Anna Mochalska "Syndrom obcej ręki", Stowarzyszenie Salon Literacki, Warszawa 2014, s. 44

Kategoria: port literacki Utworzono: poniedziałek, 08 grudzień 2014 Opublikowano: poniedziałek, 08 grudzień 2014


Leszek Żuliński

UWAGA! WAŻNY DEBIUT!

Tytułowi tej recenzji nadałem taki alarmistyczny ton, bowiem debiutów ci u nas dostatek, ale aż tak dobrych i ważnych nie za wiele. Syndrom obcej ręki… Za tym wielce intrygującym tytułem kryją się równie intrygujące, ale i piękne, dodajmy też: mądre!, wiersze autorstwa Anny Mochalskiej, która ten moment cierpliwie wyczekała (choć wcześniej wydała arkusik poetycki). Mochalska nie popełnia falstartu; od pewnego czasu jest w naszym środowisku obecna, rozpoznawalna i ceniona. A teraz – okazuje się – otwiera nam swoją komodę, w której wiele skarbów. Łącznie z jej osobistą” „biblią”.

Ten tomik powinien być – mam nadzieję – wydarzeniem, powinien być przyjęty przez czytelników i krytyków radosnym okrzykiem: habemus poetkam!

*

Znałem te wiersze już z maszynopisu. Do potencjalnych sponsorów zbiorku napisałem taką oto rekomendację:

Są trzy powody, dla których te wiersze wychwalam.

Pierwszy powód, to ich (tych wierszy) kulturowość, a nawet „biblijność”, jakie po raz kolejny okazały się wspaniałym kokonem do wysłowienia kwestii uniwersalnych, obecnych nieprzemijająco w każdej współczesności i u każdego myślącego Ego. W wielu momentach Mochalska posługuje się „dykcją apokryfu”, ubiera bohaterów i sytuacje swoich wierszy w kostiumy, ale to nie znaczy, że archaizuje to, co chce powiedzieć. Wyraża po prostu te przesłania i „symptomy” kondycji ludzkiej, które w wielowiekowej substancji kulturowej, jak również w jednostkowych biografiach i przeżyciach są powtarzalne.

Drugi powód jest taki, że cały ten mythos, korzystający z wielowiekowej symboliki i dykcji nie trąci „mową zastaną”. We wszystkie te formuły kulturowe Mochalska wszczepiła coś, co je uwspółcześnia. Ten „wysoki język” nie człapie na sztywnych koturnach – jest w dużej mierze naszym współczesnym językiem. Udała się jeszcze raz ta trudna sztuczka inkorporacji teraźniejszości w przeszłość i przeszłości we współczesność, tu i teraz – w „dawniej”, by nie powiedzieć: w wieczność.

Trzeci powód: te wiersze opowiadają o ważnych, subtelnych, namiętnych sytuacjach egzystencjalnych. Potrzeba miłości i wszelka niepewność jej spełnienia jest tu chyba leitmotivem. Ale nie tylko ona. Także rozmaite ludzkie pragnienia, niedosyty, niespełnienia, niedostatki, nie-osiągnięcia, wyczekiwania, wahania, szamotaniny...

Wydaje mi się, że Mochalska zasadę pars pro toto obróciła na toto pro pars. W swych pięknych opowieściach opowiedziała tyle mądrości o życiu, losie, bojaźni i drżeniu, oczekiwaniu i nadziei, że zasłużyła na „debiut głośny”. Choć mówi cicho, szeptem... Ten język ma jeszcze inny walor: jest precyzyjny mimo swej megametaforyczności, paraboliczności. Jest zindywidualizowany mimo swych treści uniwersalnych. Jak to się udało tak młodej autorce? No, cud jakiś doprawdy, cud!

*

To teraz trochę szczegółów… Za główną istotę tych wierszy uznaję ich „wmyślanie się”. W co? W sytuacje biograficzne, aksjologiczne, psychologiczne bohaterów z różnych wieków, ale tak, że autorka niemal wchodzi w ich role i wybory. Dla przykładu: to nie tajemnica – ciągle jest mi za mało / ciebie. wyprężyłam już wszystkie mięśnie, nawet niekiedy lewituję z rozkoszy… To wiersz-dialog z Teresą z Ávilli. Poetykę „kostiumu” należy tu traktować z dystansem, bo ważniejsze jest co innego: ten łańcuch „wartości modelowych”, tę matrycę kulturową, jaką dziedziczymy. Myślę, że Mochalska poszukując własnej tożsamości, przegląda się w lustrach, jakie ćwiczyły już odbicia tych samych rozterek, wyborów, niepewności i wątpliwości. Ale ona jest autentyczna i przekonująca: to są jej problemy! Ona nie wchodzi w cudze role, tylko odkrywa zdumiewającą powtarzalność przeżyć i pytań uniwersalnych.

Nie interesują Mochalskiej matryce biologiczne, somatyczne, społeczne, codzienne. Interesują ją wybory i dociekanie tożsamości i teleologii życiowej, o jakiej już wspomniałem. Tu poniekąd „powtarzalność historyczna” jest oczywista, lecz z każdym osobistym przypadkiem rodząca się na nowo i idąca podobną ścieżką. Choć fundująca nam też wybryki, jak w tym wierszu, gdzie padają słowa: pomyliłam żywoty. pięćset dziewięć lat / wcześniej była Marciną Lutrą, ale teraz – okazuje się – ateistką. Na dodatek więc wszystkie te ścieżki są wielce poskręcane. Są i nie ma ich. Są, choć prowadzą w inne strony.

W drugiej części tomu, zatytułowanej "Cyklady", to virement jest jeszcze bardziej nasilone. Tu zderzają się „mechanizmy globalne” godne biblijnego opisu (i zresztą pięknie ten opis imitujące). Być może świat – jak pisze Mochalska – skończy się na rozbitej filiżance, ale wcześniej jest kawalkadą tak wielkich sensów symbolicznych, że jego ostateczna kruchość dziwi się mariażowi cegiełki z Fundamentem.

I także zafrapowały mnie takie słowa: niebezpiecznie być / sobie draską i zapałką. samopłonąć nieustannie, nieustająco.

Anna Mochalska od pierwszej strony tego zbioru płonęła mi. Porwała się na „poezję traktatu”, na jaką stać tylko nielicznych z nas, i to zazwyczaj pod koniec życia. Ona dopiero je na dobre zaczyna, a już lewituje w przestrzeni Przeznaczenia. Pióro zakorzenione ma w rudymentach, symbolika wielowiekowych przesłań i ksiąg mądrości owładnęła jej model postrzegania i przeżywania samej siebie. Litery i głosy, jakie odnalazła, nie uczynią jej człowiekiem spełnionym i szczęśliwym, jednak nam przynajmniej przypomną, na jakiej łodzi płyniemy ku Ostateczności.

Anna Mochalska "Syndrom obcej ręki", Stowarzyszenie Salon Literacki, Warszawa 2014, s. 44

Leszek Żuliński