Remigiusz Grzela "Złodzieje koni", Studio Emka, Warszawa 2014, str. 304

Kategoria: port literacki Utworzono: środa, 16 lipiec 2014 Opublikowano: środa, 16 lipiec 2014


Leszek Żuliński

POLSKI POLONEZ

Remigiusz Grzela (ur. 1977) to przykład bardzo szybkiej i pięknej wspinaczki ku laurom. Wydał już kilka książek, zaistniał jako dramaturg, a jego debiut beletrystyczny (Bądź moim bogiem, 2007) robił wrażenie. Należy się spodziewać samych dobrych rzeczy po tym autorze. Poza tym ma on dobry piar – na plecach okładki nowej powieści Grzeli znajdujemy rekomendacje Anny Boleckiej, Leszka Bugajskiego, Agnieszki Holland i Zyty Rudzkiej. Cóż więcej trzeba?

Ano trzeba jeszcze przeczytać tę książkę, czyli Złodziei koni. I to właśnie uczyniłem, zaczynając od rekomendacji Bugajskiego: Trzech mężczyzn, trzy życiowe opowieści, trzy różne postawy i trzy etapy historii Polski. Dziadek walczył z ustanowioną władzą komunistyczną i musiał uciekać przed represjami, porzucony syn – niespełniony aktor – był PRL-owskim oportunistą, pragmatyczny wnuk zaczyna w nowej Polsce karierę filmowca. A obok wspierające ich zakochane i cierpiące kobiety. Remigiusz Grzela napisał świetną powieść – kiedy trzeba okrutną, kiedy trzeba wzruszającą – o tym, jak historia bezwzględnie i długofalowo kształtuje ludzkie losy.

Mój Boże, już zaczynałem wierzyć, że ta tematyka pisarska odchodzi do historii wraz ze swoimi autorami. Za ostatniego, wielce „rozhistorycznionego” pisarza, miałem Eustachego Rylskiego, a tu proszę… Ale pojawia się u Grzeli wytłumaczenie pewnego mechanizmu. Proszę otóż zauważyć, że ta książka jest o trzech pokoleniach: dziadku, ojcu i wnuku, czyli o historii pełzającej przez czasy i rodziny, niby minionej, a wciąż dziedziczonej, niby zastygłej, lecz przecież homogenizującej się jakoś z nowymi czasami. Tak, oprócz historii pokoleniowej, mamy też międzypokoleniową.

I mamy tu międzypokoleniowy rozbrat graniczący z nienawiścią. Kamil – najmłodszy w tej trójcy generacyjnej – chce zostać reżyserem, ale z filmówki go wyrzucają, więc plącze się gdzieś w trzecich szeregach tej branży. Jerzy – ojciec Kamila – jest aktorem. Był „najlepszym studentem Łomnickiego”, ale kariera zawodowa tego nie potwierdziła; żyje we wnykach frustracji wiecznie na wszystko obrażony. Stanisław, ojciec Jerzego i dziadek Kamila – wilniuk, 86-letni weteran wojenny, który wyemigrował do USA z nadgryzionym sumieniem krwawej bohaterszczyzny, ojciec Jerzego i dziadek Kamila, postać krzepka w swych przekonaniach. Cała ta trójka nienawidzi się, lekceważy, nie akceptuje. Żyją nie w rodzinnym kokonie, lecz na osobnych planetach i to toczących „gwiezdne wojny”. Grzela konsekwentnie snuje swoją opowieść o dysharmonii i wyalienowaniu. A że jest to bardzo „polska powieść”,  to kontekst trój-generacyjnej historii bardzo swojski i bynajmniej nie wyabstrahowany, ucapiający smak piołunu i gorąc ojczyźnianego i rodzinnego piekiełka. Powyżej cytowany Bugajski celnie dochodzi sedna tego, jak historia bezwzględnie i długofalowo kształtuje ludzkie losy.

Wydawca włożył ulotkę do książki. W niej także celne rozpoznanie: "Złodzieje koni" to powieść o pokoleniach mężczyzn w „zaklętym kręgu kompleksów, słabości i tchórzostwa. „Romantykach”, złodziejach złudzeń i marzeń. Pokoleniach nieobecnych ojców, milczących matek. Rodzinie jako polu walki. To powieść o niebezpieczeństwie odkrywania rodzinnych tajemnic, groźnym wpływie historii kreującej zastępy bohaterów niezdolnych do życia. Pisana nie „w imię ojca”, a w imię „synów-kalek”.

Grzela wymyślił ciekawy sposób narracji i snucia kolejnych wątków. Nieustannie przeplatają się tu trzy partie opowieści: „Jerzy”, „Stanisław”, „Kamil”. I tak w kółko każda z tych postaci opowiada swój świat, swoje problemy, swoje poglądy i postawy oraz swoje niezadowolenie z życia. I taki przeplataniec organizuje naszą lekturę.

Bez wątpienia autor zasługuje na miano pisarza myślącego. To nie są żadne tam duperele. To są arcypoważne dylematy XX-wiecznej polskości przyłapane na swojej ewolucji. Na swojej tromtadracji i ekspiacji. Mało krzepiących, więc smak goryczy bardzo tu cenny dla polskiej prozy, nazbyt często dumnej z historii. Za ewenement wręcz uważam, że ktoś tak młody (a jakże!) jak Grzela podjął się takiego wyzwania. Cała nasza proza coraz częściej grzęźnie w bagienku czytadeł i strach pomyśleć o kolejnych pokoleniach pisarzy, którym już w ogóle daleko będzie do tematyki tego kalibru.

Mam natomiast inny problem z tą powieścią. Niby fakt, że jest ona pisana teraz, a więc z dala od dawnych kanonów, to ilość tych „kurw” i „chujów”, jakie tu padają zrobiła na mnie złe wrażenie. Niby nie mamy się na co oburzać (zwłaszcza po „aferze podsłuchowej”), język prywatny, kolokwialny jest czymś oczywistym i codziennym, proza nie powinna udawać, że takowy nie istnieje. A jednak czuję, jak odchodzi się od języka Newerlego, Kuśniewicza, Brandysa, Myśliwskiego, Nowaka, Rylskiego i im podobnych. Obrazowość, liryczność prozatorska, swoista estetyka tamtej prozy – leżą już w trumnie czasu. No ale cóż, tak chyba musi być; świat jest dziś „piękny inaczej”, na to pracowała pragmatyzacja życia i rekonfiguracja naszej wspólnej komunikacji.

Z drugiej strony Grzela podjął problematykę, której młodzi pisarze już się nie imają. Może jest ostatnim, który tak „polskiego poloneza” umiał jeszcze zatańczyć? I tak jak Rejtan rozedrzeć koszulę polskich prawd i racji?

Remigiusz Grzela "Złodzieje koni", Studio Emka, Warszawa 2014, str. 304

Leszek Żuliński