos, dyskretnie zaseplenił głoski syczące, wyakcentował i pozawieszał wyrazy w sposób charakterystyczny dla mnie. I zrobił mnie (ale nie na szaro)! Co prawda Marcin Troński nie miał okazji poznać Lecha, ale i jemu można pogratulować - zrozumienia, kim jest poeta. Polskiego Włocha, czyli Paola parodystycznie zagrał Janusz Zaorski. Paolowi Statutiemu (prawdziwemu), pisarzowi, tłumaczowi i malarzowi w jednej osobie, bardzo się to spodobało, śmiał się do rozpuku.

Piotr Müldner-Nieckowski